Out Of The Furnace
reż. Scott Cooper, USA, 2013
116 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Thriller
Ależ ten czas zaiwania. Jeszcze "wczoraj" żegnałem stary i nieco upodlający mnie rok, a dziś jestem już po kilkuset kilometrach w rozjazdach, szesnastu kaemach przebiegniętych po jesiennym lesie, także już po kilku zaliczonych cytrynach i innych kolorach wytwarzanych przez Lubelski Polmos, a nawet raz zdążyłem się już zakochać. Oczywiście bez wzajemności, bo przecież tak jest bez sensu. Oglądam też filmy. Przynajmniej staram się jak mogę, ale zaległości i nowości przybywa w zastraszającym tempie, a końca nie widać. Za kilka dni znów wyjeżdżam, tym razem po to, by trochę spocić się w górach, a przy zupełnej okazji oderwać się od fejsbuka i innych pochłaniaczy czasu, więc ponownie coś mi ucieknie z rzeczy bieżących. Jak więc żyć, by nie ocipieć, a jednocześnie być na czasie ze wszystkim, się pytam?
O Out Of The Furnace wspomniałem już jakoś na początku grudnia, posiłkując się przy tym głównie Pearl Jam i ich zjawiskowym kawałkiem Release, który to właśnie zagościł na ścieżce dźwiękowej tegoż oto filmu. Podziałało to na mnie niczym Viagra na przymulonego młokosa zatrzaśniętego w starczym ciele. Nie powiem wprost, że dostałem erekcji, ale za to mogę napisać, iż ekscytacja ma poszybowała do góry ruchem sprężyście przyśpieszonym niczym... no wiadomo. Pearl Jam to nadal mój ulubiony band, który napoczęty przeze mnie jeszcze w wieku nastoletnim i na początku lat 90-tych, nadal budzi we mnie tyleż wspomnień i emocji, że aż nie da się opisać ich wszystkich słowami. Zatem nie będę tego w tym miejscu czynił, powiem tylko tyle, że Release z debiutanckiego albumu Ten, jest dla mnie czymś w rodzaju kontemplacyjnej modlitwy jaka towarzyszy mi już od dobrych 21 lat. Nic na tym świecie, poza rodziną, tak długo ze mną nie wytrzymało. I zapewne tak też już pozostanie.
Tyle tytułem wstępu. Zatem na dzień dobry, jeszcze w trakcie oglądania zwiastunu, właśnie dzięki temu utworu w tle, dostałem potężnym obuchem w tył głowy, przez co zaraz po odzyskaniu przytomności postanowiłem, że ów tytuł za wszelką cenę zdobędę i go obejrzę. Tym bardziej tego pragnąłem, że prócz Pearl Jam na ekranie rozgościły się także tak zacne i lubiane przeze mnie nazwiska, jak: Christian Bale, Woody Harrelson, Forest Whitaker, Willem Dafoe i Sam Shepard. Ubóstwiam ich. Absolutnie wszystkich i bez wyjątku. Każdemu z nich mógłbym poświęcić najmniej jeden akapit. Należą do grona aktorów, z którymi chętnie napiłbym się wódki. A wierzcie mi lub nie, ta lista nie jest znów aż tak długa.
Wprawdzie spodziewałem się, że trochę dłużej przyjdzie mi na ten film czekać, ale dla internetu słowo "niemożliwe" nie istnieje. Za to go właśnie kocham i nienawidzę jednocześnie. Niespełna miesiąc po fantastycznej zajawce, jestem już "po" i cholera jasna, sam nie wiem co mam teraz o nim myśleć. Niby wszystko gra i trąbi, są emocje, wspaniałe kadry, zdjęcia, kapitalnie odwzorowany klimat północno-wschodniego amerykańskiego Pasa Rdzy, wspomniany Pearl Jam i wzorowe aktorstwo, ale w mordę Erinaceusa europaeusa, to wszystko już gdzieś wcześniej widziałem.
Bardzo w mym guście jest klimat Ameryki B. Tej brudnej, przemysłowej, prowincjonalnej i konserwatywnej społeczności utkanej z pięknych widoków wielkich jezior północy, gigantycznych lasów, czy też gór Appalachów. Serio. Taka Ameryka kręci mnie o wiele bardziej, niż te wszystkie Nowe Jorki, Chicago i Los Angeles razem wrzucone do jednego koszyka. Amerykańskie miasta wyglądają niemal tak samo. Pewnie, że by się chętnie zaliczyło wszystkie, jedno po drugim, gdyby się trafiła okazja, ale jeśli już sam miałbym się wybrać za Atlantyk, to wolałbym wynająć dobrą furę i przejechać Route 66. Podziwiałbym wtedy małe miasteczka i niedosięgnięte jeszcze przez człowieka boskie krajobrazy oraz dzieła nieposkromionej natury. Acz nie będę się też tu buńczucznie kreował na jakiegoś Chrissa McCandlessa. Nowy Jork również bym sobie chętnie zaliczył, a jakże.
Także tego. Wszystko fajnie, tyle tylko, że ostatnimi laty trochę tych małomiasteczkowych klimatów już na ekranie było. Wystarczy wymienić Oscarowe Winter's Bone, Fighter, Bestie z południowych krain, a w ubiegłym roku Mud, oraz czekający w swojej kolejce, najpewniej nominowany w tym roku Dallas Buyers Club, a to przecież tylko najbardziej sztandarowe głośne przykłady pierwsze z brzegu. Oczywiście żaden to znów nowy trend za oceanem, filmów w Stanach przecież nie kręci się tylko w dużych miastach i nie tylko o gangsterach, bezdomnych, czy maklerach, ale trzeba uczciwie przyznać, że da się zauważyć pewnego rodzaju zwyżkę w korzystaniu małomiasteczkowych stylów bycia i odwzorowaniu ich na wielkich ekranach. Możliwe bardzo, że ma to związek z ogromną popularnością konserwatywnych seriali właśnie wśród Amerykanów, jaka w minionym roku miała miejsce, a o czym nie ma pojęcia przeciętny europejczyk, co też jest dość symptomatyczne, gdyż pogrążona w dążeniu do utopijnej wizji wszech tolerancji Unia Europejska, jest ślepo zapatrzona w trendy, które ograniczają i niszczą lokalne przyzwyczajenia, tradycję i rdzenne dziedzictwo (właśnie nam zakazali wędzenia wędlin, jakby kto pytał). Dlatego wszystko, co kojarzy się z konserwatyzmem obyczajowym, religijnym, kulinarnym, płciowym, czy jakimkolwiek innym, jest chętnie tępione jeszcze w zarodku, a co za tym idzie, przemilczane i pomijane na wszelkie sposoby.
Dlatego generalnie cieszy mnie to, że Ameryka, mimo, iż również przeżywa ogromne problemy z własną tożsamością (spróbujcie powiedzieć gdzieś na północy "czarnuch", "pedał" albo "żółtek"), od czasu do czasu woła: "Stop-Sprawdzam". Kino jest tylko odzwierciedleniem emocji i pragnień społeczeństwa w kraju, w jakim ono powstaje. Dlatego warto trzymać rękę na pulsie i wiedzieć, co w trawie piszczy, co oglądają i produkują inni, a przy okazji, trzeba też krytykować kino promujące złe wartości i wychwalać te, które w naszej opinii stoi na straży tego, co najbardziej pod słońcem kochamy. I to nawet wtedy, jeśli wszyscy święci wmawiają nam coś zupełnie z nami sprzecznego. No ale to chyba jest dość oczywiste dla samodzielnie myślącego homo sapiensa, który w coś wierzy, tak więc nie będę się rozpisywał.
Out Of The Furnace, to historia rodziny, o rodzinie i dla rodziny. Bracia, Russel (Bale) i Rodney (brzydszy z braci Affleck) Baze, żyją tak, jak niemal wszyscy w miasteczku. Starszy Russel ciężko pracuje w fabryce, młodszy wraca z kolejnej wojskowej misji i zaczyna szukać swojego miejsca we wszechświecie. Jednak, jak to zwykle w życiu bywa, nie wszystko idzie jak należy. Dochodzi do tragicznego wypadku, starszy z braci trafia do więzienia, młodszy pozostaje bez bratczynej opieki, w dodatku umiera im ojciec. Po wyjściu z kicia Russel podejmuje walkę o odzyskanie nieco zagubionego umysłu brata, który wplątał się w nielegalne mordobicia za pieniądze. Tak to mniej więcej się wszystko zaczyna, potem dochodzą kolejne postacie, wredne mordy, układy i szemrane interesy. Jedni giną, inni zaczynają się mścić na oprawcach, w imię fundamentalnych zasad i miłości. I mnie się to wszystko bardzo podoba. Lubię, gdy sprawy bierze się we własne ręce. Jeśli życie przypiera cię nagle do muru, nie możesz tkwić sparaliżowany i beczeć jak mazgaj. Musisz zakasać rękawy i zacząć walczyć o sprawiedliwość. Choćbyś miał nawet stanąć sam przeciw wszystkim. Zawsze taka postawa była bliska mego serca, a ta opowieść tylko to wszystko podkręca i aż przyjemnie drapie w podniebienie.
Ta historia bardzo przypomina mi inną, bardzo już starą produkcję z roku 1989, Prawo krwi (Next Of Kin) z Patrickiem Swayze. Niemal ten sam model budowania napięcia, te same motywy, rodzinna paranoidalna wręcz chęć dokonania zemsty, postawienie na szali swojej przyszłości i reputacji, brak jakichkolwiek zahamowań i jedyny słuszny, jakże łatwo przewidywalny finał. Taka konstrukcja jest stara jak Ameryka, stara jak ich kino. Dlatego oczywistym jest, że Out Of The Furnace nie wnosi do dzisiejszego świata niczego nowego. Kompletnie też niczego przed nami nie odkrywa. Aż trochę dziw, że pierwotnie ten film miał reżyserować sam Ridley Scott, a w głównej roli był już zakontraktowany Leoś DiCaprio. Rzecz jasna jest to kino solidne, świetnie wyreżyserowane przez niemalże debiutanta, Scotta Coopera, za co szacun. Jest także kapitalnie zagrane przez stare ekranowe wygi, ale niestety, to nie jest scenariusz na Oscara, ani nawet na topową amerykańską produkcję. Ot, zgrabny film charakterystyczny dla ich kina lat 80-tych, z głośnymi nazwiskami za pazuchą, w sam raz na upchanie go w wakacyjnej kinowej ramówce.
I tylko szkoda trochę, że w czymś jedynie poprawnym pojawił się Eddie Vedder wraz ze swoją nową aranżacją kultowego dla mnie Release, ale zawsze też mogło być gorzej. Film promuje głównie konserwatywne wartości, braterską miłość, krew za krew i charakterność, które są szalenie bliskie mego jestestwa, zatem nie jest źle, a na swój pokrętny sposób, nawet bardzo tu pasuje. Przez amerykańskie kina film przeszedł niczym listopadowe tornada przez ich środkowe stany. Szybko i bardzo boleśnie. Acz wyniki oglądalności mogą się jeszcze poprawić, bowiem niezłą "reklamę" robią mu Indianie z gór Ramapo, z plemienia Ramapough, którzy poczuli się dotknięci tym, iż negatywni bohaterowie filmu noszą bardzo popularne u nich nazwiska DeGroat i Van Dunk. Oskarżyli więc producentów filmu o zniesławienie i domagają się pokaźnego finansowego zadośćuczynienia.
Ale to Ameryka. W Europie powinno pójść mu chyba nawet jeszcze gorzej, stąd właśnie pewnie nadal brak polskiego dystrybutora i daty premiery. Być może nie doczekamy się jej nigdy. Ja jednak tą pozycję polecam, zwłaszcza fanom kina akcji z lat 80-tych. Jest tu niemal wszystko. Mordobicia, strzelanki, przekleństwa, jedna ładna niewiasta i co za tym idzie, także wątek miłosny (fajny, bo bez happy endu;)), trochę sensacji, thrillera, piękne lokacje, nieśpieszny klimat, no i ten jeden, jedyny, zajebisty utwór Pearl Jam, który pojawia się na początku i końcu, już w niepokalanej całości, w trakcie napisów, które pozwoliłem sobie odtworzyć trzy razy z rzędu. Ach. I'ts bjutiful.
4/6
IMDb: 7,0
Filmweb: 6,8
reż. Scott Cooper, USA, 2013
116 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Thriller
Ależ ten czas zaiwania. Jeszcze "wczoraj" żegnałem stary i nieco upodlający mnie rok, a dziś jestem już po kilkuset kilometrach w rozjazdach, szesnastu kaemach przebiegniętych po jesiennym lesie, także już po kilku zaliczonych cytrynach i innych kolorach wytwarzanych przez Lubelski Polmos, a nawet raz zdążyłem się już zakochać. Oczywiście bez wzajemności, bo przecież tak jest bez sensu. Oglądam też filmy. Przynajmniej staram się jak mogę, ale zaległości i nowości przybywa w zastraszającym tempie, a końca nie widać. Za kilka dni znów wyjeżdżam, tym razem po to, by trochę spocić się w górach, a przy zupełnej okazji oderwać się od fejsbuka i innych pochłaniaczy czasu, więc ponownie coś mi ucieknie z rzeczy bieżących. Jak więc żyć, by nie ocipieć, a jednocześnie być na czasie ze wszystkim, się pytam?
O Out Of The Furnace wspomniałem już jakoś na początku grudnia, posiłkując się przy tym głównie Pearl Jam i ich zjawiskowym kawałkiem Release, który to właśnie zagościł na ścieżce dźwiękowej tegoż oto filmu. Podziałało to na mnie niczym Viagra na przymulonego młokosa zatrzaśniętego w starczym ciele. Nie powiem wprost, że dostałem erekcji, ale za to mogę napisać, iż ekscytacja ma poszybowała do góry ruchem sprężyście przyśpieszonym niczym... no wiadomo. Pearl Jam to nadal mój ulubiony band, który napoczęty przeze mnie jeszcze w wieku nastoletnim i na początku lat 90-tych, nadal budzi we mnie tyleż wspomnień i emocji, że aż nie da się opisać ich wszystkich słowami. Zatem nie będę tego w tym miejscu czynił, powiem tylko tyle, że Release z debiutanckiego albumu Ten, jest dla mnie czymś w rodzaju kontemplacyjnej modlitwy jaka towarzyszy mi już od dobrych 21 lat. Nic na tym świecie, poza rodziną, tak długo ze mną nie wytrzymało. I zapewne tak też już pozostanie.
Tyle tytułem wstępu. Zatem na dzień dobry, jeszcze w trakcie oglądania zwiastunu, właśnie dzięki temu utworu w tle, dostałem potężnym obuchem w tył głowy, przez co zaraz po odzyskaniu przytomności postanowiłem, że ów tytuł za wszelką cenę zdobędę i go obejrzę. Tym bardziej tego pragnąłem, że prócz Pearl Jam na ekranie rozgościły się także tak zacne i lubiane przeze mnie nazwiska, jak: Christian Bale, Woody Harrelson, Forest Whitaker, Willem Dafoe i Sam Shepard. Ubóstwiam ich. Absolutnie wszystkich i bez wyjątku. Każdemu z nich mógłbym poświęcić najmniej jeden akapit. Należą do grona aktorów, z którymi chętnie napiłbym się wódki. A wierzcie mi lub nie, ta lista nie jest znów aż tak długa.
Wprawdzie spodziewałem się, że trochę dłużej przyjdzie mi na ten film czekać, ale dla internetu słowo "niemożliwe" nie istnieje. Za to go właśnie kocham i nienawidzę jednocześnie. Niespełna miesiąc po fantastycznej zajawce, jestem już "po" i cholera jasna, sam nie wiem co mam teraz o nim myśleć. Niby wszystko gra i trąbi, są emocje, wspaniałe kadry, zdjęcia, kapitalnie odwzorowany klimat północno-wschodniego amerykańskiego Pasa Rdzy, wspomniany Pearl Jam i wzorowe aktorstwo, ale w mordę Erinaceusa europaeusa, to wszystko już gdzieś wcześniej widziałem.
Także tego. Wszystko fajnie, tyle tylko, że ostatnimi laty trochę tych małomiasteczkowych klimatów już na ekranie było. Wystarczy wymienić Oscarowe Winter's Bone, Fighter, Bestie z południowych krain, a w ubiegłym roku Mud, oraz czekający w swojej kolejce, najpewniej nominowany w tym roku Dallas Buyers Club, a to przecież tylko najbardziej sztandarowe głośne przykłady pierwsze z brzegu. Oczywiście żaden to znów nowy trend za oceanem, filmów w Stanach przecież nie kręci się tylko w dużych miastach i nie tylko o gangsterach, bezdomnych, czy maklerach, ale trzeba uczciwie przyznać, że da się zauważyć pewnego rodzaju zwyżkę w korzystaniu małomiasteczkowych stylów bycia i odwzorowaniu ich na wielkich ekranach. Możliwe bardzo, że ma to związek z ogromną popularnością konserwatywnych seriali właśnie wśród Amerykanów, jaka w minionym roku miała miejsce, a o czym nie ma pojęcia przeciętny europejczyk, co też jest dość symptomatyczne, gdyż pogrążona w dążeniu do utopijnej wizji wszech tolerancji Unia Europejska, jest ślepo zapatrzona w trendy, które ograniczają i niszczą lokalne przyzwyczajenia, tradycję i rdzenne dziedzictwo (właśnie nam zakazali wędzenia wędlin, jakby kto pytał). Dlatego wszystko, co kojarzy się z konserwatyzmem obyczajowym, religijnym, kulinarnym, płciowym, czy jakimkolwiek innym, jest chętnie tępione jeszcze w zarodku, a co za tym idzie, przemilczane i pomijane na wszelkie sposoby.
Dlatego generalnie cieszy mnie to, że Ameryka, mimo, iż również przeżywa ogromne problemy z własną tożsamością (spróbujcie powiedzieć gdzieś na północy "czarnuch", "pedał" albo "żółtek"), od czasu do czasu woła: "Stop-Sprawdzam". Kino jest tylko odzwierciedleniem emocji i pragnień społeczeństwa w kraju, w jakim ono powstaje. Dlatego warto trzymać rękę na pulsie i wiedzieć, co w trawie piszczy, co oglądają i produkują inni, a przy okazji, trzeba też krytykować kino promujące złe wartości i wychwalać te, które w naszej opinii stoi na straży tego, co najbardziej pod słońcem kochamy. I to nawet wtedy, jeśli wszyscy święci wmawiają nam coś zupełnie z nami sprzecznego. No ale to chyba jest dość oczywiste dla samodzielnie myślącego homo sapiensa, który w coś wierzy, tak więc nie będę się rozpisywał.
Ta historia bardzo przypomina mi inną, bardzo już starą produkcję z roku 1989, Prawo krwi (Next Of Kin) z Patrickiem Swayze. Niemal ten sam model budowania napięcia, te same motywy, rodzinna paranoidalna wręcz chęć dokonania zemsty, postawienie na szali swojej przyszłości i reputacji, brak jakichkolwiek zahamowań i jedyny słuszny, jakże łatwo przewidywalny finał. Taka konstrukcja jest stara jak Ameryka, stara jak ich kino. Dlatego oczywistym jest, że Out Of The Furnace nie wnosi do dzisiejszego świata niczego nowego. Kompletnie też niczego przed nami nie odkrywa. Aż trochę dziw, że pierwotnie ten film miał reżyserować sam Ridley Scott, a w głównej roli był już zakontraktowany Leoś DiCaprio. Rzecz jasna jest to kino solidne, świetnie wyreżyserowane przez niemalże debiutanta, Scotta Coopera, za co szacun. Jest także kapitalnie zagrane przez stare ekranowe wygi, ale niestety, to nie jest scenariusz na Oscara, ani nawet na topową amerykańską produkcję. Ot, zgrabny film charakterystyczny dla ich kina lat 80-tych, z głośnymi nazwiskami za pazuchą, w sam raz na upchanie go w wakacyjnej kinowej ramówce.
I tylko szkoda trochę, że w czymś jedynie poprawnym pojawił się Eddie Vedder wraz ze swoją nową aranżacją kultowego dla mnie Release, ale zawsze też mogło być gorzej. Film promuje głównie konserwatywne wartości, braterską miłość, krew za krew i charakterność, które są szalenie bliskie mego jestestwa, zatem nie jest źle, a na swój pokrętny sposób, nawet bardzo tu pasuje. Przez amerykańskie kina film przeszedł niczym listopadowe tornada przez ich środkowe stany. Szybko i bardzo boleśnie. Acz wyniki oglądalności mogą się jeszcze poprawić, bowiem niezłą "reklamę" robią mu Indianie z gór Ramapo, z plemienia Ramapough, którzy poczuli się dotknięci tym, iż negatywni bohaterowie filmu noszą bardzo popularne u nich nazwiska DeGroat i Van Dunk. Oskarżyli więc producentów filmu o zniesławienie i domagają się pokaźnego finansowego zadośćuczynienia.
Ale to Ameryka. W Europie powinno pójść mu chyba nawet jeszcze gorzej, stąd właśnie pewnie nadal brak polskiego dystrybutora i daty premiery. Być może nie doczekamy się jej nigdy. Ja jednak tą pozycję polecam, zwłaszcza fanom kina akcji z lat 80-tych. Jest tu niemal wszystko. Mordobicia, strzelanki, przekleństwa, jedna ładna niewiasta i co za tym idzie, także wątek miłosny (fajny, bo bez happy endu;)), trochę sensacji, thrillera, piękne lokacje, nieśpieszny klimat, no i ten jeden, jedyny, zajebisty utwór Pearl Jam, który pojawia się na początku i końcu, już w niepokalanej całości, w trakcie napisów, które pozwoliłem sobie odtworzyć trzy razy z rzędu. Ach. I'ts bjutiful.
4/6
IMDb: 7,0
Filmweb: 6,8
Ja też się nakręciłam na ten film po obejrzeniu trailera, więc gdy zobaczyłam w wigilijny wieczór, że można go obejrzeć w necie, pomyslałam iż Mikołaj jednak istnieje i ucieszyłam się jak dzieciak z prezentu (jedynego jaki dostałam:))
OdpowiedzUsuńW pierwszych minutach zdążyłam się wkurzyć jak w tej scenie w aucie Harrelson walnął głową kobity w deskę rozdzielczą- no nie cierpię jak facet tak traktuje kobiety:]
Jednak w miarę oglądania.. Cóż.. Ja jednak użyje tego słowa-byłam ROZCZAROWANA. Litościwy Morfeusz zesłał na mnie sen (noc była, nie że AŻ TAK nudny film:)) żeby oszczędzić mi utwierdzenia się w tym odczuciu i pozostała nadzieja że może jednak film się rozkręca-wszak obejrzałam niecałą połowę. Myślałam sobie-czyżby drugi Adwokat?? Wielkie nazwiska, oczekiwania i jedno wielkie rozczarowanie?! (Tak to przeważnie bywa z oczekiwaniami więc szczęśliwi ci co ich nie mają:])
Rano poczytałam w necie kilka krytycznych opinii oraz że film przeleciał przez Stany bez echa, no i utwierdziłam się, że me odczucia były słuszne a i w dalszej części filmu nie ma co się spodziewać jakiegoś WOW! I szczerze mówiąc jakoś nie miałam ochoty na dalsze oglądanie-pewnie jakaś podświadoma trauma przed rozczarowaniem:]
No ale nie dawało mi to spokoju, wszak stare życiowe prawdy mówią iż pozory mogą mylić a opinie innych ludzi mogą być inne niż moja:) No i zaczelam oglądać.. Nie uwierzysz.. Tak tak-znowu zasnęłam:)) Ot niefarcik-wierny kumpel który jako jedyny oprócz Rodziny wytrzymał ze mną XX lat;)
No ale bądźmy obiektywni-NOC BYŁA więc to że człowiek zasypia nie świadczy bynajmniej o filmie:)
Jako że czas zapieprza jak szalony
(i to mimo że w sumie robię nic w odróżnieniu od tych wszystkich rzeczy które robisz Ty i pozazdrościć Ci tylko mogę-choć Ty sam chyba nie doceniasz swojego życia/tego co masz;))
okazało się że minął kolejny tydzień-czyli prawie 2tyg od 24go grudnia gdy pierwszy raz włączyłam film-postanowiłam więc zrobić wczoraj trzecie podejście. I to naprawdę dziwny zbieg okoliczności, gdyż kolejny raz oglądam jakiś film bądź myślę o jakimś filmie i 'za chwilę' Ty o nim piszesz:)
I pozostaje mi zgodzić się ze wszystkim co napisałeś-POPRAWNY film, 'to już było' itd.. Ale ja jednak czuję się trochę rozczarowana. Trailer dawał nadzieję na więcej. Trzeba reklamacje do Eddie'go napisać;) (albo do własnych oczekiwań:))
Skoro jedziesz w góry (ZAZDROSZCZĘ) to wypoczywaj, baw się dobrze (nie zakochuj się tak często;)) ale za długo nie milcz co bym yyy tzn co by Twoi czytelnicy nie uschnęli z tęsknoty:)
ja tak zasypiam na "Tabu" i nie mogę przebrnąć...
Usuń"out of Furnace" wciągnął mnie podobał mi się klimat i brak dłużyzn... oraz to, że reżyser nie traktuje widza jak głupka
Ależ ja nie zasypiałam dlatego bo nudny film który mi się nie podobał!
UsuńWyraźnie to podkreślałam;)
Film mi się podobał a z perspektywy czasu nawet stwierdzam że za ostro go potraktowałam-a przynajmniej tak to może brzmieć.
Ba! Nawet tak się ostatnio zastanawiałam który z bohaterów filmowych z obejrzanych w minionych miesiącach chciałabym za swego faceta.
No i Bale z Out of Furnace okazuje się niemalże ideałem:) Taki dobry charakter połączony z męskością i fajnym wyglądem to tylko w filmach:)
Trochę wkurzające jest że zrobili 'tą złą' z jego dziewczyny-że nie poczekała na niego etc) no ale z drugiej strony gdyby nie był samotny i miał dużo do stracenia, musiał wybierać między kobietą a zemstą i resztą życia w pierdlu, to by chyba był na tyle mądry by zaniechać zemsty i nie byłoby wtedy filmu;)
Oj nie po polskiemu napisałam a nie mam jak edytować.
UsuńSpoko spoko, wrócę, zawsze wracają ;)
OdpowiedzUsuńPozdro śpiochu.
Miałam zapytać jak tam było w górach etc, sama też chciałam jechać, więc może jakaś inspiracja by była, no ale w końcu nie zapytałam.
UsuńMiałam też zapytać kto 'zawsze wracają' bo też coś nie po polskiemu chyba wyszło, no ale nevermind;)
Rozumiem że TY zawsze wracasz i nie pozwalasz wiernym czytelniczkom uschnąć z tęsknoty;)
Ostatnio w ramach pięciolecia przeleciałam od początku całego bloga-jakaś nagroda się chyba należy:)
Wow. Szacun. Serio. Ja zwykle nie mam odwagi przeczytać nawet ostatniego tekstu jaki spłodziłem, a co dopiero zaliczyć pięcioletnie grafomańskie bzdury w moim wykonaniu hehe. Nagroda powiadasz... Pomyślimy;)
UsuńW górach było pięknie, jak zawsze. Ale to już dawno było, nie ma co rozdrapywać starych ran. A te "zawsze wracają" jest z jakiejś reklamy. Kultowy tekst, powinnaś znać ;)
Czy ten film miał już swoją polską premierę? Wiadomo już, czy i kiedy wyjdzie na DVD?
OdpowiedzUsuńWygląda na to że polskiej premiery W OGÓLE nie będzie..
Usuń69/100
OdpowiedzUsuńarti