poniedziałek, 31 marca 2014

Kara za dobre zło

Borgman
reż. Alex van Warmerdam, HOL, BEL, 2013
113 min. Alter Ego Pictures / Film Point Group
Polska premiera: 28.02.2014
Thriller, Dramat, Psychologiczny, Surrealistyczny




Zło, jako jedna z dwóch podstawowych kategorii moralnych, obok dobra, od zarania dziejów jest motorem napędowym ludzkości. Wszystko kręci się wokół nich i poddaje się bezustannej selekcji. Definiowane jest różnie. Z chrześcijańskiego punktu widzenia, zawsze ma wymiar osobowy. Zło przyszło na świat wraz z grzechem pierwszych ludzi, którzy wtedy i dziś, oczekują boskiego zbawienia, przyjścia nowego świata bez zła, cierpienia i śmierci. Zło to także pewnego rodzaju stan nieistnienia, duchowej nieobecności lub zakłócenia dobra rozumianego jako stan, w jakim Bóg chce, aby rzeczy się znajdowały. Ja ponadto uważam trochę tak jak Ghandi, który mówił, iż dobro i zło po prostu muszą istnieć obok siebie, a człowiek musi dokonywać ciągłego wyboru. Zło jest naturalną przeciwwagą dla dobra, które potrzebuje jego stałej obecności, by móc się rozwijać i umacniać na świecie oraz w ludziach. Świat pogrążony tylko w źle, lub tylko w dobru, nie ma racji bytu. Jest pozbawiony całkowitego sensu.

Tą zależność najlepiej obrazują dziecięce bajki, raczej te starsze, wyposażone w pierwiastek moralny i edukacyjny, w których obok dobrych bohaterów występowały często ci z gruntu źli, którzy poprzez swoją niecną postawę pomagali zrozumieć małym widzom istotę dobra oraz przebieg jego granic. Odwieczna walka dobra ze złem toczyła i toczy się nadal na wszystkich możliwych płaszczyznach sfery naszej bytności. Połamali sobie na niej zęby filozofowie, myśliciele, pisarze i naukowcy. Także filmowcy. Zrozumienie istoty zła jest kluczem do rozszyfrowania tego niezwykłego filmu, jaki siedzi mi w głowie już od kilku tygodni. Borgman, bo o nim mowa, wstrząsnął ubiegłorocznym festiwalem w Cannes, a i nie jednym kinomanem na świecie. Jest odważną, pełną absurdalnej treści opowieścią o dobru i źle, która z pomocą szczypty niedorzecznego i czarnego humoru stara się wbić do głowy odbiorcy te dwie odwiecznie skłócone ze sobą moralności, oraz wyznaczyć ich granice względem siebie na tle współczesnej etycznej degrengolady.

Holenderski film na myśl przywodzi mi inne dwa, mocno jaskrawe kinematograficzne skojarzenia. Niestety nie tylko mi, bowiem piszą o tym niemal wszyscy, zatem nici z oryginalności. Borgman w swojej konstrukcji przypomina greckiego Kła (Kynodontas) z 2009 roku, nawet bardzo, a w ogólnej tematyce - głośne Funny Games Michaela Hanekego. Z ogromną swobodą czerpie pełnymi garściami z obu źródeł, chętnie sięga po grecki humor i absurd, oraz po austriacką okrutną dosłowność i hermetyczność, finalnie płodząc coś pomiędzy, coś niezwykle świeżego i niebanalnego, oraz równie trudnego w odbiorze. Bynajmniej nie jest to film dla każdego. Nie będę się jednak silił na próbę zdefiniowania jego docelowego odbiorcy. Tego typu kino tapla się w trudno dostępnej dla przeciętnego widza ekscentrycznej głębi, którą tylko centymetry dzielą od błędnej interpretacji powstającej poprzez powszechne niezrozumienie. Przez to często szufladkowane jest jako pseudointelektualny, stylistyczny bełkot, na szczęście w tym konkretnym przypadku byłoby to mocno krzywdzącą tezą. Załóżmy więc z czystej wygody, że film ten adresowany jest do ludzi, którzy nie mają w swoim zwyczaju zatrzaskiwania drzwi przed trudnymi tematami, których do końca nie rozumieją, lub też celowo nie chcą zrozumieć.


Kim, a może jednak czym jest tytułowy Borgman? Trudno to jednoznacznie określić. Poznajemy go w niejasnych i zupełnie absurdalnych okolicznościach. Pierwsze rozsądne domysły i propozycje lęgną się w głowie dopiero po końcowych napisach. Najczęściej czyta się, że Camael Borgman jest chodzącą, nieokrzesaną definicją zła, które jest bardzo blisko ludzi, w nas samych, w domu, na ulicy, w telewizji, po prostu wszędzie. Pojawia się znikąd, przyjmuje różne postacie, nie tylko ludzkie, ale i zwierzęce. Niepostrzeżenie zasadza owoc zepsucia, po czym go stale podlewa i pielęgnuje zbierając na końcu pokaźne żniwo. W tym konkretnym przypadku przyjmuje postać bezdomnego, potem ogrodnika, który zjawia się w normalnej z pozoru rodzinie, acz tych z gatunku nieprzyzwoicie bogatych. Sam jednak do ich domu nie wchodzi. Próbuje, stosuje różne chwyty i sztuczki, ale bez oficjalnego zaproszenia choć jednego domownika, nigdy nie zawita do ich świata oraz umysłów. Tak było i jest od narodzin ludzkości. Człowiek, nawet najokrutniejszy i najbardziej zepsuty nigdy nie rodzi się z gruntu zły. Dopiero z czasem zaproszone przez niego, często przypadkiem zło przejmuje nad nim kontrolę.

Imię Borgmana to Camael - Anioł, który widzi Boga. To ciekawy trop, myślę, że nieprzypadkowy. Jest tu wiele takich biblijnych smaczków, które warto rozwinąć. Camael był jednym z siedmiu archaniołów. Tym od dobrych życzeń, ale także anioł wojny, przywódca innych aniołów, którzy wypędzili Adama i Ewę z Edenu. Miał też bronić ludzkość przed demonami i przynosić światu sprawiedliwość oraz błogi balans pomiędzy dobrem i złem. Filmowy Borgman właśnie sprawia wrażenie istoty o podobnych właściwościach. Jest może i zły, bo przecież czyni zło, lecz nie od razu i nie tak znów dosłownie. Odnosi się momentami wrażenie, że kierują nim jednak, jakby nie było, zupełnie czcigodne przesłanki. Aż się na usta ciśnie w tym miejscu Faust: "Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro".

Holenderski reżyser, Alex van Warmerdam robi bardzo wiele, by nic w tej opowieści nie było zupełnie jasne oraz jednoznaczne, a aura mrocznej tajemniczości i niezrozumienia rozpościera się od początku do końca, a nawet dalej, bowiem na długo po seansie byłem nadal sam z tym potwornym rozgardiaszem błądzących i pędzących jak plemniki w szyjce macicy myśli. Ale ja akurat lubię taki trening.

Obcy mężczyzna zjawia się więc w wypasionym domu młodego małżeństwa, Mariny i Richarda, rodziców trójki małych dzieci. Używając naczelnej ludzkiej naiwności - współczucia, zdobywa zielone światło do mozolnego trucia w głowie Mariny. Łamie ją jako pierwszą i wzbudza w niej zaufanie. To początek demontażu monolitu całej rodziny, która jak się z czasem dowiadujemy, wcale nie jest ze sobą szczęśliwa. Borgman, to w pewnym sensie także satyra, wymowny prztyczek w nos wymierzony nowobogackim społeczeństwom konsumpcyjnym uganiającym się za dobrobytem i żyjącym z dala od naczelnych zasad moralnych. Ogromne wille oddzielone wielkimi murami od plebsu są oazami bogactwa i zepsucia, królestwem pozornego szczęścia. Marina i Richard mają dosłownie wszystko, piękny dom, zdrowe dzieci, własnego ogrodnika, opiekunkę do dzieci, pieniądze i spokój, lecz pomiędzy nimi brakuje miłości, nie ma też Boga. Ok. Nie musi być w każdym domu, zwłaszcza tam u nich, w Beneluxie, ale jak go zwał, tak zwał. Dzieci pozbawione są bliskości rodziców i domowego ciepła, a mąż i żona - bliskości intymnej. Coś się w tym domu wali i wisi na włosku, ale dostrzegamy to dopiero z czasem. Pojawienie się w ich domostwie Camaela tylko przyśpiesza nieunikniony rozpad. Borgman ogołaca ich "szczęście" ze sztuczności i wskazuje popełnione przez nich błędy. Z humorem, dystansem, ale koniec końców, także z drastyczną i bolesną dla nich samych dosłownością. Zło zatem i poniekąd czyni dobro. Jest to jeden z wielu paradoksów w tym filmie. Może i zło jest złem w czystej postaci, ale zachowując swoją bezlitosną konsekwencję, demaskuje fałsz i obłudę, niczym Pan Bóg rozprawia się ze swoimi zbłądzonymi owieczkami.


Kiedyś czytałem, że kiedy szatan chciał przestraszyć Ojca Pio, przychodził do niego pod postacią psa. To również ważny motyw w filmie. Widzimy przynajmniej trzy sceny, w których pojawiają się posłuszne Camaelowi psy. Ale Borgman to także film o sile manipulacji. W modelowy sposób, oraz z lekkim przymrużeniem oka udowadnia jak łatwo można złamać człowieka. Jak na niego wpłynąć, jak go należy podjudzać, sterować nim, aby szybko osiągnąć swój cel. Jednak zło samo w sobie potrzebuje również pomocy. W pojedynkę nie zawsze może zatriumfować nad zagubioną ludzką jednostką. Do zadań specjalnych Camael używa swojej mini armii podległych mu ludzi(?), istot, czy też innych upadłych aniołów. Pozbawieni emocji i uśmiechu na twarzy, z zabójczą precyzją realizują każdy misterny plan swojego szefa. Ze stuprocentową skutecznością eliminują napotkaną na swojej drodze przeszkodę, co przyznaję, uposaża tą szaloną opowieść w niezwykły urok osobisty. Sposób w jaki rozprawiają się z ludźmi, którzy krzyżują ich plany, to po prostu majstersztyk i potęga czarnego, sarkastycznego humoru, który wydaje się wywodzić z najlepszej, skandynawskiej szkoły absurdu. Ogląda się to momentami wybornie, a duet Ludwig-Pascal, ubrany w nienagannie skrojone garnitury, do złudzenia przypominał mi duet ze starego teledysku Orbitala - The Saint ;)

Niezwykły jest to film. Jestem nim szczerze zachwycony. To jedna z tych opowieści, w których nic nie jest oczywiste i jednoznaczne, a jedyne co może przyhamować odbiorcę w procesie chaotycznej interpretacji, to jego ograniczenia umysłowe i wyobraźnia. Z chęcią sięgnę po niego po raz drugi i trzeci, bo jest jeszcze kilka motywów oraz scen, których za pierwszym razem nie rozgryzłem i które chciałbym być może zrozumieć na nowo. Van Warmerdam stworzył dzieło, które wcale nie umiera po końcowych napisach, ono po nich dopiero się rozpoczyna na dobre. To nie jest film, który tak jak książkę można otworzyć na dowolnej stronie i ją po prostu przeczytać. Borgman wsiąka w umysł widza i jątrzy do utraty sił. Jego lub jej. Odziany w surrealistyczne szaty pozwala na jazdę bez trzymanki, na wszystko, nawet na użycie najbardziej absurdalnych terminologii. To cholernie wygodne dla autora, dla widza zresztą również.

Z perspektywy czasu niezwykle symptomatyczną wydaje się być teraz scena początkowa filmu, w której (spoiler alert!) widzimy urządzone polowanie przez m.in. księdza na czające się pod ziemią zło w ludzkiej postaci. Na tym etapie sam dopingowałem złu i życzyłem, aby przetrwało. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest tym, czym obecnie myślę, że mogło być. Było dla mnie zupełnie obce, ale gdy później zostało w jakiś sposób ujarzmione i określone, można było żałować swojej początkowej "sympatii". Zło trzeba umieć okiełznać, poznać wpierw dobro, potrafić nad nim panować, dopiero potem można zacząć z nim walczyć. Edmund Burke rzekł kiedyś, że "aby zło zatriumfowało, wystarczy, by dobry człowiek niczego nie robił". I Borgman mówi mniej więcej to samo. Bezkompromisowo łamie ludzką naiwność, ośmiesza jego bierność, lenistwo, wytyka duże grzechy i małe grzeszki. Osiąga swój cel, tak jak zawsze, tryumfując na końcu, w dodatku powiększając swoje szeregi i karząc dobrych ludzi za to, że nie wiedzieć czemu, chcieli być źli. Trochę złowieszcze, bo jednak jednostka przegrywa, trochę komiczne, bo robi to w sposób co najmniej kuriozalny, no i na koniec pozostawia widza z niedotlenieniem mózgu. Majstersztyk. Kino jedno na milion.

5/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 6,3


1 komentarz:

  1. Obejrzałem. Świetny film. Masz rację, skojarzenia z Funny Games i z Kłem są natychmiastowe, ale mi to nie przeszkadzało. Film ma swoją oryginalność i tajemniczość. Ciekawy jestem, co oni dodawali swoim ofiarom by je uśmiercić i jak to robili, że inni im tak łatwo ulegali. Psychologia, czy jednak szatan w tym macza swoje palce?

    OdpowiedzUsuń