Wyścig
reż. Ron Howard, GER, USA, GBR, 2013
123 min. ITI Cinema Sp. z o.o.
Polska premiera: 8.11.2013
Biograficzny, Sportowy, Dramat
Każdy facet, który nie pije (chyba, że już przestał), nie interesuje się piłką, czy w ogóle jakimś sportem, a także którego nie kręcą samochody, wydaje mi się dziwnie podejrzany. Powiem więcej. Nie potrafiłbym się z kimś takim zaprzyjaźnić. O czym można z takim typem rozmawiać? O jego kotach? Teściowej? Kłopotach w pracy? W dodatku na trzeźwo? Chłopie, litości. Napij się, idź na mecz, kup sobie 20-letnie auto do remontu lub motocykl, zacznij żyć jak Bóg Adamowi przykazał, albo daj mi święty spokój. Prawie każdy z nas rodzi się z benzyną we krwi, a w życiu szuka ujścia dla nadmiaru skumulowanej w układzie nerwowym adrenaliny. Nie każdy potrafi pójść później za ciosem, wykorzystać męskie geny jak należy, zgoda, ale wszyscy rodzimy się z ogromnym potencjałem. Ja wiem, że teraz żyjemy w zniewieściałych czasach, gdzie w dobrym tonie jest, aby opalony na solarce "facet" cytował Coelho, prowadził modowego bloga i walczył o prawa bezstialsko mordowanych rok rocznie polskich karpi, jednak z tą wizją kulawej męskości staram się walczyć. Co prawda zafascynowane w tych "męskich" chodzących perfekcjach kobiety co i rusz mi to zadanie utrudniają, czasem zwyczajnie opadają mi ręce, ale cóż, zasady trzeba jakieś mieć. Po prostu nie szukam wśród nich kumpli. Na razie mi to wystarcza.
Samochody. Temat rzeka. Od małego miałem na ich punkcie klasycznego pierdolca. Ojciec samochodziarz, wiedząc doskonale, że jego syn od dziecka ma ciągoty do spalin i zapachu benzyny na CPNach, nie blokował, a wręcz przeciwnie, starał się rozwijać u mnie motoryzacyjną pasję. A w tamtych czasach nie było to proste. Matchboxy można było dostać tylko w Pewexach. Za tor kartingowy tylko od czasu do czasu robiła płyta lotniska na warszawskim Bemowie. Mimo, że po polskich drogach w drugiej połowie lat 80-tych śmigały praktycznie tylko inżynieryjne cuda techniki wyprodukowane w bratnich krajach socjalistycznych, to i tak znałem na pamięć wszystkie aktualnie produkowane za żelazną kurtyną modele samochodów i to pomimo tego, że w ogromnej większości nie widziałem ich nigdy na oczy. W wieku 10 lat umiałem już prowadzić Poloneza taty, do którego zresztą często dostawałem kluczyki na działce i mogłem nim sobie jeździć po polnych drogach. Na komunię, kiedy inni dostawali zegarki z kalkulatorem i rowery, ja cieszyłem się motorynką. Potem był NRDowski Simson. Enduro. Kolor kości słoniowej. Do dziś za nim tęsknię. Dzięki temu prawko zdałem za pierwszym razem. Właściwie, to aż dziwię się teraz samemu sobie i często zapytuję przed lustrem rano przy goleniu, jakim do diabła cudem nie zostałem kierowcą rajdowym, tudzież wyścigowym? Jak mogłem zmarnować taki potencjał? Ale takie to były już czasy. Środki i szanse na sukces były znikome. To samo z drugą, nigdy niespełnioną moją wymarzoną profesją, zawodem piłkarza. Cóż... spieprzyłem takie talenty, oraz dwa wielkie szczeniackie marzenia. Polska nigdy mi tego nie wybaczy. Ale kto wie, może w następnym wcieleniu się uda ;)
Nie piszę tego wszystkiego, żeby się chwalić, przecież nawet nie ma czym, ale po to, aby czytającemu ten tekst uświadomić jedno, że film Wyścig, o którym za chwilę zacznę się rozpisywać, docenią najbardziej fani czterech kółek oraz sportowych emocji. Wszystkim innym, którzy na co dzień podniecają się najwyżej programami "Mam talent" i "Warsaw Shore", może w tym obrazie czegoś zabraknąć. Zapewne brakuje. Nie przeczę, film nie jest doskonały, ale tylko tacy jebnięci jak ja machną na to ręką, ponieważ wszystko co jest w tym filmie niedostateczne i niepełne, dodamy sobie już sami, we własnych głowach.
Wyścig, to kwintesencja dwóch najwspanialszych z męskich instynktów, które są mi niezwykle bliskie. Sportowej rywalizacji oraz motoryzacyjnej pasji. Aż dziw, że sięgnąłem po ten tytuł dopiero teraz, półtora miesiąca po premierze. Jednak przyznam szczerze, że z początku nie miałem do niego pewności. Nawet pierwsze, naprawdę niezłe recenzje nie zmieniły mego pierworodnego uprzedzenia. Zlepek informacji, fatalny plakat oraz zwiastuny kojarzyły mi się bardziej z bananowymi Szybkimi i wściekłymi, aniżeli z solidną produkcją o jednym z najpiękniejszych sportów pod słońcem. Dopiero świetne opinie ludzi, którzy tak jak i ja, spoglądają na zapach dymu i benzyny z gęsią skórką na ciele, zamieniły mą niepewność w ogromną chęć zmierzenia się z najnowszym dzieckiem Rona Howarda. Jeśli więc ktoś nie czuje do Wyścigu mięty i nadal się waha, ale za dzieciaka wisiały w jego pokoju plakaty z czterokołowymi ślicznotkami, to mam szczerą nadzieję, że tym tekstem zamienię wasze obawy w niekwestionowany głód zapachu spalin oraz ryczących na torach wyścigowych silników V12. Warto. Po trzykroć. Raz, że poruszona historia jest autentyczna i prawdziwa do bólu, dwa, jest kapitalnie odwzorowana, trzy, jest nasza - krwisto męska. Niemal jak pornole. Stricte samcze kino. Z całym rzecz jasna szacunkiem do pań, choćbyście oglądały go tysiąc razy, pewnych rzeczy w nim zawartych nie jesteście w stanie pojąć, ale o tym jeszcze dwa słowa na końcu.
Historia Formuły 1 pamięta przynajmniej kilka wspaniałych sportowych rywalizacji, które aż proszą się o ekranizacje. Scenariusz filmowy napisało samo życie i wystarczy tylko sięgnąć filmowcom po gotowca. Bułka z masłem. Alain Prost z Senną, Mansell z Piquetem, czy właśnie, tak jak teraz zrobił to Howard, połasił się na wspaniałą rywalizację Nikiego Laudy z Jamesem Huntem. Ich pojedynek w sezonie 1976 zapisał się złotymi nićmi w historii F1. W dodatku, między nimi kipiało też poza torem, a ich chorobliwe ambicje, naturalna wrogość, lecz zawsze z ogromem szacunku do siebie nawzajem, tylko dodawało ich rywalizacji pieprzności. Dwa jakże odmienne charaktery i żywioły. Woda i ogień. Spokój, opanowanie i perfekcja, kontra nonszalancja, szaleństwo i bezczelna przebojowość. Do tego szczypta dramaturgii, otarcie się o śmierć, oraz mnóstwo emocji do samego końca. To aż wołało o przeniesienie historii na taśmę filmową. Na szczęście ktoś w końcu ten krzyk usłyszał.
Pamiętam dokładnie, kiedy jeszcze jako dzieciak w podstawówce emocjonowałem się rywalizacją Prosta z Senną. Nawet gdy graliśmy z kumplami w kapsle na betonie, to nadawaliśmy im imoiona kierowców F1 właśnie, gdzie jedni byli Francuzami, inni Brazyliczykiem, a ich rzeczywista rywalizacja na torze dodawała nam tylko skrzydeł. To były złote czasy tego sportu, nie to co obecnie. Wszechobecna elektronika, względy bezpieczeństwa, mordercze regulaminy i ograniczenia. Dziś, odnoszę często wrażenie, że kierowca jest w tym sporcie najmniej potrzebny, że wyścigi wygrywają inżynierowie oraz ich maszyny. Stąd może sobie za kółkiem usiąść taki blondynkowaty młodziak Vettel i wygrywać wszystko jak leci. Z palcem w przysłowiowej dupie, jakby to było Playstation. Przed laty sporty samochodowe to była płaszczyzna, na której sukcesy odnosili przeważnie wariaci i psychole. Często wywodzący się z bogatych domów, buntownicy z wyboru, którzy nie chcieli kroczyć po ścieżkach prawniczych i lekarskich jakie rysowali przed nimi ich rodzice, lecz woleli oddawać swe życie w ramiona niepewnego bytu w zamkniętych torach wyścigowych. Niemal w każdym sezonie F1 w latach 70-tych ktoś ginął. Kierowcy otoczeni zbiornikami paliwa, ubrani w 400-konne (i większe) silniki, bez żadnych zabezpieczeń poza kaskiem i pasami, przypominali tykające bomby na kołach. Raz na pewien czas któraś wybuchała, ale jechało się dalej. Jaką to trzeba było mieć odporność psychiczną, by co rajd zaglądając śmierci w oczy, wsiadać do tej ciasnej trumny na kołach i wciskać gaz do końca.
Ron Howard na podstawie sportowej rywalizacji Austriaka Laudy i Anglika Hunta, postarał się przekazać współczesnym fanom sportów motorowych tamtą pasję i tamte, nieco zapomniane już emocje. Mimo naturalnych, technicznych trudności, udało mu się to w sposób co najmniej zadowalający. Uderzył w typowe męskie geny i nasze samcze tęsknoty. Piękne kobiety, szybkie samochody, chęć permanentnej dominacji i wygrywania. Dziś jest niby podobnie, jednak Formuła 1 ściga się już na nieco innych zasadach. Wszystko jest takie ugrzecznione, a każde ryzyko zminimalizowane do granic kosmicznej przesady. Nie odczuwam już tak wielkiej satysfakcji oglądając współczesną rywalizację kierowców F1, czy tych rajdowych. Brakuje w tym wszystkim pierwiastka szaleństwa, oraz świadomości ponoszenia ogromnego ryzyka, które wynosiło tych współczesnych rycerzy na piedestał życiowej zajebistości.
To trochę jak z piłką nożną. Ona też jest już dziś inna, niż kiedyś. W latach 80-tych, które trochę pamiętam, piłkarze, to były zarośnięte małpy, często pijaki, faceci z jajami (dosłownie i w przenośni). Nie było tak wielkich pieniędzy w futbolu jak dziś, które tylko deprawują i robią sieczkę z mózgu. Jak komuś rozcięło łeb (np. Terry Butcher w meczu Szwecja-Anglia), to mimo wszędobylskiej krwi i bólu grało się dalej. Powybijane zęby, złamane nogi, to była meczowa codzienność. Walka i nieustępliwość oraz szaleństwo na trybunach, bez tej pieprzonej poprawności politycznej, Ą i Ę, jakimi nas dziś karmi centrala piłkarska wprowadzając coraz to nowsze wytyczne i chore regulacje. Dzisiejsze gwiazdy futbolu, to nażelowane i wymuskane pizdusie, które po lekkim tylko dotknięciu przewracają się z bólu na trawie, łapiąc się przy tym nie za tą nogę co trzeba. Dlatego bardziej jarają mnie dziś takie niepokorne boiskowe jednostki jak Eric Cantona, George Best, czy Leszek Pisz, aniżeli Krystyna Ronaldo i Messi. Z nostalgią wspominam Sennę i Prosta, nie specjalnie emocjonuję się pojedynkami Vettela z Hamiltonem. Znak czasów, albo starość po prostu. Sam nie wiem. Pewnie wszystkiego po trochu.
Film Wyścig jest więc przy zupełnej okazji także pewnego rodzaju hołdem złożonym tamtym wspaniałym czasom, ikonom prawdziwej męskości. Bez zbędnego cukrowania i zaklinania rzeczywistości, acz wiadomo, że z elementami koloryzacji, w końcu to produkt stricte komercyjny, a sam współbohater opowieści - Niki Lauda, nadal jeszcze żyje i ma się całkiem dobrze. Nieźle odwzorowano bolidy F1, wkomponowano też trochę archiwalnych kadrów i nagrań, a całość dopełniono delikatną komputerową ingerencją, ale przede wszystkim dominują emocje, dużo emocji i wrażeń, oraz wszędobylski zapach spalin. To film głównie dla nas, mężczyzn wyposażonych w jakiegoś niedefiniowalnego pierdolca. Kobiety, nawet te filmowe, w rolach żon i kochanek naszych kierowców, są tu tylko tłem. Nie mają prawa ingerować w pasje swoich mężczyzn. To także pewnego rodzaju wytyczne na dziś i apel do współczesnych kobiet o uszanowanie męskich szaleństw i odchyłów. Choćby na szalę trzeba było postawić własne życie, to i tak każdy prawdziwy facet, w którym buszuje nieokrzesany testosteron, powinien powiedzieć, że owszem, kocha swoją kobietę nad życie, ale swój samochód (lub wpisz cokolwiek)... kocha jeszcze bardziej. Kobieta, która naprawdę odwzajemnia do niego to samo uczucie, winna to zrozumieć i zaakceptować, oraz stanowić jakże cenne oparcie. Przynajmniej tak wygląda świat idealny, który przeważnie czai się tylko w książkach i kinie. Dlatego, tym wszystkim, którzy za nim tęsknią i rozpaczliwie wszędzie go poszukują, polecam Wyścig Rona Howarda. To wydarzyło się kiedyś naprawdę.
Edit: Coś mnie tak uwierało, zatem dla wewnętrznego spokoju podniosłem końcową ocenę za uszy i z bardzo mocnej czwórki zrobiła się piona z minusem. Niech ma.
5/6
IMDb: 8,3
Filmweb: 8,3
reż. Ron Howard, GER, USA, GBR, 2013
123 min. ITI Cinema Sp. z o.o.
Polska premiera: 8.11.2013
Biograficzny, Sportowy, Dramat
Każdy facet, który nie pije (chyba, że już przestał), nie interesuje się piłką, czy w ogóle jakimś sportem, a także którego nie kręcą samochody, wydaje mi się dziwnie podejrzany. Powiem więcej. Nie potrafiłbym się z kimś takim zaprzyjaźnić. O czym można z takim typem rozmawiać? O jego kotach? Teściowej? Kłopotach w pracy? W dodatku na trzeźwo? Chłopie, litości. Napij się, idź na mecz, kup sobie 20-letnie auto do remontu lub motocykl, zacznij żyć jak Bóg Adamowi przykazał, albo daj mi święty spokój. Prawie każdy z nas rodzi się z benzyną we krwi, a w życiu szuka ujścia dla nadmiaru skumulowanej w układzie nerwowym adrenaliny. Nie każdy potrafi pójść później za ciosem, wykorzystać męskie geny jak należy, zgoda, ale wszyscy rodzimy się z ogromnym potencjałem. Ja wiem, że teraz żyjemy w zniewieściałych czasach, gdzie w dobrym tonie jest, aby opalony na solarce "facet" cytował Coelho, prowadził modowego bloga i walczył o prawa bezstialsko mordowanych rok rocznie polskich karpi, jednak z tą wizją kulawej męskości staram się walczyć. Co prawda zafascynowane w tych "męskich" chodzących perfekcjach kobiety co i rusz mi to zadanie utrudniają, czasem zwyczajnie opadają mi ręce, ale cóż, zasady trzeba jakieś mieć. Po prostu nie szukam wśród nich kumpli. Na razie mi to wystarcza.
Samochody. Temat rzeka. Od małego miałem na ich punkcie klasycznego pierdolca. Ojciec samochodziarz, wiedząc doskonale, że jego syn od dziecka ma ciągoty do spalin i zapachu benzyny na CPNach, nie blokował, a wręcz przeciwnie, starał się rozwijać u mnie motoryzacyjną pasję. A w tamtych czasach nie było to proste. Matchboxy można było dostać tylko w Pewexach. Za tor kartingowy tylko od czasu do czasu robiła płyta lotniska na warszawskim Bemowie. Mimo, że po polskich drogach w drugiej połowie lat 80-tych śmigały praktycznie tylko inżynieryjne cuda techniki wyprodukowane w bratnich krajach socjalistycznych, to i tak znałem na pamięć wszystkie aktualnie produkowane za żelazną kurtyną modele samochodów i to pomimo tego, że w ogromnej większości nie widziałem ich nigdy na oczy. W wieku 10 lat umiałem już prowadzić Poloneza taty, do którego zresztą często dostawałem kluczyki na działce i mogłem nim sobie jeździć po polnych drogach. Na komunię, kiedy inni dostawali zegarki z kalkulatorem i rowery, ja cieszyłem się motorynką. Potem był NRDowski Simson. Enduro. Kolor kości słoniowej. Do dziś za nim tęsknię. Dzięki temu prawko zdałem za pierwszym razem. Właściwie, to aż dziwię się teraz samemu sobie i często zapytuję przed lustrem rano przy goleniu, jakim do diabła cudem nie zostałem kierowcą rajdowym, tudzież wyścigowym? Jak mogłem zmarnować taki potencjał? Ale takie to były już czasy. Środki i szanse na sukces były znikome. To samo z drugą, nigdy niespełnioną moją wymarzoną profesją, zawodem piłkarza. Cóż... spieprzyłem takie talenty, oraz dwa wielkie szczeniackie marzenia. Polska nigdy mi tego nie wybaczy. Ale kto wie, może w następnym wcieleniu się uda ;)
Nie piszę tego wszystkiego, żeby się chwalić, przecież nawet nie ma czym, ale po to, aby czytającemu ten tekst uświadomić jedno, że film Wyścig, o którym za chwilę zacznę się rozpisywać, docenią najbardziej fani czterech kółek oraz sportowych emocji. Wszystkim innym, którzy na co dzień podniecają się najwyżej programami "Mam talent" i "Warsaw Shore", może w tym obrazie czegoś zabraknąć. Zapewne brakuje. Nie przeczę, film nie jest doskonały, ale tylko tacy jebnięci jak ja machną na to ręką, ponieważ wszystko co jest w tym filmie niedostateczne i niepełne, dodamy sobie już sami, we własnych głowach.
Historia Formuły 1 pamięta przynajmniej kilka wspaniałych sportowych rywalizacji, które aż proszą się o ekranizacje. Scenariusz filmowy napisało samo życie i wystarczy tylko sięgnąć filmowcom po gotowca. Bułka z masłem. Alain Prost z Senną, Mansell z Piquetem, czy właśnie, tak jak teraz zrobił to Howard, połasił się na wspaniałą rywalizację Nikiego Laudy z Jamesem Huntem. Ich pojedynek w sezonie 1976 zapisał się złotymi nićmi w historii F1. W dodatku, między nimi kipiało też poza torem, a ich chorobliwe ambicje, naturalna wrogość, lecz zawsze z ogromem szacunku do siebie nawzajem, tylko dodawało ich rywalizacji pieprzności. Dwa jakże odmienne charaktery i żywioły. Woda i ogień. Spokój, opanowanie i perfekcja, kontra nonszalancja, szaleństwo i bezczelna przebojowość. Do tego szczypta dramaturgii, otarcie się o śmierć, oraz mnóstwo emocji do samego końca. To aż wołało o przeniesienie historii na taśmę filmową. Na szczęście ktoś w końcu ten krzyk usłyszał.
Pamiętam dokładnie, kiedy jeszcze jako dzieciak w podstawówce emocjonowałem się rywalizacją Prosta z Senną. Nawet gdy graliśmy z kumplami w kapsle na betonie, to nadawaliśmy im imoiona kierowców F1 właśnie, gdzie jedni byli Francuzami, inni Brazyliczykiem, a ich rzeczywista rywalizacja na torze dodawała nam tylko skrzydeł. To były złote czasy tego sportu, nie to co obecnie. Wszechobecna elektronika, względy bezpieczeństwa, mordercze regulaminy i ograniczenia. Dziś, odnoszę często wrażenie, że kierowca jest w tym sporcie najmniej potrzebny, że wyścigi wygrywają inżynierowie oraz ich maszyny. Stąd może sobie za kółkiem usiąść taki blondynkowaty młodziak Vettel i wygrywać wszystko jak leci. Z palcem w przysłowiowej dupie, jakby to było Playstation. Przed laty sporty samochodowe to była płaszczyzna, na której sukcesy odnosili przeważnie wariaci i psychole. Często wywodzący się z bogatych domów, buntownicy z wyboru, którzy nie chcieli kroczyć po ścieżkach prawniczych i lekarskich jakie rysowali przed nimi ich rodzice, lecz woleli oddawać swe życie w ramiona niepewnego bytu w zamkniętych torach wyścigowych. Niemal w każdym sezonie F1 w latach 70-tych ktoś ginął. Kierowcy otoczeni zbiornikami paliwa, ubrani w 400-konne (i większe) silniki, bez żadnych zabezpieczeń poza kaskiem i pasami, przypominali tykające bomby na kołach. Raz na pewien czas któraś wybuchała, ale jechało się dalej. Jaką to trzeba było mieć odporność psychiczną, by co rajd zaglądając śmierci w oczy, wsiadać do tej ciasnej trumny na kołach i wciskać gaz do końca.
To trochę jak z piłką nożną. Ona też jest już dziś inna, niż kiedyś. W latach 80-tych, które trochę pamiętam, piłkarze, to były zarośnięte małpy, często pijaki, faceci z jajami (dosłownie i w przenośni). Nie było tak wielkich pieniędzy w futbolu jak dziś, które tylko deprawują i robią sieczkę z mózgu. Jak komuś rozcięło łeb (np. Terry Butcher w meczu Szwecja-Anglia), to mimo wszędobylskiej krwi i bólu grało się dalej. Powybijane zęby, złamane nogi, to była meczowa codzienność. Walka i nieustępliwość oraz szaleństwo na trybunach, bez tej pieprzonej poprawności politycznej, Ą i Ę, jakimi nas dziś karmi centrala piłkarska wprowadzając coraz to nowsze wytyczne i chore regulacje. Dzisiejsze gwiazdy futbolu, to nażelowane i wymuskane pizdusie, które po lekkim tylko dotknięciu przewracają się z bólu na trawie, łapiąc się przy tym nie za tą nogę co trzeba. Dlatego bardziej jarają mnie dziś takie niepokorne boiskowe jednostki jak Eric Cantona, George Best, czy Leszek Pisz, aniżeli Krystyna Ronaldo i Messi. Z nostalgią wspominam Sennę i Prosta, nie specjalnie emocjonuję się pojedynkami Vettela z Hamiltonem. Znak czasów, albo starość po prostu. Sam nie wiem. Pewnie wszystkiego po trochu.
Film Wyścig jest więc przy zupełnej okazji także pewnego rodzaju hołdem złożonym tamtym wspaniałym czasom, ikonom prawdziwej męskości. Bez zbędnego cukrowania i zaklinania rzeczywistości, acz wiadomo, że z elementami koloryzacji, w końcu to produkt stricte komercyjny, a sam współbohater opowieści - Niki Lauda, nadal jeszcze żyje i ma się całkiem dobrze. Nieźle odwzorowano bolidy F1, wkomponowano też trochę archiwalnych kadrów i nagrań, a całość dopełniono delikatną komputerową ingerencją, ale przede wszystkim dominują emocje, dużo emocji i wrażeń, oraz wszędobylski zapach spalin. To film głównie dla nas, mężczyzn wyposażonych w jakiegoś niedefiniowalnego pierdolca. Kobiety, nawet te filmowe, w rolach żon i kochanek naszych kierowców, są tu tylko tłem. Nie mają prawa ingerować w pasje swoich mężczyzn. To także pewnego rodzaju wytyczne na dziś i apel do współczesnych kobiet o uszanowanie męskich szaleństw i odchyłów. Choćby na szalę trzeba było postawić własne życie, to i tak każdy prawdziwy facet, w którym buszuje nieokrzesany testosteron, powinien powiedzieć, że owszem, kocha swoją kobietę nad życie, ale swój samochód (lub wpisz cokolwiek)... kocha jeszcze bardziej. Kobieta, która naprawdę odwzajemnia do niego to samo uczucie, winna to zrozumieć i zaakceptować, oraz stanowić jakże cenne oparcie. Przynajmniej tak wygląda świat idealny, który przeważnie czai się tylko w książkach i kinie. Dlatego, tym wszystkim, którzy za nim tęsknią i rozpaczliwie wszędzie go poszukują, polecam Wyścig Rona Howarda. To wydarzyło się kiedyś naprawdę.
Edit: Coś mnie tak uwierało, zatem dla wewnętrznego spokoju podniosłem końcową ocenę za uszy i z bardzo mocnej czwórki zrobiła się piona z minusem. Niech ma.
5/6
IMDb: 8,3
Filmweb: 8,3
Nie zgodzę się z tym, że film docenią najbardziej fani czterech kółek. Ja fanką nie jestem, mimo, że mam prawo jazdy, nie używam od lat, nie wiem co to jest pasek klinowy i inne czarodziejskie słowa, nie odróżniam poszczególnych marek, słowem - nie wiem nic:) Film po prostu uwielbiam, zrobił na mnie niesamowite wrażenie, świetna historia, dobrze opowiedziana, okraszona rykiem silników. Liczę na jakieś nagrody, szczególnie dla Bruhla, tak niedocenianego, a tak genialnego. Dla mnie film nie ma słabego punktu, jest kompletny. Oby więcej takich!
OdpowiedzUsuńZ tym, że prawdziwy facet to musi pić, interesować się sportem (najlepiej piłką nożną) i samochodami, to trochę przesadzasz. Ale film wydaje mi się nader ciekawy i pewnie jest dobrze zrobiony. Muszę obejrzeć!
OdpowiedzUsuńJest ciekawy, ale na pewno nie tylko dla mężczyzn :) Polecam!
OdpowiedzUsuńCzasy się zmieniają, to dotyka ludzi, więc też wszystkiego, z czym są oni związani. Ten sport też wygląda zupełnie inaczej niż kiedyś, masz racje.
OdpowiedzUsuńDla facetów samochód to często nawet więcej jak kobieta:O mój dba o swoją brykę często lepiej jak o mnie. ostatnio rozlał trochę benzyny to pół dnia ją szorował, a wystarczyło sięgnąć po profesjonalne produkty https://neutralizatoryzapachu.pl/blog/usuwanie-zapachu-benzyny-jak-to-zrobic/.
OdpowiedzUsuń