reż. Aleksei Popogrebsky, RUS, 2010
124 min. Art House
Polska premiera: 7.01.2011
Czasem nawiedza mnie pewna szalona myśl. Jest na wskroś pozbawiona logiki i zwyczajnie głupia, ale lubię kiedy o niej myślę. Chciałbym kiedyś wyjechać gdzieś daleko, by w trudnych warunkach i z dala od cywilizacji, wytrzymać przez dłuższą chwilę samemu ze sobą. Nie wiem po co, ale siedzi we mnie gdzieś głęboko potrzeba sprawdzenia się, oraz wystawienia na próbę swoich codziennych przyzwyczajeń i nałogów. Czasem więc wyobrażam siebie jako żeglarza opływającego samotnie kulę ziemską, albo jako pracownika stacji polarnej gdzieś na odludziu zimnej północy. Jeśli ktoś z was lubi czasem poddać się podobnej wizji z pogranicza surowego nihilistycznego egzystencjalizmu, to Jak spędziłem koniec lata, jest filmem w sam raz dla nas.
Rosyjskie kino już dawno przegoniło dokonania naszego rodzimego przemysłu filmowego. Przestałem więc co chwila popadać w stan permanentnego zdziwienia i zachwytu. Przyzwyczaiłem się już do ich wysokiego poziomu nie tylko pod kątem czysto technicznym, ale (przede wszystkim) po kątem merytorycznym. Nie inaczej jest i tym razem.
Nagrodzony na ubiegłorocznym Berlinale film Alekseia Popogrebsky’ego jest bardzo interesującym obrazem, który dokonuje analizy z konieczności zespolonych ze sobą dwóch różnych światów. Świata dojrzałości, mądrości i życiowego doświadczenia, ze światem młodzieńczej werwy, naiwności i głupoty. Młodego Pawła, świeżo upieczonego studenta na praktykach zawodowych, oraz starszego Siergieja, etatowego pracownika instytutu meteorologicznego, reżyser wysyła daleko na północ i zamyka z dala od cywilizacji. W stacji badawczej na wyspie Aarczym na Oceanie Arktycznym.
W bardzo surowych i odpychających wszystkich przyzwyczajonych do luksusów tego świata warunkach, dwójka skazanych na siebie mężczyzn, wypełnia misję w służbie nauki. Codzienne drobiazgowe obserwacje zjawisk meteorologicznych, poprzedzone są monotonią, nudą i przymusową koegzystencją z okoliczną fauną i florą. Noc polarna gwarantująca jasne niebo przez 24 godziny, tylko wydłuża ich egzystencjalny marazm. Nieliczne przyjemności kończą się na podjadaniu resztek zmagazynowanych słodyczy, słuchaniu muzyki na słuchawkach, oraz łowieniu ryb.
W chwilach odosobnienia i przez konieczność obcowania ciągle z tą sama twarzą, z czasem rodzą się w człowieku myśli szalone i irracjonalne (to zupełnie jak w małżeństwie ;)). Opowieść ta jest właśnie ilustracją narodzin konfliktu poczętego właściwie z niczego, który koniec końców doprowadza niemal do tragedii. Misja na bezludnej wyspie jest dla dwójki naszych bohaterów prawdziwą kuźnią charakterów. Testerem ich wewnętrznej siły i wykrywaczem kłamstw dla ich słabości. Popogrebsky pokazuje jak cienka granica dzieli nas wszystkich od szaleństwa, oraz jak bardzo słabi jesteśmy w sytuacjach zwyczajnych, ale oderwanych od norm dnia codziennego.
Podoba mi się także wszech otaczający mnie minimalizm w przekazie. Oszczędność słów, gestów i emocji. Szorstka oraz męska, sprowadzona tylko do niezbędnego minimum komunikatywność. Piękne zdjęcia i okoliczności przyrody. Surowa i naturalnie autentyczna scenografia, oraz wysokich lotów operowanie obrazem i ciszą. Wszystko to sprawia, że moje szaleńcze myśli, które proponują mi czasem oderwanie się od monotonii dnia świstaka, oraz psychiczne wyalienowanie, co prawda znajdują swe ukojenie, ale też nagle przytomnieją. Uzmysławiam sobie wtedy, że porzucenie w jednej chwili wszystkiego co mamy, wcale nie musi być lekarstwem na nasze codzienne problemy. Te siedzą przede wszystkim w naszych głowach i żadne, nawet najpiękniejsze okoliczności przyrody ich z niej nie wykurzą. Co najwyżej na chwilę tylko zamrożą. Mądry film. Od piątku w naszych kinach.
4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz