poniedziałek, 14 października 2013

29'WFF - vol.1


29' Warszawski Festiwal Filmowy od trzech dni hula już na najwyższych obrotach, a ja tyleż samo czasu nie jadłem już porządnego obiadu. Prawdopodobnie dociągnę na tych śmieciach do samego końca (mojego lub jej), czyli do dziesięciu dni i do dziesięciu kebabów, czy tam innych bzdur pseudo gastronomicznych, bo też kto by się przejmował żarciem kiedy tyle dobrych filmów gości przejazdem w Warszawie. Stęskniłem się za tym klimatem. Sentymentalny jakiś jestem. Siedem lat z rzędu go doświadczam, przyłażę, kupuję te bilety, przeważnie na chybił trafił. Przedzieram się przez setki tytułów z długopisem w łapie, urywam się z pracy, tkwię na fotelu czasem cztery filmy pod rząd, przez co zarywam imprezy i inne najebnie, że o zaniedbywaniu kobiety nie wspomnę. Ale i tak to lubię. Za każdym razem czuję się wtedy jak byśmy mieli Boże Narodzenie - przez 10 dni. Codziennie. Tyle prezentów w zasięgu wzroku. Stan przedzawałowy zrozumieją tylko największe zwichrowane kinematograficzne łby - czyli etatowi kinomaniacy. Ludzie, którzy tak jak ja mają nie po kolei w głowie. W końcu to dla nas kręci się ta cała festiwalowa karuzela. Zupełnie jak w objazdowym wesołym miasteczku, które raz w roku rozstawia się na tydzień w zabitej dechami wsi i dostarcza miejscowym samych epickich doznań. Potem odjeżdża w siną dal, a na twarzach dzieci pojawia się smutek. Pustka i tęsknota.

Skoro już koniecznie musi się skończyć lato, wtedy zawsze wyczekuję października. Koniecznie w Warszawie. Pieprzyć gorące piaski południa i trzydziestostopniowe temperatury. Nie teraz. Nie w ciągu dziesięciu dni, tych dni. Wyczekuję i tęsknię. A chociażby za tym stadem baranów, które wiecznie spóźnione przeciska się po ciemku z rozświetlonym smartfonem w ręku w poszukiwaniu (koniecznie) dwóch wolnych foteli obok siebie w rzędzie (ale żeby kupić wcześniej popcorn czy colę, to czasu im nigdy za mało). Tęsknię także za innymi alfa i romeo, tymi wiecznie zdziwionymi, że na biletach w Multikinie jakiś idiota zapomniał zamieścić numeracji miejsc, albo wytykającymi palcami i strojącymi głupie miny na widok najstarszego małżeństwa filmowego jakie stąpa po ziemi, tej ziemi - państwem Marią i Bogdanem Kalinowskimi, którzy w przeciwieństwie do nich samych, ulizanych i wymuskanych, od wielu już lat, mimo mocno wiekowej kondycji, zaliczają zdecydowaną większość festiwalowego repertuaru. I za tym facetem z twarzy podobnym zupełnie do nikogo odzianym w narodową czapeczkę z napisem "SRBIJA" też mi było tęskno. Zakłada ją każdego roku, dzięki czemu zawsze go poznaję. Nawet na czas trwania filmu jej nie zdejmuje, a przy tym nikomu nie zasłania. Wyższa szkoła jazdy. Szanuję. A do tego wcina dwie tabliczki czekolady zanim jeszcze rozpocznie się film. Skąd mi to wszystko siedzi we łbie to nie mam pojęcia. Przez te długie siedem lat, mimo że twarzy przewinęło się grubaśne tysiące, wiele z nich rozpoznaję z daleka. Tak jak i ja zaglądają tu co roku i pomimo, że są mi zupełnie obce, to jednak zawsze mam ochotę zagaić do nich: "Serwus, co słychać? Ile filmów w tym roku?"

Prawda jest taka, że zarówno ich jak i mnie samego przyciąga tu zawsze i ciągle to samo - Kino inne niż na co dzień. Obce, nieokiełznane, o którym niewiele wiemy, przez co jest intrygujące i pociągające. To jak z tym mitycznym już pudełkiem czekoladek tkwiącym na kolanach Forrest Gumpa. Nigdy nie wiesz co wyciągniesz. Nic to. Dość tych bzdur i powideł. Dużo filmów, mało czasu, a o każdym wypada coś napomknąć. Dziś pierwsza porcja, czas start.


Still Life
reż. Uberto Pasolini, ITA, ENG, 2013
87 min.
Polska premiera: ?
Dramat



Na początek gigantyczny strzał z zaciśniętej piąchy centralnie w twarz. Masakryczne rozpoczęcie festiwalu, które już na dzień dobry zawiesza poprzeczkę na maksymalnej wysokości i z której nie da się jej ani strącić, ani tym bardziej przeskoczyć. Dość ryzykowne posunięcie, ale jakże piękne i doniosłe, by nie napisać wprost - błogosławione. Już wiem czemu Stefan Laudyn (dyrektor WFF) zdecydował się na to, aby najnowszego filmu Umberto Pasoliniego nie zamieszczać w żadnym konkursie. Film zwyczajnie rozłożyłby konkurencję na łopatki. I to najprawdopodobniej bez wyrównanej walki. Bez walki jakiejkolwiek i choćby śladu oporu. Zatrzymanemu życiu (bo takie jest na razie polskie tłumaczenie) musiało więc "wystarczyć" miano filmu uroczystego otwarcia festiwalu. Wcześniej, kilka miesięcy temu pozamiatał w Wenecji, gdzie zgarnął cztery nagrody. Sądzę, że zewsząd tam gdzie się jeszcze pojawi, wróci z kolejnymi laurami. Może nawet i z Warszawy również. Wnioskując z reakcji sali kinowej (ludzi po prostu ryczeli jak bobry i tak zwyczajnie... wymownie milczeli), myślę, że film może namieszać w plebiscycie publiczności. Oby.

Opowieść jaką przez gałki oczne wlewa nam się do głów naszpikowana jest tak potężną dawką mądrości i emocji, że aby skutecznie przelać je wszystkie na klawiaturę, trzeba być wybitnie utalentowanym wielkim mistrzem orki językowej. Niestety ja nim nie jestem, więc nawet nie spróbuję się z tym zmierzyć, nie mniej jednak napiszę co mnie w tym filmie poruszyło, co mną wstrząsnęło i dlaczego uważam, że każdy względnie normalnie funkcjonujący homo sapiens, koniecznie musi ten film obejrzeć.

Tak wspaniałych opowieści, w których wszystko kapitalnie do siebie pasuje i ze sobą współgra, a przy tym kumulujących na każdym milimetrze taśmy filmowej hektolitry wzruszeń i emocji, zbyt często się nie doświadcza. Powiem więcej. Stan ducha jaki mnie nawiedził na końcowych napisach, zwykle zagląda do mnie bardzo rzadko. Raz, może trzy w roku. Mógłbym więc na tym zakończyć ten wpis, ale nie, pociągnę go jeszcze kawałek dalej.

Still Life jest bardzo ascetyczną, wyciszoną konstrukcją. Właściwie jest to scena jednego tylko aktora - Eddie'ego Marsana, który został wprost stworzony do tej roli, tak samo, jak film, który powstał tylko i wyłącznie dla niego. John May, to 44-letni londyński urzędnik zajmujący się wszystkimi formalnościami związanymi z pochówkiem osób, które nie posiadają krewnych, lub też jeśli krewni nie czują potrzeby, by się pożegnać z nieboszczykiem. 22 lata swego życia przepracował służąc zmarłym. Z godnością, wielkim szacunkiem i z poszanowaniem wszelkich tradycji. Niezwykle prostolinijny, samotny człowiek, który wkładał przez te wszystkie lata maksimum serca, człowieczeństwa i zaangażowania, pewnego dnia zostaje kopnięty w tyłek i wyrzucony na bruk odrzucenia. Musi teraz zmierzyć się z ciężkostrawnością świata do którego przecież kompletnie nie pasuje. Najlepiej jest mu wśród umarłych. Traktuje ich niemal jak swoją rodzinę, której nie posiada, jak bliskich przyjaciół, których nigdy nie doświadczył. Pisze dla nich pożegnalne przemowy, wybiera im trumny, jak najlepsze miejsca spoczynku na cmentarzach, wydzwania po ludziach, którzy mogli ich znać i namawia na udział w pogrzebie. I wszystko robi to niczym rasowy detektyw, bazując jedynie na szczątkowych informacjach jakie samemu udaje mu się wygrzebać w ich prywatnych mieszkaniach. Bliskość z umarłymi przyjmuje niezwykle intymną pozę, dzięki czemu wydają nam oni się być mniej martwi, niż wielu nadal jeszcze żyjących ludzi, którzy są martwi jeszcze za życia.

Film porusza także niezwykle ważne kwestie związane z naszym zachwianym człowieczeństwem. Przede wszystkim i na pierwszy plan wysuwa się samotność. Potworna samotność i odczucie wyobcowania oraz odrzucenia przez świat. Także wyraźnie zarysowany przez Pasoliniego kryzys relacji międzyludzkich, który doprowadza m.in. do tego, że ludzie z bogatym doświadczeniem życiowym i barwnym życiorysem, nagle umierają zupełnie samotni. Nikt ich nie żegna, nikt za nimi nie płacze. Są ich setki, tysiące, miliony na całym świecie, tuż obok nas. Z pomocą zmęczonej twarzy Johna Maya reżyser krzyczy do widza byśmy się trochę ogarnęli. "Odezwij się do kogoś człowieku, utrzymuj kontakty z bliskimi" - mówił nam po seansie. Zadzwoń do mamy, zaproś kogoś na obiad, nie zamykaj się w wirtualnej klatce tylko z dostępem do Wi-Fi. Still Life boleśnie uświadamia nam to do czego doprowadza w dzisiejszych czasach brak aktywności, chęci, czy też brak czasu do utrzymywania niezwykle potrzebnych nam wszystkim relacji z najbliższymi. Udowadnia także, że bycie dobrym dla innych, w myśl zasady, że "dobro przez Ciebie raz uczynione zawsze do Ciebie powróci", faktycznie się opłaca i świadomość tego powinna nam towarzyszyć w naszych codziennych zmaganiach.

John May swoją służbą dla jakiegoś wycinka ludzkości ociera się o świętość, o wzniesienie na ołtarze. Jego wielkie serce i ogromne poświęcenie dla innych, za które koniec końców musi zapłacić wysoką cenę, daje tak wielkiego i pozytywnego kopa w cztery litery, że zaraz po wyjściu z kina koniecznie chce się coś dobrego dla kogoś uczynić. Ja na ten przykład dałem pijaczkowi pod Centralnym 2 złocisze, mimo, że prosił tylko o 50 groszy ;)

Mam nadzieję, że film trafi do naszych kin, a przynajmniej do sieci. Póki co, nie ma jeszcze ani oficjalnego plakatu, ani nawet zwiastuna, ale na zachętę wklejam kawałek jednej ze scen, tak dla poczucia klimatu i dla okiełznania tej charakterystycznej, nieco ciapowatej, ale za to niezwykle szczerej sylwetki Johna Maya - współczesnej postaci tragicznej i heroicznej, z którą nie sposób się nie zaprzyjaźnić. Z wielką przyjemnością oraz z całą odpowiedzialnością przyznaję filmowi maksymalną ocenę - sześć. Pierwszy film na WFF i od razu taka bomba. Odtąd już nic nie będzie takie samo.

6/6






Banklady
reż. Christian Alvart, GER, 2013
114 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Biograficzny, Akcja



Po wysoko zawieszonej poprzeczce przez Still Life, ciężko było przysiąść do kolejnego tytułu. Ta sama sala, niemal ten sam fotel ledwie pół godziny później, a mi nadal w głowie siedział John May. Banklady już na starcie miała utrudnione zadanie. W trakcie swojego trwania niestety również nie potrafiła mnie do siebie przekonać. Ale historia zapowiadała się naprawdę nieźle, tak więc nie mam żalu, że dałem się jej porwać. Wielu dało.

Jest to film, który bazuje na faktach i opowiada historię (acz według mnie tak z przymrużeniem oka) słynnej (zależy gdzie) niemieckiej gangsterki - Giseli Werler, która w latach 60-tych napadała na banki. Była to pierwsza kobieta w RFN, która pławiła się takim oto dość ekscentrycznym hobby. W dodatku robiła to z klasą. Zawsze w drogich i pięknych kreacjach, blond peruce, stylowych okularach, ze zgrabnym Mauserem w dłoniach. Do tego była zawsze uprzejma dla napadających, a z jej ust padały szarmanckie: "dziękuję" i "życzę miłego dnia". Prasa oszalała na jej punkcie, a wielu ludzi, zwłaszcza młodych, ubogich Niemek, chciało być taka jak ona. Historia ta więc już w samym zamyśle miała wszelkie asy w rękawie, by stać się zwycięzcą w biegu do ekranizacji.

I faktycznie, widać, że niemieccy producenci bardzo się postarali. Film jest ładnie zrobiony, dynamiczny z dobrze odwzorowanymi latami 60-tymi. Ogląda się go całkiem przyjemnie, tyle tylko, że losy naszych bohaterów były mi zupełnie obojętne. Nie zżyłem się z nimi, nie polubiłem, ani też nie znienawidziłem. Mało tego. Często zawiewało z ekranu irytacją. A to jakąś nierealną sceną, a to odczuciem groteski w z pozoru poważnej scenie. Takie nijakie to wszystko. Ładnie zrobione, dopieszczone, ale emocjonalnie - pustka.

Do kultu Bonnie i Clyde, Giseli i jej wspólnikowi brakuje co nie miara. Chociażby dlatego, że to w istocie była durna baba. Nie umiała rozdzielić miłości od pracy, przez co ostatecznie wpadli i spędzili trochę latek w odosobnieniu, na koszt niemieckiego podatnika. Zamiast fabuły, wolałbym już chyba dokument. Ale z braku laku można i w ten sposób zainwestować półtorej godziny z jakże cennego swojego życia. Generalnie to nie polecam, ale też i nie będę darł się: "Nie oglądaj!". Banklady zapewne pojawi się swego czasu w świecie wirtualnym i myślę, że własnie to jest najlepsze dla niej środowisko. Raz obejrzeć w porze deszczowej i zapomnieć.
Trailera brak. Jak się pojawi - uzupełnię. Wiadomix.

3/6




1 komentarz: