Filth
reż. Jon S. Baird, GBR, 2013
97 min.
Dramat, Komedia, Kryminał
Polska premiera: Nie ma i nie będzie
Szkocja. Niegdyś niepodległe i dumne królestwo, dziś tylko część Wielkiej Brytanii, jednak nigdy nie pogodzili się z angielską dominacją na ich rodowych ziemiach. Kraina pełna sprzeczności i życiowych absurdów. W Polsce Szkoci kojarzą się głównie z dowcipami o ich wrodzonym skąpstwie, a także z marzeniami przeciętnego studenta socjologii o pracy na zmywaku w Glasgow, a tymczasem naród szkocki dał światu telewizję, silnik parowy, whisky, penicylinę, kartkę świąteczną, a przede wszystkim… batona Mars smażonego na głębokim tłuszczu (cytat z filmu, nigdy nie próbowałem). Szkoci są nacją do której odczuwam pewnego rodzaju sympatię. No, może niezupełnie do ludzi samych w sobie, bardziej do krainy geograficznej, która najzwyczajniej w świecie mnie jara. Obłędne, wręcz fotograficzne krajobrazy skomponowane z licznych jezior, gór i parków narodowych, także z wielu wspaniałych zamków i ruin w połączeniu z niewielkim zaludnieniem sprawiają, że mój plecak od lat sam się pakuje i ciągle namawia mnie, bym go tam zabrał. I pewnie kiedyś w końcu się go posłucham.
Szkocja jest ledwie pięciomilionowym narodem, a jednak niemal wszyscy najlepsi brytyjscy kierowcy wyścigowi i rajdowi, tacy jak Colin McRae, David Coulthard, Jackie Stewart, Allan McNish, czy Chris Clark byli/są właśnie Szkotami. Nawet wczoraj rano czytałem w papierowym wydaniu Top Gear felieton Jeremy'ego Clarksona, który poświęcił im kilka umiarkowanie złośliwych akapitów, koniec końców uznając ich za najbardziej zwierzęcych i szalonych kierowców na świecie. Szkocja w sporcie, to przede wszystkim rugby i piłka nożna. Ta ostatnia kojarzy się raczej tak jak i nasza, czyli ze spektakularnymi wpierdolami, oraz ze świętą wojną pomiędzy katolickim Celtic, a protestanckim Rangers, który chwilowo zwiedza szkockie wioski. Lepszą robotę dla swej nacji robi obecnie Andy Murray, którego tak na marginesie, swego czasu pokonał nasz, swojski, Jerzyk wytrenowany w szopie, i chyba tylko jego. W czym dobrzy są jeszcze Szkoci? Może muzyka? Jak tak, to przede wszystkim szarpidruty. Angus Young, założyciel i gitarzysta AC/DC, mimo, iż większość ludzi na świecie myśli że jest Australijczykiem, to w rzeczywistości urodził się w Glasgow. Inny dobry szkocki gitarzysta - David Knopfler, szarpie na wiośle w Dire Straits. Ale Szkocja to także clubbing, np. Mylo, czy Calvin Harris.
Jeśli zaś chodzi o duży ekran, to rzecz jasna i przede wszystkim należy wspomnieć o ekranizacji jednego z najważniejszych dla ich narodu historycznego zrywu przeciw okupujących ich ziemie Anglikom, czyli Braveheart w reżyseriiSzkota Mela Gibsona. Oprócz walecznego Williama Wallace’a był jeszcze krewki zbójnik i banita, Rob Roy, nazywany też szkockim Robin Hoodem. On również doczekał się wyniesienia na ekrany. Oczywiście w tymże miejscu nie można zapomnieć o kinematograficznej perełce, a dziś już także ikonie, jaką bezsprzecznie jest Trainspotting. Może i w reżyserii Anglika, ale opowiadającego o środowisku szkockich, a konkretniej to edynburskich ćpunów, z urodzonym w (szkockim) Perth Evanem Mcregor'em w roli głównej. Do tego były jeszcze liczne filmy Kena Loacha ze Szkocją w tle, a całą wyliczankę należy zakończyć solidnym pierdolnięciem i z przytupem. Panie i Panowie, przed wami najsłynniejszy ze Szkotów - Sir Sean Connery. Można zatem zamykać temat. Całkiem więc solidne CV mają Panowie w spódnicach, lecz o dziwo, w całym tym zestawieniu nie występuje ani jedna kobieta. No właśnie. Zna ktoś jakąś Szkotkę? W dodatku ładną?
Filth w reżyserii Jona S. Bairda (oczywiście Szkot), który dotąd nakręcił jedynie jeden pełnometrażowy film, za to o tematyce mi bliskiej, kibolskiej (niestety mocno średni Cass), jest odzwierciedleniem szkockiej, pieprzniętej i momentami absurdalnej mentalności z klimatem ulicy w tle. Rzecz jasna ukazanej z przymrużeniem oka. Co prawda przeważają w nim głównie humorystyczne sceny i dialogi, ale między wierszami czai się także sporo ludzkiej psychodramy, co czyni go produkcją co najmniej interesującą, a już na pewno zdrowo jebniętą.
Scenariusz powstał na podstawie powieści... oczywiście szkockiego pisarza, bo jakżeby inaczej, Irvine’a Welsha. To nie pierwsza ekranizacja jego twórczości. Na jeden z literackich płodów połasił się niegdyś także sam Danny Boyle i nakręcił na jego podstawie wspomniany wyżej Trainspotting. Oglądając Filth bez tejże wiedzy, tzn. tak mi się wydaje, gdyż ja sam o tym wiedziałem już wcześniej, zapewne nie raz i nie dwa dało się podczas seansu odczuć swoiste De Javu. Znów Edinburgh, znów siarczysty i mięsożerny język z tym ich boskim akcentem oraz trudnym do rozszyfrowania dialektem, poza tym klasycznie - ćpanie, chlanie i ruchanie z przerwami na niezłą muzykę autorstwa Clinta Mansella (Nie Szkot). Także i w tym przypadku borykamy się z problemami egzystencjalnymi głównego, mocno zagubionego w otaczającej go rzeczywistości bohatera, oraz kręcimy bekę z jego siurniętych kompanów. Brzmi jak bezpruderyjna kopia Trainspotting, ale to nie szkodzi. Nic a nic. Serio.
Klimat, ogólna konwencja, może i faktycznie są do siebie bardzo zbliżone, lecz w rzeczywistości są to zupełnie dwa różne filmy. Raz, że Danny Boyle stworzył genialny i niedościgniony obraz, dwa, obaj Panowie wzięli na tapetę zupełnie odmienne środowiska, które taplają się w innych czasach i realiach. W Trainspotting młodych ćpunów oraz wyrzutków społecznych bez pomysłu na życie próbowała obezwładnić nowa klubowa kultura jaka rodziła się na wyspach, oraz okres dojrzewania, w Filth zaś, mamy do czynienia ze środowiskiem edynburskiej policji, która charektorologicznie i mentalnie bardziej przypomina tą z naszej Drogówki Smarzowskiego, aniżeli Miami Vice, czy Ekstradycję.
Główny bohater, Bruce (całkiem przekonujący James McAvoy - nie uwierzycie - również Szkot), to gruboskórny i szorstki twardziel opuszczony przez żonę, także ojciec małej córki, w dodatku kryjący w sobie jakąś niezaleczoną traumę z dzieciństwa. Walcząc o stanowisko komisarza policji wpada w obłędną spiralę przemocy i nieprawości, podczas której czołga się w permanentnym stresie, w fizycznym wycieńczeniu, upadku zasad wszelakich oraz słabości psychicznej. Stara się jakoś balansować na granicy używalności przy pomocy licznych używek. Nie pierwszy to glina w historii kina, który wciąga koks, chleje na umór i dupczy wszystko co tylko mu się wypnie na jego drodze, tak więc żaden to szok poznawczy dla widza. Policjant w filmie i tak został już dawno zdegradowany do roli obszczymura z załamaniem nerwowym, który zwykł poruszać się po drugiej stronie granicy prawa. Naszego asa z początku może trudno będzie polubić, ale też nie sposób go nie lubić. Ot, charakterny pies, który z jednej strony stara się czynić dobro, ale siłą rzeczy robi więcej zła. No jak w życiu, czy tam ekranie.
Środowisko w którym się porusza jest w zasadzie podobne. Zdegenerowane, zepsute i skorumpowane, ale jednocześnie bardzo zabawne. Tak, bo to w gruncie rzeczy jest wesoły, pozytywny i bardzo seksistowski film, tylko momentami trochę przygnębiający, a czasem nawet hmm… lekko psychodeliczny. Wszystko przez te haluny, zwidy i paranoje naszego „złego porucznika”, które ukazane są w sposób iście lynchowski. O stylówę dbają głównie pojawiające się od czasu do czasu łby świń, królików i innych zwierzątek domowych oraz hodowlanych, przez które, przyznaję się bez bicia, raz aż podskoczyłem... ze śmiechu ;)
Ok. Zgoda. Nie jest to film do którego będzie się powracać latami, jednak opowieść o złych glinach jest wystarczająco szalona i bawi na tyle, żeby odczuwać satysfakcję z jej obecności. Z jednej strony dominuje typowy brytyjski czarny humor, z drugiej szkockie absurdy z życia wzięte, a z jeszcze innej woła do nas dołujący dramat społeczny pozorujący kino ambitne. Pomieszanie z poplątaniem, dlatego trudno jest go jednoznacznie zaszufladkować i z sensem ujarzmić. Brakowało mi trochę nieco lepszego odwzorowania głębi charakterologicznej bohaterów, przez co ciężko było mi się z kimś bliżej zaprzyjaźnić oraz określić ich jakimś konkretnym przymiotnikiem. Na wierzch wyłazi także niezbyt upierzony warsztat reżysera, który czasem wydaje się być nieco chaotyczny i po prostu kuleje, nie mniej Filth ma w sobie sporo wyspiarskiej oryginalności i zacnej świeżości, która może nie odkrywa przed widzem nowych, nieznanych dotąd lądów, ale jako pewnego rodzaju klasyk gatunku, sprawdza się w roli pozytywnego pochłaniacza czasu idealnie. Warto jeszcze wspomnieć na koniec o świetnej ścieżce dźwiękowej, która prezentuje znane hity z kilku minionych dekad, lecz nagranych w nieco innych aranżacjach, co stanowi świetne dopełnienie tej szalonej, szkockiej całości. Może i daleko mu do Trainspotting, ale nie szkodzi. Szkoci i tak mogą być dumni z Filth, tak jak w sumie mogą być dumni i z samych siebie. Bo czego jak czego, ale umiejętności śmiania się z samych siebie odmówić im akurat nie można. Klawy naród.
4/6
IMDb: 7,2
Filmweb: 7,1
reż. Jon S. Baird, GBR, 2013
97 min.
Dramat, Komedia, Kryminał
Polska premiera: Nie ma i nie będzie
Szkocja. Niegdyś niepodległe i dumne królestwo, dziś tylko część Wielkiej Brytanii, jednak nigdy nie pogodzili się z angielską dominacją na ich rodowych ziemiach. Kraina pełna sprzeczności i życiowych absurdów. W Polsce Szkoci kojarzą się głównie z dowcipami o ich wrodzonym skąpstwie, a także z marzeniami przeciętnego studenta socjologii o pracy na zmywaku w Glasgow, a tymczasem naród szkocki dał światu telewizję, silnik parowy, whisky, penicylinę, kartkę świąteczną, a przede wszystkim… batona Mars smażonego na głębokim tłuszczu (cytat z filmu, nigdy nie próbowałem). Szkoci są nacją do której odczuwam pewnego rodzaju sympatię. No, może niezupełnie do ludzi samych w sobie, bardziej do krainy geograficznej, która najzwyczajniej w świecie mnie jara. Obłędne, wręcz fotograficzne krajobrazy skomponowane z licznych jezior, gór i parków narodowych, także z wielu wspaniałych zamków i ruin w połączeniu z niewielkim zaludnieniem sprawiają, że mój plecak od lat sam się pakuje i ciągle namawia mnie, bym go tam zabrał. I pewnie kiedyś w końcu się go posłucham.
Szkocja jest ledwie pięciomilionowym narodem, a jednak niemal wszyscy najlepsi brytyjscy kierowcy wyścigowi i rajdowi, tacy jak Colin McRae, David Coulthard, Jackie Stewart, Allan McNish, czy Chris Clark byli/są właśnie Szkotami. Nawet wczoraj rano czytałem w papierowym wydaniu Top Gear felieton Jeremy'ego Clarksona, który poświęcił im kilka umiarkowanie złośliwych akapitów, koniec końców uznając ich za najbardziej zwierzęcych i szalonych kierowców na świecie. Szkocja w sporcie, to przede wszystkim rugby i piłka nożna. Ta ostatnia kojarzy się raczej tak jak i nasza, czyli ze spektakularnymi wpierdolami, oraz ze świętą wojną pomiędzy katolickim Celtic, a protestanckim Rangers, który chwilowo zwiedza szkockie wioski. Lepszą robotę dla swej nacji robi obecnie Andy Murray, którego tak na marginesie, swego czasu pokonał nasz, swojski, Jerzyk wytrenowany w szopie, i chyba tylko jego. W czym dobrzy są jeszcze Szkoci? Może muzyka? Jak tak, to przede wszystkim szarpidruty. Angus Young, założyciel i gitarzysta AC/DC, mimo, iż większość ludzi na świecie myśli że jest Australijczykiem, to w rzeczywistości urodził się w Glasgow. Inny dobry szkocki gitarzysta - David Knopfler, szarpie na wiośle w Dire Straits. Ale Szkocja to także clubbing, np. Mylo, czy Calvin Harris.
Jeśli zaś chodzi o duży ekran, to rzecz jasna i przede wszystkim należy wspomnieć o ekranizacji jednego z najważniejszych dla ich narodu historycznego zrywu przeciw okupujących ich ziemie Anglikom, czyli Braveheart w reżyserii
Filth w reżyserii Jona S. Bairda (oczywiście Szkot), który dotąd nakręcił jedynie jeden pełnometrażowy film, za to o tematyce mi bliskiej, kibolskiej (niestety mocno średni Cass), jest odzwierciedleniem szkockiej, pieprzniętej i momentami absurdalnej mentalności z klimatem ulicy w tle. Rzecz jasna ukazanej z przymrużeniem oka. Co prawda przeważają w nim głównie humorystyczne sceny i dialogi, ale między wierszami czai się także sporo ludzkiej psychodramy, co czyni go produkcją co najmniej interesującą, a już na pewno zdrowo jebniętą.
Scenariusz powstał na podstawie powieści... oczywiście szkockiego pisarza, bo jakżeby inaczej, Irvine’a Welsha. To nie pierwsza ekranizacja jego twórczości. Na jeden z literackich płodów połasił się niegdyś także sam Danny Boyle i nakręcił na jego podstawie wspomniany wyżej Trainspotting. Oglądając Filth bez tejże wiedzy, tzn. tak mi się wydaje, gdyż ja sam o tym wiedziałem już wcześniej, zapewne nie raz i nie dwa dało się podczas seansu odczuć swoiste De Javu. Znów Edinburgh, znów siarczysty i mięsożerny język z tym ich boskim akcentem oraz trudnym do rozszyfrowania dialektem, poza tym klasycznie - ćpanie, chlanie i ruchanie z przerwami na niezłą muzykę autorstwa Clinta Mansella (Nie Szkot). Także i w tym przypadku borykamy się z problemami egzystencjalnymi głównego, mocno zagubionego w otaczającej go rzeczywistości bohatera, oraz kręcimy bekę z jego siurniętych kompanów. Brzmi jak bezpruderyjna kopia Trainspotting, ale to nie szkodzi. Nic a nic. Serio.
Klimat, ogólna konwencja, może i faktycznie są do siebie bardzo zbliżone, lecz w rzeczywistości są to zupełnie dwa różne filmy. Raz, że Danny Boyle stworzył genialny i niedościgniony obraz, dwa, obaj Panowie wzięli na tapetę zupełnie odmienne środowiska, które taplają się w innych czasach i realiach. W Trainspotting młodych ćpunów oraz wyrzutków społecznych bez pomysłu na życie próbowała obezwładnić nowa klubowa kultura jaka rodziła się na wyspach, oraz okres dojrzewania, w Filth zaś, mamy do czynienia ze środowiskiem edynburskiej policji, która charektorologicznie i mentalnie bardziej przypomina tą z naszej Drogówki Smarzowskiego, aniżeli Miami Vice, czy Ekstradycję.
Główny bohater, Bruce (całkiem przekonujący James McAvoy - nie uwierzycie - również Szkot), to gruboskórny i szorstki twardziel opuszczony przez żonę, także ojciec małej córki, w dodatku kryjący w sobie jakąś niezaleczoną traumę z dzieciństwa. Walcząc o stanowisko komisarza policji wpada w obłędną spiralę przemocy i nieprawości, podczas której czołga się w permanentnym stresie, w fizycznym wycieńczeniu, upadku zasad wszelakich oraz słabości psychicznej. Stara się jakoś balansować na granicy używalności przy pomocy licznych używek. Nie pierwszy to glina w historii kina, który wciąga koks, chleje na umór i dupczy wszystko co tylko mu się wypnie na jego drodze, tak więc żaden to szok poznawczy dla widza. Policjant w filmie i tak został już dawno zdegradowany do roli obszczymura z załamaniem nerwowym, który zwykł poruszać się po drugiej stronie granicy prawa. Naszego asa z początku może trudno będzie polubić, ale też nie sposób go nie lubić. Ot, charakterny pies, który z jednej strony stara się czynić dobro, ale siłą rzeczy robi więcej zła. No jak w życiu, czy tam ekranie.
Środowisko w którym się porusza jest w zasadzie podobne. Zdegenerowane, zepsute i skorumpowane, ale jednocześnie bardzo zabawne. Tak, bo to w gruncie rzeczy jest wesoły, pozytywny i bardzo seksistowski film, tylko momentami trochę przygnębiający, a czasem nawet hmm… lekko psychodeliczny. Wszystko przez te haluny, zwidy i paranoje naszego „złego porucznika”, które ukazane są w sposób iście lynchowski. O stylówę dbają głównie pojawiające się od czasu do czasu łby świń, królików i innych zwierzątek domowych oraz hodowlanych, przez które, przyznaję się bez bicia, raz aż podskoczyłem... ze śmiechu ;)
Ok. Zgoda. Nie jest to film do którego będzie się powracać latami, jednak opowieść o złych glinach jest wystarczająco szalona i bawi na tyle, żeby odczuwać satysfakcję z jej obecności. Z jednej strony dominuje typowy brytyjski czarny humor, z drugiej szkockie absurdy z życia wzięte, a z jeszcze innej woła do nas dołujący dramat społeczny pozorujący kino ambitne. Pomieszanie z poplątaniem, dlatego trudno jest go jednoznacznie zaszufladkować i z sensem ujarzmić. Brakowało mi trochę nieco lepszego odwzorowania głębi charakterologicznej bohaterów, przez co ciężko było mi się z kimś bliżej zaprzyjaźnić oraz określić ich jakimś konkretnym przymiotnikiem. Na wierzch wyłazi także niezbyt upierzony warsztat reżysera, który czasem wydaje się być nieco chaotyczny i po prostu kuleje, nie mniej Filth ma w sobie sporo wyspiarskiej oryginalności i zacnej świeżości, która może nie odkrywa przed widzem nowych, nieznanych dotąd lądów, ale jako pewnego rodzaju klasyk gatunku, sprawdza się w roli pozytywnego pochłaniacza czasu idealnie. Warto jeszcze wspomnieć na koniec o świetnej ścieżce dźwiękowej, która prezentuje znane hity z kilku minionych dekad, lecz nagranych w nieco innych aranżacjach, co stanowi świetne dopełnienie tej szalonej, szkockiej całości. Może i daleko mu do Trainspotting, ale nie szkodzi. Szkoci i tak mogą być dumni z Filth, tak jak w sumie mogą być dumni i z samych siebie. Bo czego jak czego, ale umiejętności śmiania się z samych siebie odmówić im akurat nie można. Klawy naród.
4/6
IMDb: 7,2
Filmweb: 7,1
Ok. Przekonałeś mnie (do obejrzenia). Już ze dwa mce temu film był w kręgu mego zainteresowania, ale w końcu machnęłam ręką.
OdpowiedzUsuńO ile zwykle wszystko odkładam 'na jutro' to film obejrzę zaraz (o ironio.. jakby to było choć w połowie tak istotne dla mego żywota jak te odkładane rzeczy:]) więc spać pójdę o trzeciej-wielkie dzięki;) (no ale trochę już pospałam więc wybaczam;))
Fajna recka tak w ogóle.
Miałam się wtedy od razu podzielić na gorąco wrażeniami po filmie, ale w końcu stwierdziłam, że kogo to obchodzi:] (a bym się pewnie trochę rozpisała)
UsuńAle skoro już jakiś obat penyakit epilepsi sprowokował mnie do odezwania się tu, to napiszę tylko dwie rzeczy. Powiedz proszę że się przejęzyczyłeś pisząc że nie da się go (głównego bohatera) nie lubić.. Mam nadzieję że chciałeś napisać że nie da się go lubić!
Jeśli Ty go polubiłeś i jeszcze nazywasz go CHARAKTERNYM no to mamy chyba totalnie odmienny pogląd na to czym jest charakterność;) Brakiem zasad i byciem kanalią najniższego sortu?
Po pół godzinie miałam ochotę wyłączyć film i iść spać. Miałam tylko nadzieję że nie uda mu się osiągnąć celu do którego dążył 'po trupach'.
SPOILER!
Dużo bym straciła bo ostatnie 30 czy nawet 20min filmu to najlepsza część. Która zmienia też trochę ocenę bohatera, no bo okazuje się że tak naprawdę był chorym człowiekiem, któremu można współczuć co najwyżej, ale na pewno nie polubić czy zaakceptować jego zachowanie. Były momenty gdy miał ludzkie odruchy ale za chwilę robił coś obrzydliwego..
Nie nazwałabym też filmu fajniutkim czy zabawnym (bo widziałam u Ciebie na fejsie takie określenia w komentarzach).
Na pierwszym miejscu był to dla mnie dramat. Jeśli już komedia to jedynie czarna. Typowy specyficzny humor, ale chyba nic mnie nie rozśmieszyło w powszechnym słowa tego znaczeniu (choć już nie pamiętam dokładnie; jednak co innego pisać na gorąco a co innego po 9 dniach)
Ogólnie film dobry. Mocny. Głównie dzięki tym ostatnim 20minutom, no i zakończenie świetne (chociaż ŚWIETNE to nie jest właściwe słowo no ale rozumiemy się mam nadzieję;)) Przez chwilę się bałam że skończy się bajkowo, ale skończyło się tak jak powinno by był odpowiedni efekt:]
Wprawdzie nie powinnam robić wyjątków i Tobie jako jedynej osobie składać życzeń świątecznych, no ale skoro już tu zawitałam w tę Wielką Noc to mokrych jajek, wesołych króliczków (albo na odwrót) i takie tam 8)
Oby jak najdłużej nie opuszczał Cię wiosenny pozytywny nastrój, choć przyznam że jak przeczytałam na fejsie o tej jasnej stronie życia etc to byłam zaskoczona i lekko zaniepokojona czy Ty aby nie chory albo czy jaki amor Cię znów w tyłek nie ukąsił;)
No ale bez względu na to czy to zasługa wiosny czy cycków, niech to jedynie słuszne pozytywne myślenie pozostanie z Tobą na wieki wieków. Amen;*
Napisałem, że z początku może trudno będzie go polubić, ale też nie sposób go nie lubić. Co można odczytać w dwojaki sposób. Ja akurat lubię takie niepokorne, zepsute jednostki w kinie, a ta w dodatku zdradza odruchy ludzkie. Kino byłoby nudne, gdyby wszyscy bohaterowie byli krystalicznie czyści i świętojebliwi ;)
UsuńDziękuję za życzenia. Nawzajem ;)
Już ze dwa mce temu film był w kręgu mego zainteresowania, ale w końcu machnęłam ręką.
OdpowiedzUsuńCuda jakieś bo napisałam tu komentarz jeszcze zanim zaczęłam pisać powyżej a teraz go nie ma. No amba po prostu:)
OdpowiedzUsuńA napisalam: 'Yyy.. Ale o co chodzi z tym zacytowaniem mego zdania?'
hej jak ACDC - to przedewszystkim Bon Scott!!!
OdpowiedzUsuńa ładne szkotki ?
a co z Kelly Macdonald albo Rose Leslie ??? a zapewniam że jest ich więcej !
super recenzja !