niedziela, 24 kwietnia 2011

Magicians do not exist

Iluzjonista
reż. Sylvain Chomet, FRA, GBR, 2010
90 min. Hagi
Polska premiera: 26.11.2010



W gąszczu trójwymiarowych i wysokobudżetowych współczesnych animacji skierowanych do całych rodzin, liczy się przede wszystkim śmiech i rozrywka. Komputerowa grafika w pędzie do doskonałości z roku na rok sama sobie podnosi poprzeczkę, spychając przy tym na margines znaczenia klasyczną animację. Najlepsi aktorzy z dumą użyczają swoje głosy gadającym osłom i jednookim potworom, a oczarowany nimi świat leje ze śmiechu i słono płaci za kolejne bilety do kin. Interes się kręci niczym Król Julian na żyrandolu. Nie wiem tylko, czy przypadkiem w którymś momencie troszeczkę nie przeszacowano. Dzisiejsze animacje kojarzą się przede wszystkim z lekką i niezobowiązującą rozrywką, która idzie w parze z wysokim zaawansowaniem technicznym produkcji, prezentując przy tym blisko zerową wartość intelektualną niestety. Na szczęście kwintesencja animacji jeszcze nie zginęła i może w dość wybiórczy sposób, ale jednak, udaje jej się czasem dotrzeć do szerszego grona odbiorców, także i nad Wisłę.

W ostatnich latach powstało przynajmniej kilka udanych animowanych filmów, które wstrząsnęły światem kina. Warto wspomnieć przede wszystkim o izraelskim Walcu z Baszirem, o Persepolis, Trio z Belleville, czy choćby futurystycznej Metropii. Ich największą siłą jest treść. Nie promują surrealistycznych stworów z ludzkim głosem i dwuznacznym poczuciem humoru, lecz pokazują prawdziwych ludzi i dziwny ten świat skąpany w klęskach oraz zapętlony w zbrojnych konfliktach. Bo niby czemu nie można wykorzystać animacji do opowiedzenia ważnych i dramatycznych historii z życia wziętych? Dlaczego tak ciężko dziś o animowany film wojenny, dramat psychologiczny, czy choćby horror? Czy animacja koniecznie musi nas tylko rozśmieszać do łez? (Są pornosy Manga, ale to się nie liczy ;)).

Jakże bardzo różnią się te wyżej wymienione filmy od cukierkowych i doskonałych technicznie Shreków, Toy Storów i Madagaskarów. Ciężko zestawić je w jednym rzędzie z tą całą Pixariadą. A jednak, jakby nie było, przynajmniej z czysto podręcznikowego punktu widzenia, jest to jedna familia. Na szczęście równie wiele jak ich łączy, także je dzieli.

Pamiętam, że bardzo dobrze przyjąłem swego czasu pierwszy w historii pełnometrażowy i w pełni stworzony komputerowo Toy Story. Był rok 1995. To od niego wszystko się zaczęło. Nowoczesna kombinowana technika animacji i nieograniczony pokaz możliwości graficznych zapierały dech w piersiach. Studio Pixar z hukiem otworzyło furtkę na nowy i niczym nieskrępowany świat animacji. Minęło dziesięć lat. Powstało kilkadziesiąt zrobionych na jedną i tą samą modłę filmów i ten stary podziw oraz zaskoczenie, zostały brutalnie zdeprecjonowane przez komercyjny pęd za zielonym.
Stąd właśnie moja tęsknota za nieco prostszą kreską. Za animacją z duszą. Za kartką i ołówkiem. Za komiksowym klimatem. Może trochę mniej płynnym ruchem postaci, ale za to za rysunkiem, który umie opowiedzieć mi ciekawą historię, a nie tylko próbującym rozśmieszyć do łez mnie i całe stado opychających się popcornem dzieciaków.

Jednym z ciekawszych współczesnych twórców dorosłej animacji, jest Francuz Sylvain Chomet. W 2003 roku popełnił On niebanalne Trio z Belleville. Film o niezwykłej karykaturalnej kresce, niemal kompletnie pozbawiony dialogów zaskoczył i wzbudził na świecie przeróżne emocje. Ja zostałem nim oczarowany, choć nie od razu. Urzekła mnie wyimaginowana kraina Chometa. Potrafił jak mało kto ożywić własnoręcznie naszkicowane komiksy. No i w końcu historia. Tyleż prosta co i absurdalna. Kupiłem ją bez wahania.

Minęło siedem długich lat i Chomet powrócił na ekrany z kolejną czarującą historią. Nominowany do tegorocznego Oscara Iluzjonista, to niezwykła opowieść również pozbawiona słów i dialogów. Nie potrzebne są napisy i lektor, kreska broni się sama. Tym razem cofamy się do końca lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, gdzie Francuz pochyla się nisko nad nieżyjącym już Jacquesem Tatim, francuskim komikiem, reżyserem, aktorem i scenarzystą. To właśnie jego niezrealizowany scenariusz posłużył Chometowi za wzór Iluzjonisty. Nawet nazwał swojego głównego bohatera rodowym nazwiskiem Tatiego – Tatischeff, a w jednej ze scen, skrzyżował ich drogi łącząc w oryginalny sposób animację z żywą fabułą.

Tatischeff jest dystyngowanym starszym Panem o wzorowej, acz lekko niezgrabnej aparycji. Jego ćwiczone latami magiczne sztuczki zdają się już nikogo nie bawić. Coraz mniej osób żyje iluzją, a coraz więcej domaga się bardziej namacalnych i nowoczesnych substytutów życia. Iluzjonista zmuszony jest jeździć po Europie szukając nowych odbiorców dla swoich stałych gwoździ programu. W jego wędrówce towarzyszy mu niesforny królik z kapelusza i przypadkowo zapoznana mała dziewczynka z irlandzkiej prowincji, która początkowo zafascynowana jego magią, z czasem sama popada w tryby zgniłego konsumpcjonizmu, zdradzając przy tym ideały starszego Pana.

Historia ta poraża bogactwem symboli. Kryzys magii charakteryzuje przykry dla wszystkich czas przemijania. Coś się kończy, coś się zaczyna. Magia przegrywa z marną rock'n'rollową kapelą, Tatischeff z brutalnym wynikiem dodawania. To nie jest świat dla outsiderów bujających w obłokach z minionej epoki. Walka o przetrwanie i próba dostosowania się do współczesnych trendów z góry skazana jest na porażkę. Jak bardzo człowiek może dać się poniżyć dla kilku zielonych? Otóż duet Chomet-Tati zgodnie odpowiadają. Nie warto tego robić. Nigdy. Świat iluzji stał się zbyt piękny i zbyt utopijny dla współczesnego szlifu tandety i pogoni za pieniądzem. Lepiej uznać, że magicy nie istnieją. Może ktoś kiedyś jeszcze za nimi zapłacze. Może...

Requiem dla magii stał się nad wyraz inteligentnym manifestem. Głosem ludzi celowo zapóźnionych i okaleczonych przez brutalnie pędzący czas przemian. Mimo końca lat pięćdziesiątych, historia jak ulał pasuje do naszych współczesnych realiów. To duża siła Iluzjonisty Chometa i wielkie owacje na stojąco dla protoplasty postaci Tatischeffa, mistrza Tatiego we własnej osobie.

Sztuka animacji może i nie dorównuje współczesnym dziełom wychodzącym z pod ręki studia Pixar czy Disneya, ale też w mojej ocenie, kreska Chometa jest o wiele bardziej przekonująca. Nie udaje czegoś większego, czym w rzeczywistości nie jest. Przypomina mi trochę starą grę Broken Sword, którą swego czasu bardzo lubiłem. Skryte detale oraz liczne nawiązania do świata rzeczywistego, w połączeniu z urzekającą mimiką postaci, groteską wydarzeń i wysokich lotów humorem, windują Iluzjonistę na piedestał animacji.
I tylko tego magika żal.

4/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 7,6

1 komentarz:

  1. Moje "nie do końca zgadzanie się" z tezami artykuł zostało sprawnie wytrącone ostatnim zdaniem. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń