Nebraska
reż. Alexander Payne, USA, 2013
115 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Czarna komedia, Film drogi
Uff, to już ostatni oscarowy tytuł z tych, na które zarzuciłem swe lasso. No, prawie ostatni, ale nieanglojęzycznych akurat nie liczę, bo tam za oceanem to taki trochę drugi garnitur. Nebraska jest więc wisienką na torcie tego w sumie całkiem przyzwoitego tegorocznego maratonu. Spokojnie dawkowałem emocje zaczynając od filmów, w moim odczuciu przereklamowanych i niezbyt zgrabnie plasujących się w moich klimatach, takich jak Kapitan Phillips i Grawitacja, by później poprzez poprawne, lub też zupełnie przyzwoite: Zniewolony, Wilk z Wall Street, American Hustle i Dallas Buyers Club przejść do dwóch najciekawszych według mnie tytułów, które moje przeczucie (zazwyczaj działa bez zarzutu) miało czelność nazwać najsmaczniejszymi. I w rzeczy samej, były. Oba smakowały najlepiej. Her i Nebraska właśnie, okazały się wybornymi rodzynkami, albo nie, nie rodzynkami, tych przecież nie lubię. Są jak Jack Daniels z lodem, albo cycki Salmy Hayek spoczywające w potrzasku moich spoconych dłoni. Chyba bardziej pasują do klimatu (filmy, nie cycki) festiwalu w Sundance, niż do czerwonych dywanów L.A. Czyżby więc jeszcze Hollywood nie zginęło?
Pytanie rzecz jasna retoryczne, proszę mi tu nie odpowiadać. Proste, że od lat leży i kwiczy na łopatkach, ale i w tym natłoku padliny czasem wpadnie coś zacnego w oko. Dwa zjawiskowe tytuły na te w sumie naście nominowanych, że tak powiem, jest to całkiem niezły wynik, rzecz jasna jak na święto kiczu, efekciarstwa i błyszczącej tandety przystało. Dobra, zatem Nebraska. Wiadomym jest, bo się już na początku wygadałem, że film ten bardzo mnie urzekł. Nie będę więc kręcił, nęcił i trzymał w napięciu do końca, napiszę tylko, mam nadzieję, że krótko i zwięźle (akurat), dlaczego dałem mu się zdzielić w łeb saperką, oraz czemu jestem z tego powodu wybitnie zadowolony.
Nebraska, z którego stanu wywodzi się także reżyser Alexander Payne, to kwintesencja amerykańskości. Duch Stanów Zjednoczonych zawarty na niespełna dwu godzinnej taśmie filmowej. Jeśli miałbym powiedzieć co w Ameryce lubię najbardziej, to wymieniłbym głównie wielkie, pustynne przestrzenie, góry Appalachy, wielkie kaniony, doliny i delty rzek Mississippi i Kolorado. Także poczucie permanentnej wolności, prerie, małe prowincje i ich małomiasteczkowy nieśpieszny klimat. Uwielbiam jednopasmowe drogi prowadzące zawsze na wprost, przydrożne stacje benzynowe, motele i bary, że o bulgoczących silnikach V8, wielkich truckach i półciężarówkach nie pomnę. Średnio pociągają mnie ich miasta i aglomeracje, downtowny i wysokie wieżowce, które w zasadzie niczym specjalnym nie różnią się od naszego (warszawskiego) Marriotta. Bardziej kręci mnie kontynentalna przestrzeń i etniczna różnorodność, a w Nebrasce (filmie) wszystko to jest zebrane do wyjątkowo zgrabnej kupy, bynajmniej nie śmierdzącej, oraz zaprezentowane niczym najlepsza reklama Budwaisera, Coca-Coli i Marlboro wyemitowana jedna po drugiej (lokowanie produktów zupełnie niezamierzone). Tyle, że dla utrudnienia, filmowa ekspresja odziana jest w czarno-białą szatę, a i tak nie przeszkodziło to w sprezentowaniu widzowi całej tej amerykańskiej zajebistości, w dodatku widzianej w full kolorze.
Payne, żeby pokazać klasykę Ameryki, posłużył się inną klasyką - kinową, by za pośrednictwem gatunkowego kina drogi przyprawić wszystkich fanów takiego klimatu o czerwone wypieki na polikach. Są to więc prawdopodobnie jedyne kolory z jakimi mamy w tej opowieści do czynienia. Kino drogi - Boże drogi, uwielbiam. Zwłaszcza te w amerykańskim wydaniu. Nic tak bowiem mnie nie kręci (no dobra, jest tego pełno), jak zajęcie przez bohatera miejsca w samochodzie i przejechanie kilku tysięcy kilometrów, nie tyle w głąb swojego kraju, krainy geograficznej, ale też wewnątrz samego siebie, oraz nierzadko napotkanych przypadkiem współtowarzyszy. Może i z purytańskiej definicji jest to mocno schematyczne, do bólu wyświechtane podejście do kina, często też mocno oklepane, ale dzięki temu, że gatunek ten charakteryzuje się również nieszablonowością oraz mnogością charakterologiczną pojawiających się w filmie nietuzinkowych postaci, finalnie i najczęściej wchodzi w przełyk bez tzw. cofki. Oczywiście taka opowieść, żeby była skuteczna, musi widza trochę rozśmieszyć, radować jego duszę, a na końcu zawsze mile widziany jest jakiś morał. Za linią mety swej ekranowej i scenograficznej tułaczki opowieść musi wręcz wykrzyknąć w naszym kierunku jakąś mądrość. Cokolwiek. Nie wypada, aby po tak długiej podróży zostawić odbiorcę z odczuciem permanentnej pustki, acz wielu tak robi niestety. Tylko przy wypełnieniu powyższych założeń kino drogi spełnia swą podstawową rolę, staje się kompletne oraz pieści nasze podniebienia własną misyjnością. Payne’owi sztuka ta oczywiście udała się w stu procentach. Jakżeby mogło być inaczej, skoro przecież jest tak dobrze, jak wydaje się, że jest.
Opowieść ta zaczyna się od szaleństwa starszego człowieka, Woody'ego Granta (fenomenalny Bruce Dern), który ubzdurał sobie, że wygrał milion dolarów. Wygrał jak wygrał, system wśród działających legalnie naciągaczy znany od lat i w każdym kraju. Nasze babcie i dziadkowie też czasem myślą, że coś wygrali, zwłaszcza kiedy znajdują w swojej skrzynce na listy jakąś ulotkę od producenta garnków czy innej pościeli. Często ciężko jest im wytłumaczyć, że to zwykły oraz zupełnie oczywisty kant w biały dzień. Każdą taką firmę, która zarabia na naiwności ludzi starszych, wychowanych w czasach, kiedy ludzka przyzwoitość była cnotą, wieszałbym na drzewach i nimi sobie dla zabawy dyndał. Nie dziwi więc, że nawet nasi rodzice często mają problem ze skutecznym egzystowaniem w dzisiejszych realiach, także z obsługą telefonu, czy prostego pilota do telewizora. Oczywiście nie zawsze jest to wina pędzącego na łeb i szyję postępu technologicznego, po prostu ludzie dziś, to jeszcze większe kurwy niż kilka dekad temu.
Dziadek Grant znajduje się już jakby u schyłku swoich nieco mglistych dni, a swoją buntowniczą i upartą postawą manifestuje wszystkie stare, poczciwe, ale też i niezwykle surowe życiowe zasady. Jest ciężkostrawnym, zgorzkniałym gburem, upartym jak osioł pijakiem, z którym niemożliwym wydaje się być spędzenie pięciu nieinwazyjnych minut. Wszystko wie najlepiej i ma innych, oraz przy zupełnej okazji cały świat centralnie w dupie, nawet własną małżonkę i dwóch synów. Stary skurwiel z początku ukazany jest jako niezwykle irytująca postać, jednak z biegiem czasu i dzięki szalonemu splotu kolejnych wydarzeń, sami odkrywamy w nim masę życiowych mądrości i takiego, jakby to powiedzieć, szczerego, ludzkiego piękna obdartego z obłudy. Payne w bardzo uroczy i naturalny sposób udowadnia, że każde diabelskie nasienie ma w sobie coś z anioła. Pewnie także i ja bardziej cenię przez to w ludziach ich naturalne, bardziej twórcze wkurwienie na świat, niż permanentne udawanie, że zawsze i wszędzie jest super (więc, o co ci chodzi?).
Głównym motorem napędowym tego rollercoastera emocji są właśnie zapętlone w nim wielopokoleniowe, rodzinne puzzle porozrzucane po całym filmie. Na każdym planie gnieździ się jakaś zjawiskowa postać, stary znajomy z lat młodości, dawno niewidziani bracia, ciotki, oraz inne rodzinne wynalazki i odludki, z którymi to nasz główny bohater nie miał i nadal nie chce mieć po drodze. Jednak z powodu jednego, zupełnie nic nieznaczącego listu i zawartej w nim obietnicy zgarnięcia miliona zielonych, wszystkie wspomnienia, rodzinne waśnie i spory sprzed lat odżywają na nowo. Samochodowa podróż syna z własnym, jakby zupełnie obcym mu ojcem do Lincoln w stanie Nebraska, po fortunę skażoną oczywistym dla wszystkich, tylko nie dla starca blefem, otwiera wiele szczelnie zamkniętych dotąd furtek w ich siurniętej rodzinie. Nebraska jest jakby grubym albumem rodzinnym całego ich klanu, który z każdą minutą projekcji przewraca kolejną stronę i dzięki temu obraz ich rodziny staje się nam coraz bliższy, by na końcu czuć się wręcz jednym z nich.
Oprócz bukietu życiowych mądrości jest tu także mnóstwo zjawiskowego humoru i prostych radości. Radowały mnie tu głównie przepyszne rodzajowe scenki, także nieokrzesana mimika twarzy kłębiących się na wszystkich planach postaci, którzy nawet kiedy siedzą cicho i nic nie mówią - rozśmieszają do łez. Rozsiana w małej lokalnej społeczności pogłoska o zgarnięciu fortuny przez dawno niewidzianego tubylca przypomina trochę komedyjkę sprzed lat - Sknerus. Stado hien wraz z ich nieczystymi zagraniami odsiewa ziarno od plew, dobro od zła, oraz chciwość od bezinteresowności, a przy okazji łączą to, co wydawało być się już dawno rozerwane. Jednak w odróżnieniu do Sknerusa jest tu znacznie więcej subtelności i naturalności, bez tych wszystkich jaskrawych przerysowań oraz tanich uogólnień. Innym filmem, który od samego początku jest przez wszystkich z Nebraską kojarzony, to Prosta historia Dawida Lyncha. I słusznie, ja także nie mam zamiaru od niej uciekać. Obie, szalenie minimalistyczne w przekazie opowieści nacechowane są pozytywną i bardzo zbliżoną do siebie energią. Wypełnione są uporem i ambicjami starszych, niezwykłych i przeraźliwie upartych ludzi. Zarówno u Lyncha, jak i u Payne’a czuć przeszywający zew wolności, upór w dążeniu do swoich celów, oraz taką zwyczajną ludzką serdeczność. Są to dwa, zupełnie obce większości ludziom światy, a jednocześnie tak bardzo nam bliskie. O ile więc Prosta historia była/jest przyciskiem "pause" na pilocie sterującym naszym samopoczuciem, o tyle Nebraska jest odzwierciedleniem przycisku "repeat". Pozwala doświadczyć nam tych samych emocji. Może już bez kosiarki z przyczepką, ale i tak jest bliźniaczo podobnie.
Bardzo ciepły, wzruszający, mądry i dowcipny film. Mógłbym obdarzyć go znacznie większą ilością przymiotników, ale niech lepiej czynią to inni. Doskonała historia, trochę o zawiłościach ludzkich losów, o rodzinnych zakurzonych ścieżkach i pokrzywionych drzewach genealogicznych, o przekleństwie nieubłaganego czasu przemijania i zapomnienia. Alexander Payne w bardzo prostych słowach, w asyście mało krzykliwej czerni i bieli, przeplatając czarny humor z nostalgią uratował ekranową rodzinę od kompletnego wypalenia, a nas - widzów, a może nawet przede wszystkim nas, uratował od znieczulenia na człowieczeństwo z całym jego bagażem doświadczeń, z piękną i naiwną młodością, z dojrzałością i mądrością starca, jego samotnością oraz potrzebą dalszego istnienia, choćby tylko w rodzinnym albumie. Reżyser niczym stary i ukochany dziadek poklepał nas po plecach, czule objął i uśmiechnął się, a w jego błysku poczuliśmy ciepło rodzinne, mądrość, szacunek i uznanie.
Jest to zdecydowanie najlepszy film na tegorocznych oscarowych dywanach, które zresztą już za kilka dni zostaną zdeptane przez buty i szpilki celebrytów. Nie bardzo pasuje do takiego przepychu, stoi jakby do nich w opozycji, bokiem, poniekąd tez krytykuje ich styl życia. Wcale nie musi zdobywać żadnej statuetki, nawet chyba mu nie bardzo wypada wyciągać po nie łapska, już sama nominacja jest dla niego wielką nagrodą. Najważniejsze, że świat dzięki temu go dostrzegł i nad nim zaszlochał. Chciałbym zakończyć ochy i achy prywatnym wyróżnieniem, które wędruje do pani June Squibb, niezwykłej babki z jajami, która m.in. w scenie na cmentarzu pobiła wszelkie tegoroczne rekordy aktorskiej, zjawiskowej ekspresji. Taka babcia to prawdziwy skarb. Warto się z nią zaprzyjaźnić, mimo, że lekko nie będzie. Z filmem, jako całością powinno pójść już o wiele prościej, do czego zresztą gorąco wszystkich namawiam. Dajcie się przewieźć Nebrasce. Daleko zajedziecie. Gwarantuję to swym łbem. Poza tym, za oceanem benzyna jest śmiesznie tania, można więc jechać i jechać. Bez końca.
5/6
IMDb: 7,9
Filmweb: 7,5
reż. Alexander Payne, USA, 2013
115 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Czarna komedia, Film drogi
Uff, to już ostatni oscarowy tytuł z tych, na które zarzuciłem swe lasso. No, prawie ostatni, ale nieanglojęzycznych akurat nie liczę, bo tam za oceanem to taki trochę drugi garnitur. Nebraska jest więc wisienką na torcie tego w sumie całkiem przyzwoitego tegorocznego maratonu. Spokojnie dawkowałem emocje zaczynając od filmów, w moim odczuciu przereklamowanych i niezbyt zgrabnie plasujących się w moich klimatach, takich jak Kapitan Phillips i Grawitacja, by później poprzez poprawne, lub też zupełnie przyzwoite: Zniewolony, Wilk z Wall Street, American Hustle i Dallas Buyers Club przejść do dwóch najciekawszych według mnie tytułów, które moje przeczucie (zazwyczaj działa bez zarzutu) miało czelność nazwać najsmaczniejszymi. I w rzeczy samej, były. Oba smakowały najlepiej. Her i Nebraska właśnie, okazały się wybornymi rodzynkami, albo nie, nie rodzynkami, tych przecież nie lubię. Są jak Jack Daniels z lodem, albo cycki Salmy Hayek spoczywające w potrzasku moich spoconych dłoni. Chyba bardziej pasują do klimatu (filmy, nie cycki) festiwalu w Sundance, niż do czerwonych dywanów L.A. Czyżby więc jeszcze Hollywood nie zginęło?
Pytanie rzecz jasna retoryczne, proszę mi tu nie odpowiadać. Proste, że od lat leży i kwiczy na łopatkach, ale i w tym natłoku padliny czasem wpadnie coś zacnego w oko. Dwa zjawiskowe tytuły na te w sumie naście nominowanych, że tak powiem, jest to całkiem niezły wynik, rzecz jasna jak na święto kiczu, efekciarstwa i błyszczącej tandety przystało. Dobra, zatem Nebraska. Wiadomym jest, bo się już na początku wygadałem, że film ten bardzo mnie urzekł. Nie będę więc kręcił, nęcił i trzymał w napięciu do końca, napiszę tylko, mam nadzieję, że krótko i zwięźle (akurat), dlaczego dałem mu się zdzielić w łeb saperką, oraz czemu jestem z tego powodu wybitnie zadowolony.
Nebraska, z którego stanu wywodzi się także reżyser Alexander Payne, to kwintesencja amerykańskości. Duch Stanów Zjednoczonych zawarty na niespełna dwu godzinnej taśmie filmowej. Jeśli miałbym powiedzieć co w Ameryce lubię najbardziej, to wymieniłbym głównie wielkie, pustynne przestrzenie, góry Appalachy, wielkie kaniony, doliny i delty rzek Mississippi i Kolorado. Także poczucie permanentnej wolności, prerie, małe prowincje i ich małomiasteczkowy nieśpieszny klimat. Uwielbiam jednopasmowe drogi prowadzące zawsze na wprost, przydrożne stacje benzynowe, motele i bary, że o bulgoczących silnikach V8, wielkich truckach i półciężarówkach nie pomnę. Średnio pociągają mnie ich miasta i aglomeracje, downtowny i wysokie wieżowce, które w zasadzie niczym specjalnym nie różnią się od naszego (warszawskiego) Marriotta. Bardziej kręci mnie kontynentalna przestrzeń i etniczna różnorodność, a w Nebrasce (filmie) wszystko to jest zebrane do wyjątkowo zgrabnej kupy, bynajmniej nie śmierdzącej, oraz zaprezentowane niczym najlepsza reklama Budwaisera, Coca-Coli i Marlboro wyemitowana jedna po drugiej (lokowanie produktów zupełnie niezamierzone). Tyle, że dla utrudnienia, filmowa ekspresja odziana jest w czarno-białą szatę, a i tak nie przeszkodziło to w sprezentowaniu widzowi całej tej amerykańskiej zajebistości, w dodatku widzianej w full kolorze.
Payne, żeby pokazać klasykę Ameryki, posłużył się inną klasyką - kinową, by za pośrednictwem gatunkowego kina drogi przyprawić wszystkich fanów takiego klimatu o czerwone wypieki na polikach. Są to więc prawdopodobnie jedyne kolory z jakimi mamy w tej opowieści do czynienia. Kino drogi - Boże drogi, uwielbiam. Zwłaszcza te w amerykańskim wydaniu. Nic tak bowiem mnie nie kręci (no dobra, jest tego pełno), jak zajęcie przez bohatera miejsca w samochodzie i przejechanie kilku tysięcy kilometrów, nie tyle w głąb swojego kraju, krainy geograficznej, ale też wewnątrz samego siebie, oraz nierzadko napotkanych przypadkiem współtowarzyszy. Może i z purytańskiej definicji jest to mocno schematyczne, do bólu wyświechtane podejście do kina, często też mocno oklepane, ale dzięki temu, że gatunek ten charakteryzuje się również nieszablonowością oraz mnogością charakterologiczną pojawiających się w filmie nietuzinkowych postaci, finalnie i najczęściej wchodzi w przełyk bez tzw. cofki. Oczywiście taka opowieść, żeby była skuteczna, musi widza trochę rozśmieszyć, radować jego duszę, a na końcu zawsze mile widziany jest jakiś morał. Za linią mety swej ekranowej i scenograficznej tułaczki opowieść musi wręcz wykrzyknąć w naszym kierunku jakąś mądrość. Cokolwiek. Nie wypada, aby po tak długiej podróży zostawić odbiorcę z odczuciem permanentnej pustki, acz wielu tak robi niestety. Tylko przy wypełnieniu powyższych założeń kino drogi spełnia swą podstawową rolę, staje się kompletne oraz pieści nasze podniebienia własną misyjnością. Payne’owi sztuka ta oczywiście udała się w stu procentach. Jakżeby mogło być inaczej, skoro przecież jest tak dobrze, jak wydaje się, że jest.
Dziadek Grant znajduje się już jakby u schyłku swoich nieco mglistych dni, a swoją buntowniczą i upartą postawą manifestuje wszystkie stare, poczciwe, ale też i niezwykle surowe życiowe zasady. Jest ciężkostrawnym, zgorzkniałym gburem, upartym jak osioł pijakiem, z którym niemożliwym wydaje się być spędzenie pięciu nieinwazyjnych minut. Wszystko wie najlepiej i ma innych, oraz przy zupełnej okazji cały świat centralnie w dupie, nawet własną małżonkę i dwóch synów. Stary skurwiel z początku ukazany jest jako niezwykle irytująca postać, jednak z biegiem czasu i dzięki szalonemu splotu kolejnych wydarzeń, sami odkrywamy w nim masę życiowych mądrości i takiego, jakby to powiedzieć, szczerego, ludzkiego piękna obdartego z obłudy. Payne w bardzo uroczy i naturalny sposób udowadnia, że każde diabelskie nasienie ma w sobie coś z anioła. Pewnie także i ja bardziej cenię przez to w ludziach ich naturalne, bardziej twórcze wkurwienie na świat, niż permanentne udawanie, że zawsze i wszędzie jest super (więc, o co ci chodzi?).
Głównym motorem napędowym tego rollercoastera emocji są właśnie zapętlone w nim wielopokoleniowe, rodzinne puzzle porozrzucane po całym filmie. Na każdym planie gnieździ się jakaś zjawiskowa postać, stary znajomy z lat młodości, dawno niewidziani bracia, ciotki, oraz inne rodzinne wynalazki i odludki, z którymi to nasz główny bohater nie miał i nadal nie chce mieć po drodze. Jednak z powodu jednego, zupełnie nic nieznaczącego listu i zawartej w nim obietnicy zgarnięcia miliona zielonych, wszystkie wspomnienia, rodzinne waśnie i spory sprzed lat odżywają na nowo. Samochodowa podróż syna z własnym, jakby zupełnie obcym mu ojcem do Lincoln w stanie Nebraska, po fortunę skażoną oczywistym dla wszystkich, tylko nie dla starca blefem, otwiera wiele szczelnie zamkniętych dotąd furtek w ich siurniętej rodzinie. Nebraska jest jakby grubym albumem rodzinnym całego ich klanu, który z każdą minutą projekcji przewraca kolejną stronę i dzięki temu obraz ich rodziny staje się nam coraz bliższy, by na końcu czuć się wręcz jednym z nich.
Oprócz bukietu życiowych mądrości jest tu także mnóstwo zjawiskowego humoru i prostych radości. Radowały mnie tu głównie przepyszne rodzajowe scenki, także nieokrzesana mimika twarzy kłębiących się na wszystkich planach postaci, którzy nawet kiedy siedzą cicho i nic nie mówią - rozśmieszają do łez. Rozsiana w małej lokalnej społeczności pogłoska o zgarnięciu fortuny przez dawno niewidzianego tubylca przypomina trochę komedyjkę sprzed lat - Sknerus. Stado hien wraz z ich nieczystymi zagraniami odsiewa ziarno od plew, dobro od zła, oraz chciwość od bezinteresowności, a przy okazji łączą to, co wydawało być się już dawno rozerwane. Jednak w odróżnieniu do Sknerusa jest tu znacznie więcej subtelności i naturalności, bez tych wszystkich jaskrawych przerysowań oraz tanich uogólnień. Innym filmem, który od samego początku jest przez wszystkich z Nebraską kojarzony, to Prosta historia Dawida Lyncha. I słusznie, ja także nie mam zamiaru od niej uciekać. Obie, szalenie minimalistyczne w przekazie opowieści nacechowane są pozytywną i bardzo zbliżoną do siebie energią. Wypełnione są uporem i ambicjami starszych, niezwykłych i przeraźliwie upartych ludzi. Zarówno u Lyncha, jak i u Payne’a czuć przeszywający zew wolności, upór w dążeniu do swoich celów, oraz taką zwyczajną ludzką serdeczność. Są to dwa, zupełnie obce większości ludziom światy, a jednocześnie tak bardzo nam bliskie. O ile więc Prosta historia była/jest przyciskiem "pause" na pilocie sterującym naszym samopoczuciem, o tyle Nebraska jest odzwierciedleniem przycisku "repeat". Pozwala doświadczyć nam tych samych emocji. Może już bez kosiarki z przyczepką, ale i tak jest bliźniaczo podobnie.
Bardzo ciepły, wzruszający, mądry i dowcipny film. Mógłbym obdarzyć go znacznie większą ilością przymiotników, ale niech lepiej czynią to inni. Doskonała historia, trochę o zawiłościach ludzkich losów, o rodzinnych zakurzonych ścieżkach i pokrzywionych drzewach genealogicznych, o przekleństwie nieubłaganego czasu przemijania i zapomnienia. Alexander Payne w bardzo prostych słowach, w asyście mało krzykliwej czerni i bieli, przeplatając czarny humor z nostalgią uratował ekranową rodzinę od kompletnego wypalenia, a nas - widzów, a może nawet przede wszystkim nas, uratował od znieczulenia na człowieczeństwo z całym jego bagażem doświadczeń, z piękną i naiwną młodością, z dojrzałością i mądrością starca, jego samotnością oraz potrzebą dalszego istnienia, choćby tylko w rodzinnym albumie. Reżyser niczym stary i ukochany dziadek poklepał nas po plecach, czule objął i uśmiechnął się, a w jego błysku poczuliśmy ciepło rodzinne, mądrość, szacunek i uznanie.
Jest to zdecydowanie najlepszy film na tegorocznych oscarowych dywanach, które zresztą już za kilka dni zostaną zdeptane przez buty i szpilki celebrytów. Nie bardzo pasuje do takiego przepychu, stoi jakby do nich w opozycji, bokiem, poniekąd tez krytykuje ich styl życia. Wcale nie musi zdobywać żadnej statuetki, nawet chyba mu nie bardzo wypada wyciągać po nie łapska, już sama nominacja jest dla niego wielką nagrodą. Najważniejsze, że świat dzięki temu go dostrzegł i nad nim zaszlochał. Chciałbym zakończyć ochy i achy prywatnym wyróżnieniem, które wędruje do pani June Squibb, niezwykłej babki z jajami, która m.in. w scenie na cmentarzu pobiła wszelkie tegoroczne rekordy aktorskiej, zjawiskowej ekspresji. Taka babcia to prawdziwy skarb. Warto się z nią zaprzyjaźnić, mimo, że lekko nie będzie. Z filmem, jako całością powinno pójść już o wiele prościej, do czego zresztą gorąco wszystkich namawiam. Dajcie się przewieźć Nebrasce. Daleko zajedziecie. Gwarantuję to swym łbem. Poza tym, za oceanem benzyna jest śmiesznie tania, można więc jechać i jechać. Bez końca.
5/6
IMDb: 7,9
Filmweb: 7,5
To nie jest jakiś zły film, właściwie nawet całkiem ok i fajni aktorzy w nim grają, ale Dzizas, jest okropnie irytujący. W każdej scenie Payne młotkuje widza tym całym "Hej, staruszkowie są dziwni, nie? Ale to dlatego, że są z innych czasów i jeśli z nimi trochę pobędziemy to zauważymy ten cały smutek i życiową mądrość, i w ogóle to wszystko jest takie wzruszające. Czy już się wzruszyłeś, widzu? Dlaczego się jeszcze nie wzruszyłeś? Przecież to takie wzruszające." To takie sentymentalne bzdury, które komisja oscarowa wprost uwielbia. Ten cały Payne robi takie rzeczy taśmowo odkąd zauważył (czyli gdzieś tak od About Schmidt), że robią bardzo dobrze jego karierze. A kiedyś nakręcił Election i wydawało się, że ma talent.
OdpowiedzUsuńA co jest złego we wzruszaniu widza? ;) Przynajmniej nie są to tanie chwyty, ani też czysto populistyczne zagrywki pod publiczkę. No, może trochę i są, ale w takich ilościach i w formie, iż mi kompletnie nie wadzą.
UsuńDrugi raz przepadł komentarz. Szkoda.
OdpowiedzUsuńUff.. To może trzeci raz spróbuję innym razem (albo i nie).
Ale tak na marginesie-fałszywa obłuda?
A może być nie fałszywa?;)
Jak obłuda to już zbędny epitet fałszywa;)
Mógłbyś wyjaśnić łopatologicznie co autor miał na myśli pisząc o przycisku REPEAT i PAUSE?;)
OdpowiedzUsuńO tej kosiarce też chyba nie dla wszystkich jest jasne:)
Repeat = Powtórz. Czyli odtworzenie w Nebrasce podobnych emocji zawartych w "Prostej historii" Lyncha. Chodziło mi o uwypuklenie ich podobieństw. Takie tam ;)
UsuńA kosiarka, no to przecież ten traktorek na którym jechał bohater "Prostej historii" ;)
O meandrach rodzinnych zakurzonych ścieżkach?
OdpowiedzUsuńCzy zabrakło przecinka po 'rodzinnych' czy też miało być 'po meandrach rodzinnych zakurzonych ścieżek'?;)
Chyba byłeś trochę rozkojarzony pisząc tą recenzję;) A tak swoją szosą to dlaczego nie napisałeś jej 'na gorąco' skoro film wzbudził w Tobie emocje, tylko dopiero po tygodniu?
Wolisz sobie przemyśleć, poczytać inne opinie etc niż od razu przelać swoje emocje na papier.. yyy.. tzn na ekran?;)
Przez ostatni mc zastanawiałam się którego stycznia/lutego masz urodziny. Wczoraj to zdradziłeś;)
Właśnie siedzę w pubie więc Twoje zdrowie:) (spóźnione lecz szczere życzenia.. you know;))
Edit:
UsuńHa ha.. Tak sobie pomyślałam ale byłyby jaja gdybyś właśnie siedział w tym samym pubie:)
Ale nie ma tu żadnego przystojniaka 8)
A ja już spadam.
Chociaż... Może jeszcze jedno piffko?
Nie.. Wystarczy:)
Obiad zjedzony, stestowane kiepskie piffko, poprawione dobrym piffkiem, wypite zdrowie 'Ekrana'-zwolnię miejsce innym a ja zrobię sobie spacerek;)
Pieprzone meandry. Proste, że źle napisałem. Zupełnie nie wiem co autor miał na myśli, często mi się to zdarza. Tekst napisałem po tygodniu, bo wcześniej nie miałem czasu, albo też mi się nie chciało, nie wiem co bardziej. Innych recek staram się nie czytać przed napisaniem swojej. Strasznie to rozkojarza i miesza we łbie. Nie lubię ;) Dzięki za spóźnione życzenia i przechylony browar za me cenne zdrowie, ale plisska, nie zadawaj mi więcej tylu pytań jednocześnie ;)
UsuńTak, wiem że mózg faceta nie ogarnia kilku wątków naraz (to nie złośliwość tylko ponoć fakt;)) ale przecież zawsze można na spokojnie poodpowiadać na każde pyt z osobna;) W sumie wcale tak dużo pytań nie było. Gdybym zadała wszystkie które się nagromadziły w minionych miesiącach to dopiero byłby ambaras;) Pozorny, bo wolałabym nawet jedną odp dziennie niż wszystkie naraz 'po łebkach'-ale bez obaw, pewnie ich nie zadam (tych pytań) ;)
OdpowiedzUsuńA z tą przyczepką o to mi właśnie chodziło-że nie każdy musiał oglądać film i nie każdy zrozumie co miałeś na myśli, bo trochę skrótami myślowymi pojechałeś.
Wiosna Ci już w głowie;)
A Nebraskę obejrzę może nawet dzisiaj bo jakoś od paru tyg mam ten film na uwadze ale jakoś jeszcze nie obejrzałam nie wiem czemu.
Upss.. Chciałam jeszcze o coś zapytać no ale już Ci odpuszczę;)
Przyczepka=kosiarka oczywiście:)
UsuńFakt-za dużo naraz miesza w głowie;)
A z tym przyciskiem PAUSE chyba dalej nie za bardzo kumam co autor miał na myśli, ale ok-dajmy temu spokój.
UsuńMoże to ja mam jakieś zaćmienie;)