Hardkor Disko
reż. Krzysztof Skonieczny, POL, 2014
87 min. Gutek Film
Premiera: 04.04.2014
Dramat, Off
W Polsce powstaje mniej więcej 50 pełnometrażowych filmów fabularnych rocznie. Umówmy się, większość z nich to śmierdzące gówno za średnio 4 bańki od sztuki. Na szczęście w większości przypadków są to prywatne pieniądze pochodzące z zewnętrznego finansowania, tak więc ten coroczny przegląd gniotów przeciętnego zjadacza chleba kosztuje najczęściej tyle, ile waży bilet do kina, tudzież transfer w sieci przy jego późniejszym ściąganiu (oczywiście nie popieram piractwa, bla bla bla). Kondycja polskiego kina w pewnym sensie, a nawet dużym, zależy również od świadomości kinematograficznej jego odbiorcy. A ta, jaka jest, widać nieubranym okiem. Niemal każda polska zmora znajduje nad Wisłą swego amatora i zwykle wychodzi na swoje. Niczym gówno zawsze wypływa na wierzch, dając przy tym zielone światło kolejnym. Jest to dla producentów oraz wszech inwestorów wyraźny znak, że jednak warto pakować grube miliony w durne komedie, romantyczne flaki z olejem, oraz przesłodzone i niedopracowane kino, które zwykle samo nie wie czym chce być. Dlatego już od lat, z całego zalewu rodzimych pomyj, człowiek z lupą w ręku musi wyszukiwać tych maksymalnie kilku rodzynków rocznie i cieszyć się choćby z najmniejszej pierdoły, jakby na siłę tłumacząc się przed całym światem, że jak na nas, to ten film jest przecież całkiem niezły i o co wam kurwa chodzi?
Hardkor Disko jest właśnie takim rodzynkiem, acz mocno wysuszonym niestety, który z jednej strony wyróżnia się na tle innych rodzimych produkcji świeżością, ale jednocześnie na tle światowej kinematografii wypada mocno przeciętnie, by nie napisać blado. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że koniec końców i tak jesteśmy zmuszeni się nim szczycić we wszechświecie oraz przyległych okolicach, bo co nam pozostało. Przyzwyczaili nas, że musimy się cieszyć z rzeczy małych. W każdej dziedzinie życia. W sporcie, polityce, w pracy, w państwowej przychodni lekarskiej, dlaczego więc i nie w kinie? Tak więc cieszmy się i radujmy się.
Zasadniczo to nawet jest z czego. Serio. Po pierwsze dlatego, że reżyser Krzysztof Skonieczny, założyciel konglomeratu GłębokiOFF, który dotąd tworzył głównie teledyski (ponoć niezłe, acz żadnego nie kojarzę), zagrał na nosie wielkim tuzom polskiej produkcji filmowej. Za jedyne 100 tys. zł, bez żadnych komercyjnych, czy też państwowych dotacji, oraz z palcem serdecznym wymierzonym w kierunku różnych instytucji i firm jakie chciały się podpiąć pod jego dziecko, stworzył film, który w naszych realiach prezentuje poziom kojarzony... ja wiem, niech będzie, że ze zjawiskiem z rodziny nadprzyrodzonych i niewytłumaczalnych.
Po drugie primo, Skonieczny i spółka udowodnili prostą w mojej ocenie zależność, oczywistą dla wszystkich pochłaniaczy ambitnego, a nawet i komercyjnego kina zagranicznego, że udane i przemyślane kadry, oraz zgrabny montaż i udźwiękowienie naprawdę mają duże znaczenie. Może nawet i największe, ponieważ przeciętny homo sapiens i tak ogląda film nie po treści, lecz głównie obrazem. To samo tyczy się zresztą gazet i innych piśmideł, o telewizji nie pomnę. Ja to się poważnie od lat zamartwiam i zadaję sobie pytanie, ileż to polskich niezłych produkcji obdarzonych świetnym scenariuszem i zamysłem samym w sobie poległo na płaszczyźnie czysto technicznej? No nie zliczę. Jak to jest w ogóle możliwe? Tłumaczyłem to sobie zwykle tym, że po prostu zabrakło pieniędzy na lepszą taśmę filmową, sprzęt, podnośniki, wysięgniki, obiektywy, szmery bajery, a niedostatki montażowe… nie, tego akurat już nie umiałem sobie wytłumaczyć. Ale żółtodziób Skonieczny jednym tylko zamachnięciem, w ciągu zaledwie i niespełna dwóch lat od momentu rozpoczęcia pisania scenariusza do premiery kinowej, udowodnił, że to nie brak kasy jest problemem, czym przyznaję, ośmieszył wielu bardziej doświadczonych i uznanych twórców z półkami uginającymi się pod ciężarem ich własnych nagród. I za to generalnie szacun ode mnie. Od dziś nie ma już dla mnie żadnego wytłumaczenia. Albo się umie, albo się nie umie. Albo komuś zależy, albo ma to centralnie w dupie. Kropka.
W przyrodzie zwykle panuje równowaga, w kinie niestety czasem również. O ile więc w warstwie stricte technicznej i audiowizualnej wszystko gra i trąbi, o tyle w warstwie merytorycznej jest dla odmiany dość płytko, niestety. Jak mówi sam reżyser: "film miał być taką próbą syntezy generacji 30-latków, bez żadnych szumnych postulatów". I faktycznie, tych jest tu na próżno szukać. Raczej przegrana i bezideowa młodzież, która jara się zwykle haszyszem i pudruje noski koksem w klubowym kibelku, bez szacunku do nikogo i niczego, to tło do, przyjmijmy umownie, głównego dania naszej opowieści.
Z pomocą głównego bohatera –Magika Marcina (Marcin Kowalczyk), o którym wiemy dosłownie nic, ani skąd jest, ani czym się zajmuje i co mu się we łbie kołacze, prześlizgujemy się po świecie niby zwyczajnym z punktu widzenia mieszczucha, w którym młodzi, wykształceni ludzie z wielkich ośrodków imprezują, wciągają wspomniany wyżej koks i chlają wódę (w sumie tak jak każdy zdrowy młody człowiek), a ich rodzice po prostu dziarsko sobie egzystują za uczciwie ukradzione zarobione złocisze, acz uznajmy, że czynią to w ponadprzeciętnych warunkach socjalnych aniżeli robi to statystyczna rodzina Kowalskich. Śledzimy więc losy nowobogackiej familii Wróblewskich, z którą to z jakichś niejasnych przyczyn Marcin ma mocno na pieńku. Gdybyśmy choć wiedzieli o co poszło, dlaczego chce się na tych dość sympatycznych ludziach zemścić, wtedy odbiór całości byłby o wiele przyjemniejszy. Oczywiście można dla wygody przyjąć, że rodzina Wróblewskich to zupełnie obcy mu ludzie, a wybrał ich losowo i tylko dlatego, że są bogaci, a on nie ma nic, więc karci ich za ich wylewny, konsumpcyjny styl życia. Problem w tym, że ja tego nie kupuję.
Skonieczny, niczym Lars von Trier tnie swój film na akty, w których kolejno poświęca uwagę każdemu z bohaterów wspomnianego klanu. Jest więc Dzień Ojca, Matki i na końcu Dzień Dziecka. W każdym z nich finał prowadzi do tragedii, no, prawie w każdym. O ile w pierwszym są jeszcze jakieś niewiadome, względne emocje, o tyle w kolejnych zjawia się na białym rumaku jej wysokość powtarzalność, by w ostatnim akcie jeszcze podzielić się tortem z rozczarowaniem. Tak, to chyba jest mój największy zarzut względem tejże produkcji. Zakończenie. Zabrakło w nim tej bomby jaką niosą twórcy i którą ochoczo reklamują na swoich plakatach. Jeśli faktycznie jest to bomba, to prędzej niewypał, a może raczej, korzystając z wielkanocnego nastroju - wydmuszka. Poza naprawdę ładnymi dla oka audiowizualnymi wstawkami, które na myśl przywodzą mi trochę Kubricka (symetria i kadry), czasem Jima Jarmuscha (nieśpieszne tempo i filmowe podziemie), nie ma w zasadzie nic. Zero, Null, przerażająca pustka. Słabe dialogi, ich forma i treść, a także efekt świadomego niedopowiedzenia, który miał zachęcić widza do umysłowej gimnastyki, a tymczasem załatwił nas jak środek nasenny. Przed linczem bronią się równiacha - Janusz Chabior i biczowaty milf - Agnieszka Wosińska (ojciec i matka), także muzyka, ale to jednak trochę za mało, by wstrząsnąć wrażliwością widza.
Hardkor Disko jest więc bezrefleksyjnymteledyskiem filmem, ładnym dla oka, lecz pozbawionym mądrości, morału, wskazówki, no czegokolwiek. Dla mnie już sam tytuł trąci myszką i nawet średnio przekonują mnie skądinąd logiczne tłumaczenia reżysera, który twierdzi, iż Hardkor i Disko to próba zderzenia ze sobą dwóch pokoleń. Hardkor, jako synonim młodych ludzi, wywodzący się ze współczesnego slangu, to coś związanego z adrenaliną, niebezpieczeństwem, pociągającego ale też i przerażającego. Zaś disko jest określeniem z czasów naszych (chyba jego) rodziców i kojarzy się z czymś przyjemnym i lekkim. Tak więc według niego Hardkor i Disko są jak awers i rewers, jak jing i jang. Brzmi może i nieźle, ale tylko na papierze. Ekran już tak trochę nie bardzo potrafił znieść tej zależności.
Koniec końców, opowieść o wendecie, o zupełnie niezrozumiałej dla odbiory zemście, jakimś wyimaginowanym buncie młodego człowieka wobec chuj wie czego, wydaje się mało poważna. Może i młodzi ludzie (młodsi ode mnie) dostrzegą w niej jakąś głębię, w sumie to nawet bym się nie zdziwił, ale ja, człowiek z kodową trójką z przodu, który niemal przez całe swoje życie się przeciw czemuś buntował, odbieram ją jako prima aprillisowy żart. Dlatego mam wielki problem z finalną oceną. Jak wspomniałem na samym początku, jesteśmy w tym kraju zmuszeni do cieszenia się z małych rzeczy. Tak więc mimo wszystko będę ten film polecał innym, zwłaszcza tym, którzy cenią w filmie perfekcję techniczną, ładne ujęcia, kadry, oraz dopieszczenie w montażu i nietrzeszczący dźwięk. To naprawdę smutne, że nadal nie jest to normą w polskim filmie. Będę też bronił Skoniecznego i całą jego bandę z GłębokiOFF, ponieważ otworzyli okno i wpuścili do nasłonecznionego pokoju nieco świeżego powietrza. Mam nadzieję, że grupa zachęci teraz młodych i ambitnych twórców filmowych do zabawy w kręcenie poważnych, niezależnych fabuł. Jak widać da się. Nie potrzebne są grube miliony i znajomości w branży. Wystarczy upór, chęci i talent. Niechaj więc będzie słaba czwórka, mocno wyciągnięta za uszy. Przede wszystkim za ten offowy klimat, no i rzecz jasna, za koktajl Mołotowa. Mam do skurczybyka wielką słabość, mimo, że komuch.
4/6
Filmweb: 6,2
reż. Krzysztof Skonieczny, POL, 2014
87 min. Gutek Film
Premiera: 04.04.2014
Dramat, Off
W Polsce powstaje mniej więcej 50 pełnometrażowych filmów fabularnych rocznie. Umówmy się, większość z nich to śmierdzące gówno za średnio 4 bańki od sztuki. Na szczęście w większości przypadków są to prywatne pieniądze pochodzące z zewnętrznego finansowania, tak więc ten coroczny przegląd gniotów przeciętnego zjadacza chleba kosztuje najczęściej tyle, ile waży bilet do kina, tudzież transfer w sieci przy jego późniejszym ściąganiu (oczywiście nie popieram piractwa, bla bla bla). Kondycja polskiego kina w pewnym sensie, a nawet dużym, zależy również od świadomości kinematograficznej jego odbiorcy. A ta, jaka jest, widać nieubranym okiem. Niemal każda polska zmora znajduje nad Wisłą swego amatora i zwykle wychodzi na swoje. Niczym gówno zawsze wypływa na wierzch, dając przy tym zielone światło kolejnym. Jest to dla producentów oraz wszech inwestorów wyraźny znak, że jednak warto pakować grube miliony w durne komedie, romantyczne flaki z olejem, oraz przesłodzone i niedopracowane kino, które zwykle samo nie wie czym chce być. Dlatego już od lat, z całego zalewu rodzimych pomyj, człowiek z lupą w ręku musi wyszukiwać tych maksymalnie kilku rodzynków rocznie i cieszyć się choćby z najmniejszej pierdoły, jakby na siłę tłumacząc się przed całym światem, że jak na nas, to ten film jest przecież całkiem niezły i o co wam kurwa chodzi?
Hardkor Disko jest właśnie takim rodzynkiem, acz mocno wysuszonym niestety, który z jednej strony wyróżnia się na tle innych rodzimych produkcji świeżością, ale jednocześnie na tle światowej kinematografii wypada mocno przeciętnie, by nie napisać blado. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że koniec końców i tak jesteśmy zmuszeni się nim szczycić we wszechświecie oraz przyległych okolicach, bo co nam pozostało. Przyzwyczaili nas, że musimy się cieszyć z rzeczy małych. W każdej dziedzinie życia. W sporcie, polityce, w pracy, w państwowej przychodni lekarskiej, dlaczego więc i nie w kinie? Tak więc cieszmy się i radujmy się.
Zasadniczo to nawet jest z czego. Serio. Po pierwsze dlatego, że reżyser Krzysztof Skonieczny, założyciel konglomeratu GłębokiOFF, który dotąd tworzył głównie teledyski (ponoć niezłe, acz żadnego nie kojarzę), zagrał na nosie wielkim tuzom polskiej produkcji filmowej. Za jedyne 100 tys. zł, bez żadnych komercyjnych, czy też państwowych dotacji, oraz z palcem serdecznym wymierzonym w kierunku różnych instytucji i firm jakie chciały się podpiąć pod jego dziecko, stworzył film, który w naszych realiach prezentuje poziom kojarzony... ja wiem, niech będzie, że ze zjawiskiem z rodziny nadprzyrodzonych i niewytłumaczalnych.
Po drugie primo, Skonieczny i spółka udowodnili prostą w mojej ocenie zależność, oczywistą dla wszystkich pochłaniaczy ambitnego, a nawet i komercyjnego kina zagranicznego, że udane i przemyślane kadry, oraz zgrabny montaż i udźwiękowienie naprawdę mają duże znaczenie. Może nawet i największe, ponieważ przeciętny homo sapiens i tak ogląda film nie po treści, lecz głównie obrazem. To samo tyczy się zresztą gazet i innych piśmideł, o telewizji nie pomnę. Ja to się poważnie od lat zamartwiam i zadaję sobie pytanie, ileż to polskich niezłych produkcji obdarzonych świetnym scenariuszem i zamysłem samym w sobie poległo na płaszczyźnie czysto technicznej? No nie zliczę. Jak to jest w ogóle możliwe? Tłumaczyłem to sobie zwykle tym, że po prostu zabrakło pieniędzy na lepszą taśmę filmową, sprzęt, podnośniki, wysięgniki, obiektywy, szmery bajery, a niedostatki montażowe… nie, tego akurat już nie umiałem sobie wytłumaczyć. Ale żółtodziób Skonieczny jednym tylko zamachnięciem, w ciągu zaledwie i niespełna dwóch lat od momentu rozpoczęcia pisania scenariusza do premiery kinowej, udowodnił, że to nie brak kasy jest problemem, czym przyznaję, ośmieszył wielu bardziej doświadczonych i uznanych twórców z półkami uginającymi się pod ciężarem ich własnych nagród. I za to generalnie szacun ode mnie. Od dziś nie ma już dla mnie żadnego wytłumaczenia. Albo się umie, albo się nie umie. Albo komuś zależy, albo ma to centralnie w dupie. Kropka.
W przyrodzie zwykle panuje równowaga, w kinie niestety czasem również. O ile więc w warstwie stricte technicznej i audiowizualnej wszystko gra i trąbi, o tyle w warstwie merytorycznej jest dla odmiany dość płytko, niestety. Jak mówi sam reżyser: "film miał być taką próbą syntezy generacji 30-latków, bez żadnych szumnych postulatów". I faktycznie, tych jest tu na próżno szukać. Raczej przegrana i bezideowa młodzież, która jara się zwykle haszyszem i pudruje noski koksem w klubowym kibelku, bez szacunku do nikogo i niczego, to tło do, przyjmijmy umownie, głównego dania naszej opowieści.
Z pomocą głównego bohatera –
Skonieczny, niczym Lars von Trier tnie swój film na akty, w których kolejno poświęca uwagę każdemu z bohaterów wspomnianego klanu. Jest więc Dzień Ojca, Matki i na końcu Dzień Dziecka. W każdym z nich finał prowadzi do tragedii, no, prawie w każdym. O ile w pierwszym są jeszcze jakieś niewiadome, względne emocje, o tyle w kolejnych zjawia się na białym rumaku jej wysokość powtarzalność, by w ostatnim akcie jeszcze podzielić się tortem z rozczarowaniem. Tak, to chyba jest mój największy zarzut względem tejże produkcji. Zakończenie. Zabrakło w nim tej bomby jaką niosą twórcy i którą ochoczo reklamują na swoich plakatach. Jeśli faktycznie jest to bomba, to prędzej niewypał, a może raczej, korzystając z wielkanocnego nastroju - wydmuszka. Poza naprawdę ładnymi dla oka audiowizualnymi wstawkami, które na myśl przywodzą mi trochę Kubricka (symetria i kadry), czasem Jima Jarmuscha (nieśpieszne tempo i filmowe podziemie), nie ma w zasadzie nic. Zero, Null, przerażająca pustka. Słabe dialogi, ich forma i treść, a także efekt świadomego niedopowiedzenia, który miał zachęcić widza do umysłowej gimnastyki, a tymczasem załatwił nas jak środek nasenny. Przed linczem bronią się równiacha - Janusz Chabior i biczowaty milf - Agnieszka Wosińska (ojciec i matka), także muzyka, ale to jednak trochę za mało, by wstrząsnąć wrażliwością widza.
Hardkor Disko jest więc bezrefleksyjnym
Koniec końców, opowieść o wendecie, o zupełnie niezrozumiałej dla odbiory zemście, jakimś wyimaginowanym buncie młodego człowieka wobec chuj wie czego, wydaje się mało poważna. Może i młodzi ludzie (młodsi ode mnie) dostrzegą w niej jakąś głębię, w sumie to nawet bym się nie zdziwił, ale ja, człowiek z kodową trójką z przodu, który niemal przez całe swoje życie się przeciw czemuś buntował, odbieram ją jako prima aprillisowy żart. Dlatego mam wielki problem z finalną oceną. Jak wspomniałem na samym początku, jesteśmy w tym kraju zmuszeni do cieszenia się z małych rzeczy. Tak więc mimo wszystko będę ten film polecał innym, zwłaszcza tym, którzy cenią w filmie perfekcję techniczną, ładne ujęcia, kadry, oraz dopieszczenie w montażu i nietrzeszczący dźwięk. To naprawdę smutne, że nadal nie jest to normą w polskim filmie. Będę też bronił Skoniecznego i całą jego bandę z GłębokiOFF, ponieważ otworzyli okno i wpuścili do nasłonecznionego pokoju nieco świeżego powietrza. Mam nadzieję, że grupa zachęci teraz młodych i ambitnych twórców filmowych do zabawy w kręcenie poważnych, niezależnych fabuł. Jak widać da się. Nie potrzebne są grube miliony i znajomości w branży. Wystarczy upór, chęci i talent. Niechaj więc będzie słaba czwórka, mocno wyciągnięta za uszy. Przede wszystkim za ten offowy klimat, no i rzecz jasna, za koktajl Mołotowa. Mam do skurczybyka wielką słabość, mimo, że komuch.
4/6
Filmweb: 6,2
O filmie się wymądrzać nie będę, bo jeszcze nie oglądałam. Choć miałam zamiar, wręcz czekałam na niego, no i chyba już poczekam aż będzie w necie tudzież kiedyś gdzieś przypadkiem obejrzę, bo zewsząd słychać głosy że żadna rewelacja a skoro i Ty to potwierdzasz to pozostaje uwierzyć że tak jest:) Nie żebym ślepo się ze wszystkim zgadzała co piszesz-wręcz przeciwnie, często bym podyskutowała, no ale zostawmy to teraz bo chciałam się jedynie przyczepić do oceny;) Wg tego co napisałeś to nie powinno być więcej niż 3! Czyli dostatecznie. A nie że dobre filmy dostają 4 i tu też 4 mimo że wydmuszka etc;)
OdpowiedzUsuńI nie przesadzajmy z tą tragedią w polskiej kinematografii, bo całkiem sporo było dobrych filmów w ostatnim czasie. Dziewczyna w szafie, Imagine, Ida, Chce się żyć, Mój biegun, W imię a nawet Bilet na księżyc czy Jack Strong i Kamienie na szaniec to były dobre bądź całkiem dobre filmy, czyż nie?
Najbardziej rozczarowały mnie Płynące wieżowce-nie wiem ZA CO te nagrody (tak samo zresztą jak w przypadku Życia Adeli). No czyli wiem DLACZEGO (te nagrody) ale nie chce mi się teraz rozwijać tego wątku. Przyznam jedynie że oba filmy wywołały we mnie zniesmaczenie (w Adeli podczas sceny tego długiego seksu) i przyczyniły się że chyba na stare lata zostanę homofobem:] Tak więc wszelkie działania środowisk LGBT przynoszą odwrotny skutek niż by chcieli. Jeśli Płynące Wieżowce miały pomóc coś zrozumieć itp no to niewypał totalny. Zresztą niech już sobie gej będzie gejem, ale zupełnie co innego takie właśnie homo niewiadomo-tu niby hetero i ma dziewczynę a tu na boku stosunki homo. Ostatnio jest jakaś istna epidemia takich biseksów którzy chcieliby spróbować z facetem. Blee.. Miły świąteczny poranek a ja tu w takie tematy wchodzę:]
A wracając do polskiego kina to szykowałam się też na Stację Warszawa (i wcześniej na Zabić bobra) ale ponoć też kicha:(
No cóż.. I tak było ostatnio zadziwiająco dużo dobrych bądź niezłych polskich filmów jak już wspomniałam, więc teraz najwidoczniej znów przyszły te gorsze czasy.. Zobaczymy jeszcze co tam Komasa spłodzi.
Toć napisałem przecież, że czwórka mooocno wyciągnięta za uszy ;) Może być też trója z plusem, na zachętę. Trudna ocena, ale i tak to przecież tylko cyferki. Nie warto zaprzątać sobie nimi głowy.
OdpowiedzUsuńZgoda, że w polskim kinie generalnie nie ma tragedii. Mam nadzieję, że mamy ją już za sobą. Nie znaczy to jednak, że jest dobrze. 5-7 dobrych tytułów rocznie to maks na co można liczyć, i to przy pomyślnych wiatrach, acz wiadomo, że o gustach dyskutować nie zamierzam. To jak na nas i tak świetny wynik, nie mniej, nadal około 40 pozostałych filmów to gnioty.