Ona
reż. Spike Jonze, USA, 2013
120 min. United International Pictures
Polska premiera: 14.02.2014
Dramat, Romans, Sci-Fi
Tak. To jest nawet dość zabawne. Mam na myśli fakt, iż w tym importowanym, bogatym w kicz i hipokryzję dniu cukiernika, restauratora oraz kwiaciarza, potocznie zwanym dniem zakochanych, jaki nas nawiedził w miniony piątek, serwuje się wszystkim zaślepionym jego oddziaływaniem premierę filmu, który ten najbardziej przereklamowany w świecie stan emocjonalny rozjeżdża walcem. Bezceremonialnie ogołaca go z twardej skorupy stworzonej z lukru i pudru, które pod swoją opieką skrywają wewnątrz największe kłamstwo w dziejach ludzkości - miłość.
Ludzie zakochują się, pewnie że tak, sam to kilka razy przerabiałem, tak samo jak posiadałem kaca, alkoholowego i moralnego, rzygałem po wódzie, doświadczałem zejścia na kwasie, łamania sobie ręki, cierpiałem też z bólu zęba (ostatnio wczoraj), czy przez piasek w nerkach. Ale to wszystko było i jest nadal nic nieznaczącym mrugnięciem oka, albo nawet lepiej, trzema tysięcznymi sekundy, dzięki którym Bródka zdobył wczoraj złoty medal. Tyle właśnie znaczą te wszystkie ludzkie cierpienia przy bezkresie krwawienia serca. Miłość to istne szaleństwo. Jedyne na świecie w pełni akceptowalne przekleństwo, na które nigdy nie było, nie ma i nigdy nie będzie żadnego antidotum. Wirus HIV przy niej, jest jak kultowa mina kota w butach w Shreku. W dziejach ludzkości pochłonęła więcej istnień ludzkich, niż głód, wojny, AIDS, koklusz, gradobicie i występy Reprezentacji Polski w piłce nożnej razem wzięte. Zabijała w milionowych konfiguracjach i mutacjach. Dopada każdego, zwykle bez zapowiedzi, znienacka, zdradza o świcie, w nocy, w domu, w pracy i na wczasach pod gruszą, wszędzie i wszystkich, w każdym wieku, bez względu na iloraz inteligencji oraz osobistą aparycję. Nie można z nią wygrać, nie da się z nią nawet walczyć na równych zasadach, możemy jedynie się jej poddać i starać się, by zabrała nam jak najmniej nas samych.
Najbardziej podatni na nią są ludzie samotni, porzuceni, albo po prostu niekompatybilni z systemem operacyjnym z jakiego na co dzień korzystają. Samotność, największa plaga XXI wieku. Istne kuriozum. Świat, który dzięki technologicznej ewolucji, sieciowej oraz telekomunikacyjnej bliskości jest jednocześnie kuźnią ludzi samotnych i niepotrzebnych. Każdego dnia świat idealny mami nas kolejnymi pokusami. Poprzez internet, telewizję i reklamę wmawia nam, że jesteśmy wyjątkowi oraz jedyni w swoim rodzaju, a nasze ideały oraz marzenia są na wyciągnięcie ręki. Oczywiście łykamy to bez chwili refleksji, bo przecież nie mamy na nią czasu, liczy się tylko szybka konsumpcja, proces trawienia i uganianie się za czyimś ogonem. W wyidealizowanym świecie poszukujemy idealnego produktu skrojonego na własną miarę, idealnej pracy, domu, psa, miłości swego życia, a kiedy wydaje nam się, że w końcu je odnaleźliśmy (tylko nieliczni znają to uczucie), nadal nam czegoś do kurwy nędzy brakuje. Jest przecież inaczej niż mówili w telewizji, niż wołały do nas reklamy i wrzeszczały kolorowe czasopisma, co jest więc nie tak z naszym życiem? Mniej więcej tak właśnie działa wirus miłości. W pierwszej chwili wmawia nam rzeczy wielkie, wzniosłe i piękne, czaruje i zbija z tropu, trwa czasem w swej naiwności przez długie tygodnie, miesiące i lata, ale kiedy nas w końcu opuszcza, a opuści na pewno, pozostawia pustkę, kurz i ból, przy którym otwarte złamanie ręki jest niewinną łaskotką.
Nie będę, nie mam zamiaru udawać twardziela, który jako jeden z nielicznych jej się oparł i który potrafi się przed nią bronić. Nie, nie potrafię. Tak samo jak każdy i każda z was, a kto twierdzi inaczej, po prostu jeszcze tego nie wie, być może też jej nie doświadczył, albo zwyczajnie nie chce się do tego przyznać. Moje serducho przypomina pod tym względem pole bitwy na Polach Katalaunijskich w 451, albo blizny Stalingradu w 1943. Aż dziw, że w ogóle jeszcze dycham, fruwam i biegam, ale jeszcze większe zaskoczenie, że ciągle wpadam w te same sidła, a przecież wmawiam sobie ciągle, że ludzie zakochani są fałszywi i zakłamani. Zasadniczo i dla własnego bezpieczeństwa nie ufam im, ograniczam kontakty do minimum, a nawet, przez te moje miłosierdzie w jakie nie wiedzieć czemu ktoś postanowił mnie wyposażyć, trochę im współczuję. Sam jednak często popełniam te same błędy, nie da się z tego wyleczyć, mówię wam. Po ukąszeniu strzałą Amora wszyscy zaczynamy egzystować w innym, utopijnym świecie równoległym. Nasze komórki, enzymy, krwinki i szare komórki są już zakażone wirusem, który poprzez krwiobieg pompuje do serca śmiertelną truciznę. Ale nie powiem, jest to całkiem fajne uczucie, jedno z najciekawszych życiowych doświadczeń, jakie za naszego ziemskiego żywota możemy spotkać na swej drodze. Zatracałem się w nim kilkakrotnie. Odpływałem w baśniowy świat, pełen irracjonalności i absurdu, także piękna, ciepła i zmysłowości. Każdy musi go doświadczyć, poddać się mu, zabawić się, niestety także trochę na końcu pocierpieć. Tak to już działa po prostu. Nikt nie sięgałby po dragi, alkohol i inne używki, gdyby nie dostarczały nam one wszystkie tak epickiej frajdy, a miłość leży przecież na tej samej półce co kokaina, hera, opium, seks i wóda. Sami sobie gotujemy ten los.
Dlatego właśnie najnowszy i zarazem najlepszy film Spike'a Jonze - Ona, tak bardzo trafił w me gusta. Na tle nieco futurystycznej wizji świata nie tak znów bardzo odległego, obezwładnia i kładzie na łopatki epitafium miłości, a wszystko to dzieje się w świetle oscarowych dywanów i tych pieprzonych walentynkowych rzygowin jakimi byłem w ostatnich dniach zewsząd oblewany. Problem tkwi jedynie w tym, że film spotyka się dotąd z wieloma wersjami odbiorczymi, które lawirują od stanów mocno chwiejnych, bazujących na kulcie, oraz wychwalaniu pod niebiosa piękna i siły miłości, ewentualnie kończąc na pozycji neutralnej, co mnie trochę dziwi, bowiem osobiście odbieram tą opowieść, jako wytrawnego krytyka po pierwsze, konsumpcyjnej miłości, po drugie, sztucznej miłości, a po trzecie, naiwnej miłości. Ale możliwe, że się nie znam. Wszystkie te prężące muskuły na ekranie stany emocjonalne ukazane są w czasach tzw. samotności w sieci, czyli w realiach czasów dobrze nam znanych - obecnych, lecz dla niepoznaki, skrytych pod zasłoną bliżej nieokreślonej przyszłości. Sprytny zabieg. Lubię jego obecność w kinie, zwłaszcza w Sci-Fi. Komentowanie i ocenianie kondycji dzisiejszego świata za pomocą futurologicznych obrazów, kadrów i zdjęć jest bardzo zbawienne, bowiem ludzie muszą czasem zobaczyć coś dla nich ważnego, co niby doskonale znają z autopsji, lecz nieco z innej perspektywy, innych bram czasu i masek przywdzianych na twarzach, inaczej po prostu nie zrozumieją.
Ona jest mi bliska także z innych względów, bardziej osobistych, opartych na prywatnych doświadczeniach. Potrafiłem bowiem bardzo identyfikować się z Theodorem Twombly (kapitalny Joaquin Phoenix) i bynajmniej nie chodziło mi o jego przerażające wąsy, bardziej o odczucie pewnego rodzaju alienacji i zagubienia w otaczającym go świecie. Tak jak i ja jest pracownikiem nieźle prosperującej firmy, która niby pomaga w jakiś sposób swoim klientom/odbiorcom, pisze za nich i do ich bliskich listy, wszystkie: miłosne, świąteczne, serdeczne, przyjacielskie, intymne. Można zaryzykować tezę, że ów listy ratują ich związki, kontakty oraz całokształty żyć, ale jednocześnie także boleśnie nakręcają one spiralę kłamstwa. Theodore kreuje trochę ich życiem za nich, bo sami często nie potrafią. „To są tylko listy” – jak sam mówi. Nic wielkiego. Praca jak każda inna. Pasji w tym - śladowe ilości. Widać w nim pewne oznaki wypalenia, być może dlatego, że sam cierpi na te same dolegliwości co większość jego klientów, głównie na samotność i z powodu złamanego serca.
Z żoną żyje w separacji, poznajemy ich w trakcie podpisywania dokumentów rozwodowych. Niby miłość jego życia, wiele wspaniałych wspomnień którymi bombarduje nas za pośrednictwem kadrów Jonze, a jednak rozżarzony ogień nagle blednie i tli się już tylko ledwie widoczny płomyk. Gdzie popełnił błąd? Jeszcze nie zna na to konkretnej odpowiedzi, jednak wie, że każde ognisko bez dokładania chrustu w końcu kiedyś zgaśnie. Z biegiem filmu zaczyna to sobie coraz bardziej uświadamiać. Pomaga mu w tym zakupiony, niczym papierosy w kiosku nowy gadżet dostępny na rynku - system operacyjny wyposażony w sztuczną inteligencję, który ciągle się uczy i samoczynnie rozwija, wiernie służąc przy tym swojemu użytkownikowi w jego codziennych czynnościach oraz spełniając jego wszelkie potrzeby, także te wyuzdane (skąd my to znamy?). Samantha (o głosie boskiej Scarlett Johansson - acz wolałbym przed filmem nie wiedzieć, że to ona), bo tak się nazywa jego nowy, wyimaginowany towarzysz życia, zdobywa wpierw jego przyjaźń, zaufanie, w końcu także serce. Tak oto świat nowych technologii stworzył substytut prawdziwej myślącej ludzkiej jednostki, produktu doskonałego, bez wad, mimo, że niematerialnego, który w swoim początkowym założeniu, zamiast rzeczywiście pomagać, steruje życiem prawdziwych ludzi wchodząc w konflikt z rzeczywistym uczuciem i człowieczymi instynktami. Ludzkość zna już najmniej kilka podobnych wynalazków, które zostały powołane do życia, by jej służyć i pomagać, a które niemal ją unicestwiły, np. bomba atomowa, azbest, czy freon.
Związek z Samanthą, która tak bardzo chciałaby być materialna i mieć cycki, bardzo przypomina mi wiele klasyków Sci-Fi począwszy od A.I. Sztucznej Inteligencji Stevena Spielberga, na Blade Runner Ridleya Scotta kończąc. W Ona czuć unoszącego się ducha Philipa K.Dicka, co rzecz jasna należy uznać za komplement. Związek człowieka z maszyną stworzoną przez niego samego, jaki by nie był, od lat pomaga nam wychwycić wszelkie przekleństwa i smutne prawidłowości jakie zachodzą w świecie teraźniejszym, pomiędzy człowiekiem, a człowiekiem. Spike Jonze chwytając się więc największych klasyków kina i prozy Sci-Fi wkomponował w ich wygodne widełki zawsze aktualną opowieść o miłości, a konkretniej, o potrzebie nieustannego doświadczania miłości, lecz z zachowaniem zdrowych proporcji, z zastosowaniem jakże wymaganych moralitetów i całkiem satysfakcjonujących wniosków, które tryskają na ekranie niczym sperma w filmach Joe D'Amato.
Amerykański reżyser posłużył się Samanthą do ośmieszenia człowieka, jego naiwności, oraz jego utopijnych pragnień. Komentując kondycję współczesnego człowieczeństwa wytyka mu przy tym także wszystkie istotne błędy, jakie popełnia w swoim codziennym postępowaniu, ale też wyznacza mu jakiś cel zapalając mu daleko przed jego oczami zbawienne światełko w tunelu. To w tego typu opowieściach cenię sobie najbardziej. Ukazani w filmie ludzie bardzo przypominają mi tych, z którymi jeżdżę codziennie do pracy autobusem. Większość z nich siedzi wpatrzeni w wyświetlacz swojego smartfona, E-booka, książki i żyje we własnym świecie skupiając się na prywatnych, sztandarowych problemach (ja też tak robię, żeby nie było). Wiecznie rozmawiają i polemizują w myślach z własnym systemem operacyjnym. Żyjemy w czasach technologicznych i nałogowych schizofreników, ludzi gadających do siebie i odmieniających świat przez przypadki, ale zawsze w liczbie pojedynczej. Są w tym filmie dwie fajne sceny, które to doskonale ukazują. Obie przedstawiają maszerujących ludzi na ulicy skupionych tylko i wyłącznie na własnych towarzyszących im systemach operacyjnych. Wszyscy idą przed siebie samotnie, wpatrzeni ślepo i mgliście gdzieś niedefiniowalnie przed siebie. Niby są uśmiechnięci i wydają się być szczęśliwi, lecz w rzeczywistości, okazują się także niezwykle samotni, oraz niezdolni do nawiązywania żadnych szczerych relacji. Są tak jakby tą prawdziwością i ludzką naturalnością już potwornie znudzeni. Poszukują więc alternatywy, perfekcji i ideałów właśnie w świecie wirtualnym.
Podobają mi się w tym filmie głównie rzeczy małe, z pozoru niewiele znaczące, do których autor przykładał bardzo wiele uwagi. Błogi odbiór filmów składa się własnie z pyszności takich drobiazgów. Np. z pierwszego "seksu" Theodore i Samanthy, kiedy nagle pojawia się na ekranie czarna plansza w asyście ich intymnych stęknięć i dialogów. Albo podpisywanie jakiegoś świstka rozwodowego przez jego żonę i ukazanie w ciszy scen z ich wspólnych dokonań z przeszłości. Świetna była też winda na tle kompozycji z drzew, także ten mały, boski skurwiel, dziecko-kosmita z gry z głosem podłożonym przez samego reżysera (mój absolutny idol od dziś), albo "atak" sowy czającej się za plecami Twombly'ego w jednym z wielu przepięknych kadrów z ulicy (klik). W kompozycji zdjęć widzę wiele podobieństw do zmysłowej poetyki zawartej w Między słowami od Zośki Coppoli, co również należy uznać za ogromny komplement. W ogóle, Ona zasługuje na same wielkie słowa. Nie potrafię się na nic w tej opowieści gniewać. Jest tu tyle piękna, ciepła, kolorów, jasnego światła i muzyki, że starczy mi tej pozytywnej energii na wiele tygodni ostrego używania sobie w życiu.
Nic nie zastąpi prawdziwego ludzkiego uczucia. Nic. I nigdy. Ona jest więc jakże potrzebnym dziś ostrzeżeniem, nie tylko przed naiwnością w poszukiwaniu doskonałej miłości, jaka przecież nie istnieje, ale także przed skutkami naszej dalszej penetracji procesu alienacji i odosobnienia, choćbyśmy nie wiem jak bardzo ich potrzebowali. Jest to również poniekąd film instruktażowy, zwracający uwagę na rzeczy ważne i ważniejsze, jednocześnie tak bosko definiujący przekleństwo miłości. Może nie tak zacnie jak niezastąpiony w tym aspekcie Charles Bukowski, lecz także uczciwie. Najpierw ukazana jest pustka i zagubienie, potem po zaaplikowaniu nowego lekarstwa pojawia się intensywność doznań, radość, zabawa, szereg emocji i zajawka drugą "osobą", by po chwili znowu pozostać samemu, z głową pełną ciężkostrawnych wspomnień. Paradoksalnie, zakończenie (istnieje duże prawdopodobieństwo, iż pojadę teraz złowrogim spoilerem, za co sorry, ale taki mamy klimat) jest niezwykle krzepiące i bardzo optymistyczne. Żaden tam lukrowy happy end, którego pojawienia się trochę obawiałem w trakcie seansu. System odchodzi, wyczerpuje swoją misję, a wraz z nim znika sztuczność i przerysowane piękno. Pozostaje człowiek, jedyny prawdziwy przyjaciel (Amy Adams - świetny drugi plan, mimo, że tym razem bez dekoltu), może i trochę zraniony, ale za to znacznie silniejszy. Piękny film. Nostalgiczny, inspirujący, wzruszający, inny. Może i czasem jedzie tymi samymi torami co Paulo Coelho, ale specjalnie nie wadzi. Aż dziw, że to film oscarowy. Chyba się rzeczywiście starzeję.
5/6
IMDb: 8,4
Filmweb: 7,6
reż. Spike Jonze, USA, 2013
120 min. United International Pictures
Polska premiera: 14.02.2014
Dramat, Romans, Sci-Fi
Tak. To jest nawet dość zabawne. Mam na myśli fakt, iż w tym importowanym, bogatym w kicz i hipokryzję dniu cukiernika, restauratora oraz kwiaciarza, potocznie zwanym dniem zakochanych, jaki nas nawiedził w miniony piątek, serwuje się wszystkim zaślepionym jego oddziaływaniem premierę filmu, który ten najbardziej przereklamowany w świecie stan emocjonalny rozjeżdża walcem. Bezceremonialnie ogołaca go z twardej skorupy stworzonej z lukru i pudru, które pod swoją opieką skrywają wewnątrz największe kłamstwo w dziejach ludzkości - miłość.
Ludzie zakochują się, pewnie że tak, sam to kilka razy przerabiałem, tak samo jak posiadałem kaca, alkoholowego i moralnego, rzygałem po wódzie, doświadczałem zejścia na kwasie, łamania sobie ręki, cierpiałem też z bólu zęba (ostatnio wczoraj), czy przez piasek w nerkach. Ale to wszystko było i jest nadal nic nieznaczącym mrugnięciem oka, albo nawet lepiej, trzema tysięcznymi sekundy, dzięki którym Bródka zdobył wczoraj złoty medal. Tyle właśnie znaczą te wszystkie ludzkie cierpienia przy bezkresie krwawienia serca. Miłość to istne szaleństwo. Jedyne na świecie w pełni akceptowalne przekleństwo, na które nigdy nie było, nie ma i nigdy nie będzie żadnego antidotum. Wirus HIV przy niej, jest jak kultowa mina kota w butach w Shreku. W dziejach ludzkości pochłonęła więcej istnień ludzkich, niż głód, wojny, AIDS, koklusz, gradobicie i występy Reprezentacji Polski w piłce nożnej razem wzięte. Zabijała w milionowych konfiguracjach i mutacjach. Dopada każdego, zwykle bez zapowiedzi, znienacka, zdradza o świcie, w nocy, w domu, w pracy i na wczasach pod gruszą, wszędzie i wszystkich, w każdym wieku, bez względu na iloraz inteligencji oraz osobistą aparycję. Nie można z nią wygrać, nie da się z nią nawet walczyć na równych zasadach, możemy jedynie się jej poddać i starać się, by zabrała nam jak najmniej nas samych.
Najbardziej podatni na nią są ludzie samotni, porzuceni, albo po prostu niekompatybilni z systemem operacyjnym z jakiego na co dzień korzystają. Samotność, największa plaga XXI wieku. Istne kuriozum. Świat, który dzięki technologicznej ewolucji, sieciowej oraz telekomunikacyjnej bliskości jest jednocześnie kuźnią ludzi samotnych i niepotrzebnych. Każdego dnia świat idealny mami nas kolejnymi pokusami. Poprzez internet, telewizję i reklamę wmawia nam, że jesteśmy wyjątkowi oraz jedyni w swoim rodzaju, a nasze ideały oraz marzenia są na wyciągnięcie ręki. Oczywiście łykamy to bez chwili refleksji, bo przecież nie mamy na nią czasu, liczy się tylko szybka konsumpcja, proces trawienia i uganianie się za czyimś ogonem. W wyidealizowanym świecie poszukujemy idealnego produktu skrojonego na własną miarę, idealnej pracy, domu, psa, miłości swego życia, a kiedy wydaje nam się, że w końcu je odnaleźliśmy (tylko nieliczni znają to uczucie), nadal nam czegoś do kurwy nędzy brakuje. Jest przecież inaczej niż mówili w telewizji, niż wołały do nas reklamy i wrzeszczały kolorowe czasopisma, co jest więc nie tak z naszym życiem? Mniej więcej tak właśnie działa wirus miłości. W pierwszej chwili wmawia nam rzeczy wielkie, wzniosłe i piękne, czaruje i zbija z tropu, trwa czasem w swej naiwności przez długie tygodnie, miesiące i lata, ale kiedy nas w końcu opuszcza, a opuści na pewno, pozostawia pustkę, kurz i ból, przy którym otwarte złamanie ręki jest niewinną łaskotką.
Nie będę, nie mam zamiaru udawać twardziela, który jako jeden z nielicznych jej się oparł i który potrafi się przed nią bronić. Nie, nie potrafię. Tak samo jak każdy i każda z was, a kto twierdzi inaczej, po prostu jeszcze tego nie wie, być może też jej nie doświadczył, albo zwyczajnie nie chce się do tego przyznać. Moje serducho przypomina pod tym względem pole bitwy na Polach Katalaunijskich w 451, albo blizny Stalingradu w 1943. Aż dziw, że w ogóle jeszcze dycham, fruwam i biegam, ale jeszcze większe zaskoczenie, że ciągle wpadam w te same sidła, a przecież wmawiam sobie ciągle, że ludzie zakochani są fałszywi i zakłamani. Zasadniczo i dla własnego bezpieczeństwa nie ufam im, ograniczam kontakty do minimum, a nawet, przez te moje miłosierdzie w jakie nie wiedzieć czemu ktoś postanowił mnie wyposażyć, trochę im współczuję. Sam jednak często popełniam te same błędy, nie da się z tego wyleczyć, mówię wam. Po ukąszeniu strzałą Amora wszyscy zaczynamy egzystować w innym, utopijnym świecie równoległym. Nasze komórki, enzymy, krwinki i szare komórki są już zakażone wirusem, który poprzez krwiobieg pompuje do serca śmiertelną truciznę. Ale nie powiem, jest to całkiem fajne uczucie, jedno z najciekawszych życiowych doświadczeń, jakie za naszego ziemskiego żywota możemy spotkać na swej drodze. Zatracałem się w nim kilkakrotnie. Odpływałem w baśniowy świat, pełen irracjonalności i absurdu, także piękna, ciepła i zmysłowości. Każdy musi go doświadczyć, poddać się mu, zabawić się, niestety także trochę na końcu pocierpieć. Tak to już działa po prostu. Nikt nie sięgałby po dragi, alkohol i inne używki, gdyby nie dostarczały nam one wszystkie tak epickiej frajdy, a miłość leży przecież na tej samej półce co kokaina, hera, opium, seks i wóda. Sami sobie gotujemy ten los.
Dlatego właśnie najnowszy i zarazem najlepszy film Spike'a Jonze - Ona, tak bardzo trafił w me gusta. Na tle nieco futurystycznej wizji świata nie tak znów bardzo odległego, obezwładnia i kładzie na łopatki epitafium miłości, a wszystko to dzieje się w świetle oscarowych dywanów i tych pieprzonych walentynkowych rzygowin jakimi byłem w ostatnich dniach zewsząd oblewany. Problem tkwi jedynie w tym, że film spotyka się dotąd z wieloma wersjami odbiorczymi, które lawirują od stanów mocno chwiejnych, bazujących na kulcie, oraz wychwalaniu pod niebiosa piękna i siły miłości, ewentualnie kończąc na pozycji neutralnej, co mnie trochę dziwi, bowiem osobiście odbieram tą opowieść, jako wytrawnego krytyka po pierwsze, konsumpcyjnej miłości, po drugie, sztucznej miłości, a po trzecie, naiwnej miłości. Ale możliwe, że się nie znam. Wszystkie te prężące muskuły na ekranie stany emocjonalne ukazane są w czasach tzw. samotności w sieci, czyli w realiach czasów dobrze nam znanych - obecnych, lecz dla niepoznaki, skrytych pod zasłoną bliżej nieokreślonej przyszłości. Sprytny zabieg. Lubię jego obecność w kinie, zwłaszcza w Sci-Fi. Komentowanie i ocenianie kondycji dzisiejszego świata za pomocą futurologicznych obrazów, kadrów i zdjęć jest bardzo zbawienne, bowiem ludzie muszą czasem zobaczyć coś dla nich ważnego, co niby doskonale znają z autopsji, lecz nieco z innej perspektywy, innych bram czasu i masek przywdzianych na twarzach, inaczej po prostu nie zrozumieją.
Ona jest mi bliska także z innych względów, bardziej osobistych, opartych na prywatnych doświadczeniach. Potrafiłem bowiem bardzo identyfikować się z Theodorem Twombly (kapitalny Joaquin Phoenix) i bynajmniej nie chodziło mi o jego przerażające wąsy, bardziej o odczucie pewnego rodzaju alienacji i zagubienia w otaczającym go świecie. Tak jak i ja jest pracownikiem nieźle prosperującej firmy, która niby pomaga w jakiś sposób swoim klientom/odbiorcom, pisze za nich i do ich bliskich listy, wszystkie: miłosne, świąteczne, serdeczne, przyjacielskie, intymne. Można zaryzykować tezę, że ów listy ratują ich związki, kontakty oraz całokształty żyć, ale jednocześnie także boleśnie nakręcają one spiralę kłamstwa. Theodore kreuje trochę ich życiem za nich, bo sami często nie potrafią. „To są tylko listy” – jak sam mówi. Nic wielkiego. Praca jak każda inna. Pasji w tym - śladowe ilości. Widać w nim pewne oznaki wypalenia, być może dlatego, że sam cierpi na te same dolegliwości co większość jego klientów, głównie na samotność i z powodu złamanego serca.
Z żoną żyje w separacji, poznajemy ich w trakcie podpisywania dokumentów rozwodowych. Niby miłość jego życia, wiele wspaniałych wspomnień którymi bombarduje nas za pośrednictwem kadrów Jonze, a jednak rozżarzony ogień nagle blednie i tli się już tylko ledwie widoczny płomyk. Gdzie popełnił błąd? Jeszcze nie zna na to konkretnej odpowiedzi, jednak wie, że każde ognisko bez dokładania chrustu w końcu kiedyś zgaśnie. Z biegiem filmu zaczyna to sobie coraz bardziej uświadamiać. Pomaga mu w tym zakupiony, niczym papierosy w kiosku nowy gadżet dostępny na rynku - system operacyjny wyposażony w sztuczną inteligencję, który ciągle się uczy i samoczynnie rozwija, wiernie służąc przy tym swojemu użytkownikowi w jego codziennych czynnościach oraz spełniając jego wszelkie potrzeby, także te wyuzdane (skąd my to znamy?). Samantha (o głosie boskiej Scarlett Johansson - acz wolałbym przed filmem nie wiedzieć, że to ona), bo tak się nazywa jego nowy, wyimaginowany towarzysz życia, zdobywa wpierw jego przyjaźń, zaufanie, w końcu także serce. Tak oto świat nowych technologii stworzył substytut prawdziwej myślącej ludzkiej jednostki, produktu doskonałego, bez wad, mimo, że niematerialnego, który w swoim początkowym założeniu, zamiast rzeczywiście pomagać, steruje życiem prawdziwych ludzi wchodząc w konflikt z rzeczywistym uczuciem i człowieczymi instynktami. Ludzkość zna już najmniej kilka podobnych wynalazków, które zostały powołane do życia, by jej służyć i pomagać, a które niemal ją unicestwiły, np. bomba atomowa, azbest, czy freon.
Związek z Samanthą, która tak bardzo chciałaby być materialna i mieć cycki, bardzo przypomina mi wiele klasyków Sci-Fi począwszy od A.I. Sztucznej Inteligencji Stevena Spielberga, na Blade Runner Ridleya Scotta kończąc. W Ona czuć unoszącego się ducha Philipa K.Dicka, co rzecz jasna należy uznać za komplement. Związek człowieka z maszyną stworzoną przez niego samego, jaki by nie był, od lat pomaga nam wychwycić wszelkie przekleństwa i smutne prawidłowości jakie zachodzą w świecie teraźniejszym, pomiędzy człowiekiem, a człowiekiem. Spike Jonze chwytając się więc największych klasyków kina i prozy Sci-Fi wkomponował w ich wygodne widełki zawsze aktualną opowieść o miłości, a konkretniej, o potrzebie nieustannego doświadczania miłości, lecz z zachowaniem zdrowych proporcji, z zastosowaniem jakże wymaganych moralitetów i całkiem satysfakcjonujących wniosków, które tryskają na ekranie niczym sperma w filmach Joe D'Amato.
Amerykański reżyser posłużył się Samanthą do ośmieszenia człowieka, jego naiwności, oraz jego utopijnych pragnień. Komentując kondycję współczesnego człowieczeństwa wytyka mu przy tym także wszystkie istotne błędy, jakie popełnia w swoim codziennym postępowaniu, ale też wyznacza mu jakiś cel zapalając mu daleko przed jego oczami zbawienne światełko w tunelu. To w tego typu opowieściach cenię sobie najbardziej. Ukazani w filmie ludzie bardzo przypominają mi tych, z którymi jeżdżę codziennie do pracy autobusem. Większość z nich siedzi wpatrzeni w wyświetlacz swojego smartfona, E-booka, książki i żyje we własnym świecie skupiając się na prywatnych, sztandarowych problemach (ja też tak robię, żeby nie było). Wiecznie rozmawiają i polemizują w myślach z własnym systemem operacyjnym. Żyjemy w czasach technologicznych i nałogowych schizofreników, ludzi gadających do siebie i odmieniających świat przez przypadki, ale zawsze w liczbie pojedynczej. Są w tym filmie dwie fajne sceny, które to doskonale ukazują. Obie przedstawiają maszerujących ludzi na ulicy skupionych tylko i wyłącznie na własnych towarzyszących im systemach operacyjnych. Wszyscy idą przed siebie samotnie, wpatrzeni ślepo i mgliście gdzieś niedefiniowalnie przed siebie. Niby są uśmiechnięci i wydają się być szczęśliwi, lecz w rzeczywistości, okazują się także niezwykle samotni, oraz niezdolni do nawiązywania żadnych szczerych relacji. Są tak jakby tą prawdziwością i ludzką naturalnością już potwornie znudzeni. Poszukują więc alternatywy, perfekcji i ideałów właśnie w świecie wirtualnym.
Podobają mi się w tym filmie głównie rzeczy małe, z pozoru niewiele znaczące, do których autor przykładał bardzo wiele uwagi. Błogi odbiór filmów składa się własnie z pyszności takich drobiazgów. Np. z pierwszego "seksu" Theodore i Samanthy, kiedy nagle pojawia się na ekranie czarna plansza w asyście ich intymnych stęknięć i dialogów. Albo podpisywanie jakiegoś świstka rozwodowego przez jego żonę i ukazanie w ciszy scen z ich wspólnych dokonań z przeszłości. Świetna była też winda na tle kompozycji z drzew, także ten mały, boski skurwiel, dziecko-kosmita z gry z głosem podłożonym przez samego reżysera (mój absolutny idol od dziś), albo "atak" sowy czającej się za plecami Twombly'ego w jednym z wielu przepięknych kadrów z ulicy (klik). W kompozycji zdjęć widzę wiele podobieństw do zmysłowej poetyki zawartej w Między słowami od Zośki Coppoli, co również należy uznać za ogromny komplement. W ogóle, Ona zasługuje na same wielkie słowa. Nie potrafię się na nic w tej opowieści gniewać. Jest tu tyle piękna, ciepła, kolorów, jasnego światła i muzyki, że starczy mi tej pozytywnej energii na wiele tygodni ostrego używania sobie w życiu.
Nic nie zastąpi prawdziwego ludzkiego uczucia. Nic. I nigdy. Ona jest więc jakże potrzebnym dziś ostrzeżeniem, nie tylko przed naiwnością w poszukiwaniu doskonałej miłości, jaka przecież nie istnieje, ale także przed skutkami naszej dalszej penetracji procesu alienacji i odosobnienia, choćbyśmy nie wiem jak bardzo ich potrzebowali. Jest to również poniekąd film instruktażowy, zwracający uwagę na rzeczy ważne i ważniejsze, jednocześnie tak bosko definiujący przekleństwo miłości. Może nie tak zacnie jak niezastąpiony w tym aspekcie Charles Bukowski, lecz także uczciwie. Najpierw ukazana jest pustka i zagubienie, potem po zaaplikowaniu nowego lekarstwa pojawia się intensywność doznań, radość, zabawa, szereg emocji i zajawka drugą "osobą", by po chwili znowu pozostać samemu, z głową pełną ciężkostrawnych wspomnień. Paradoksalnie, zakończenie (istnieje duże prawdopodobieństwo, iż pojadę teraz złowrogim spoilerem, za co sorry, ale taki mamy klimat) jest niezwykle krzepiące i bardzo optymistyczne. Żaden tam lukrowy happy end, którego pojawienia się trochę obawiałem w trakcie seansu. System odchodzi, wyczerpuje swoją misję, a wraz z nim znika sztuczność i przerysowane piękno. Pozostaje człowiek, jedyny prawdziwy przyjaciel (Amy Adams - świetny drugi plan, mimo, że tym razem bez dekoltu), może i trochę zraniony, ale za to znacznie silniejszy. Piękny film. Nostalgiczny, inspirujący, wzruszający, inny. Może i czasem jedzie tymi samymi torami co Paulo Coelho, ale specjalnie nie wadzi. Aż dziw, że to film oscarowy. Chyba się rzeczywiście starzeję.
5/6
IMDb: 8,4
Filmweb: 7,6
juz lepiej :) 5/6
OdpowiedzUsuńświetna recenzja :) a jego wąsy uważam za urocze :)
OdpowiedzUsuń