środa, 12 listopada 2014

Blisko, coraz dalej

Image and video hosting by TinyPicInterstellar
reż. Christopher Nolan, USA, GBR, 2014
170 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 7.11.2014
Sci-Fi



Zacznę od tego, że mam poważny kłopot z Nolanem, a właściwie, to może nawet bardziej z jego dozgonnymi wyznawcami, których, odnoszę wrażenie, są wokół mnie miliony. A ja trochę jak ten pyłek zagubiony we wszechświecie, czuję się nieco samotny i niezrozumiany. Jakby to ładnie napisać, żeby na dzień dobry tych milionów do siebie nie zrazić... a z resztą, pieprzyć to. Napiszę wprost. Otóż, nie jestem fanem Nolana. W ogóle. Nic a nic.

Dla mnie jest to blockbusterowy reżyser jakich są dziesiątki w tej branży. Nie rozumiem jego fenomenu, irracjonalnego przeżywania jego filmów i obrzucania go samymi zacnymi epitetami. Dotychczasowa twórczość Brytyjczyka (rzecz jasna przy dużym współudziale brata) wcale nie jest dla mnie ani wyjątkowa, ani przełomowa, ani tym bardziej wybitna, co mu wielu fanów "zarzuca". Być może mam coś z oczami, a nawet i z głową, co w istocie jest dość prawdopodobne i nigdy się tego nie wypierałem, niemniej Nolan w mym osobistym mniemaniu jest tylko i co najwyżej poprawny. Może i technicznie do bólu precyzyjny, na swój sposób błyskotliwy, ale przy tym jest też zupełnie nijaki i szerzej niezdefiniowany. Nie ma w nim nic autentycznego i wyjątkowego co by już w pierwszych minutach trwania filmu prowokowało do zaświecenia się lampki w głowie z napisem: "O tak, to Nolan, od razu poznałem". Dotąd zawijał banał w ładne i błyszczące pudełko, w którym poza chwilową, jednostajną rozrywką, wysokobudżetowym efekciarstwem i w konsekwencji także niezłą widowiskowością, niczego innego ponadto już nie upychał, a przecież mógłby, gdyby tylko potrafił, a raczej, gdyby chciał, bowiem w Memento to mu się częściowo udało.

Ale oto właśnie nadszedł prawdziwy test na samoobronę swej rzekomej wyjątkowości i cenionej przez ogół filmowej społeczności pozycji. Dość taplania się w bajce o Batmanie, dość tej gimnazjalnej Incepcji, czas na przewietrzenie magazynów z napisem ambitne Sci-Fi, na wyznaczenie nowych norm w jedynej w swoim rodzaju kinowej formie ekspresji, którą ogranicza tylko wyobraźnia autora oraz budżet przewidziany przez producentów. Duże pole do popisu, zwłaszcza dla gościa, który traktuje taśmę filmową tak jak paryscy malarze swoje płótna w nurcie impresjonizmu. Ale to także wielka odpowiedzialność. Niewielu twórców przed nim mogło kroczyć po intergalaktycznym czerwonym dywanie z podniesioną przyłbicą. Czy więc Nolanowi finalnie udało się wdrapać na piedestał kina Sci-Fi?

Ha, nie ma tak lekko. Zacznijmy od początku.

Mniej więcej w ubiegłą środę mój facebookowy ekranowy profil dosłownie zwariował. Co trzecia cudza aktywność dotyczyła piątkowej premiery, lub też czwartkowej prapremiery Interstellar. A to zdjęcie z kinowego fotela, a to fotka z biletem na film, Inter to Stellar tamto. Zupełnie jakbym czegoś zawczasu nie ogarnął, mignęła mi wysoka wygrana w lotka, albo gdyby za oknem szalała śnieżyca stulecia, a ja w krótkich spodenkach i bez zapasów w lodówce siedział w środku i jak gdyby nigdy nic grał na Playstation. Wyjrzałem więc przez dotąd zasłonięte okno, a tam na zewnątrz wszyscy latają jak poparzeni i wykrzykują w kółko: "Najbardziej oczekiwana premiera roku!", "Najlepszy film Sci-Fi w historii!" - Czyście wy ludzie doszczętnie ocipieli? - rzuciłem w końcu osłupiały i retorycznie. Niestety odpowiedzi na tak postawione pytanie nie otrzymałem.

Tej więc postanowiłem poszukać sobie sam. W końcu Sci-Fi to moje oczko w głowie i słabość, jak nieprzemierzając ta do piersi Salmy Hayek. Gatunek, który swoje ekranowe maksimum osiągnął jeszcze na 10 lat przed moim na świat przyjściem i który do dziś nie doczekał się swojego godnego pogromcy. Kilka razy było blisko, fakt, ale ciągle się to jeszcze nikomu nie udało. Tak, tak, należę do osób, które na najwyższym schodku na pudle nadal widzą 2001: Odyseję Kosmiczną Stanleya Kubricka. Jest to na swój sposób wprost nieprawdopodobne i absurdalne w swoim założeniu, że współczesna kinematografia dysponująca przecież tak zaawansowanymi technicznymi środkami przekazu dalej dość wyraźnie przegrywa w starciu z produkcją wskrzeszoną 46 lat wcześniej, w czasach, kiedy komputery miały wydajność dzisiejszych kalkulatorów. Jak mawia gazeta Fakt: „Obciach, wstyd, żenada i nie wracajcie do domu”. Oczywiście można się ze mną w tym miejscu nie zgodzić i wymienić 10 lepszych filmów Sci-Fi w swoim mniemaniu, ale tak szczerze i bez urazy - nie macie racji. Niemniej i ja złapałem smak na Interstellar. Głównie z powodu wspomnianej już słabości do gatunku, a także przez dość skrajne pierwsze recenzje jakie się pojawiły w sieci. Między pospolitym określeniem „zajebisty” a „chujowy” kryje się tak bardzo wiele zderzeń szarych komórek, iż doprawdy nie byłbym sobą, gdybym nie skorzystał z zaproszenia do tak wspaniałej gry, w której można się trochę powyzywać, naobrażać i nazwać jednych bądź drugich idiotami. Wyjątkowo lubię w nią grać.

Postanowiłem na dzień dobry dać nieco więcej szans na powodzenie misji samemu Nolanowi, a przy okazji także zwiększyć swoje na finalny dobry, a już na pewno sprawiedliwy odbiór, w związku z czym postawiłem na warszawski IMAX. Powiem szczerze, chciałem żeby mi facet dokopał, żeby wbił mnie w fotel, zaśmiał się szyderczo i żeby po seansie rzucił w kierunku mojej zmasakrowanej twarzy szorstkie: "A nie mówiłem?". Z przyjemnością dałbym mu się pokonać. Serio. Gra warta była świeczki, bowiem każde zakończenie tej batalii i tak byłoby moją wygraną. Jeśli bym się nie pomylił i Nolan rzeczywiście nie poczyniłby wybitnego Sci-Fi, to pozostałaby mi nieco gorzka, ale jednak satysfakcja, natomiast gdyby Nolanowi ta sztuka się jednak powiodła, wtedy dostałbym podaną na talerzu prawdziwą ucztę dla kinomaniaka. Tak dobrze i tak nieźle. Zatem syn Albionu na zachętę dostał ode mnie najlepszy wygięty ekran w stolicy, z poziomym obrazem o proporcjach 1:44,1 oraz projektor z dwoma obiektywami nadawanymi w systemie DMR (niestety spore rozczarowanie). Masz kolego i zmiażdż mnie. Czekam.


Pierwsza godzina była dość hmm... męcząca. Raz, że musiałem się wpierw przyzwyczaić, a raczej spróbować połknąć tylko jednym ruchem szyi całą szerokość gigantycznego ekranu widzianego z perspektywy trzeciego rzędu (nigdy więcej), a dwa, kiedy już ta trudna umiejętność została przeze mnie nabyta, to niestety z ekranu odbierałem sygnał, który po rozszyfrowaniu głosił powiew nudy i lekkiej tandety, zwłaszcza tej intelektualnej. Z wyjątkowo niskolotnych dialogów korzystają bracia Nolan. Do tego te pola kukurydzy, farma, samotny dom, a w nim niewytłumaczalne anomalie oraz samotny ojciec z dziećmi, hmm… gdzie ja już to widziałem? Wiem! Znaki z Melem Gibsonem. Potem (uwaga, w każdej chwili mogę lekko zboczyć w kierunku spojlera - nie bić) odkrycie tajemnej stacji NASA, rozterki Coopera i naiwna wiara w potęgę niezbadanego kosmosu jak nic przywodziły mi na myśl Kontakt i trochę podobną umysłową szarpaninę Jodie Foster z własnym rozumem (zresztą pastor Matthew McConaughey wtedy też tam był). Zatem dwa mimowolne skojarzenia ze starszymi produkcjami już w pierwszej godzinie filmu. Gdzie więc podziało się te wizjonerstwo, wyznaczanie nowych granic i absolutna wyjątkowość, którą IMDb dziś ocenia aż na 9,1? Na szczęście kiedy Nolan porzuca ten miałki świat ziemskich lęków i burz piaskowych, oraz kiedy opuszcza swoją rakietą ziemską atmosferę film rozpoczyna się dla mnie na nowo.

Misja misją, w końcu musi być jakaś przyczyna, powód i wcześniej napisany scenariusz, tym razem nieco naciągany i nielogiczny, ale ok, niech sobie będzie jak mówią. Bardziej interesowały mnie niuanse stricte techniczne, sposób ich audiowizualnej prezentacji, także psychologiczny kontekst poszukiwania sensu i odpowiedzi na pytania ludzkości przez zawieszoną w odmętach odległego kosmosu jednostkę. Chciałem też, aby to wszystko oparte było na prawidłowościach ze świata nauki i fizyki, choćby odwzorowane w umiarkowanym stopniu i tylko z szacunku oraz dla uwiarygodnienia członu Science w Sci-Fi. Niestety Nolan skupił się głównie na Fiction, dlatego też byliśmy świadkami nieco abstrakcyjnych i nie do końca poważanych w świecie nauki igraszek z materią kosmosu, a przede wszystkim z potęgą Czarnej dziury, której to promieniowanie powstałe na skutek tarcia, jonizacji i silnego przyśpieszenia wchłanianych przez siebie cząsteczek jest tak wszechpotężne, że już samo bezinwazyjne zbliżenie się do granicy horyzontu zdarzeń, jak ma to miejsce w filmie, jest fizycznie niemożliwe, a co dopiero jej przekroczenie skąd nie ma już odwrotu i nawet światło nie ma szans na wydostanie się. Oczywiście Nolan próbuje ratować swoją kulejącą naukowość poziomem niezbadalności zjawiska Czarnej dziury, także brakiem wystarczających danych, a także tym, że historia ta dzieje się w bliżej nieokreślonej przyszłości, w której to być może wiedza ludzkości na temat m.in. mechaniki kwantowej jest o wiele bardziej zaawansowana niż obecnie, a zbudowanie odpowiedniej osłony grawitacyjnej dla obiektu jest już w tamtych czasach możliwe. Ale sądząc po markach i modelach występujących na Ziemi samochodów można wnioskować, że przyszłość ta jest bardzo nieodległa, także tego. Error.

Ale nie mam zamiaru się tego specjalnie czepiać i zarzucać Nolanowi poważnych błędów i braku dbałości o naukowe detale, w końcu Interstellar ma być głównie rozrywką dla milionów, emocjonalnym wulkanem i wykwintną ucztą dla zespołu zmysłów. Niemniej lekki niesmak pozostaje i zaprawdę wielką naiwnością wydaje mi się szukanie przez ludzkość planety do skolonizowania, która zlokalizowana jest tak blisko Czarnej dziury, co też zostało w tej samej historii i tak udowodnione, lecz szalenie łatwo było to przewidzieć zawczasu i to nawet będąc zwykłym farmerem bez szkoły. Ok. Zostawmy naukę. Blisko trzygodzinna wędrówka po kosmosie ma także sporo dziur czysto logicznych. Odnalezienie stacji NASA, stanie się z marszu głównym pilotem Endurance, który z dnia na dzień startuje bez specjalistycznego przeszkolenia i poznania szczegółowych wytycznych, pewne luki w teorii podróżowania w czwartym wymiarze i małe zamieszanie z dylatacją czasu, a także niespójne według mnie zakończenie, które zalatuje niesmaczną patetycznością i łatwą ucieczką przed niechybnym gradobiciem pytań. Trochę tu tego za dużo.

Średnio też według mnie została odwzorowana pustka i odczucie przygniatającej samotności w kosmosie. Tu Grawitacja, która została przeze mnie nieco zjechana, wyznacza niedościgniony dla Interstellar wzór do naśladowania. Brakowało mi więc wymownych pauz, wydłużenia kadrów oraz motywu kosmicznej ciszy, co jest nawet dość zdumiewające biorąc pod uwagę długość trwania filmu. Brakowało mi także epickiej symbiozy obrazu i kapitalnej muzyki Hansa Zimmera, która, muszę się przyznać, zdzieliła mnie obuchem w łeb dopiero w domu dzień po seansie, kiedy to skupiłem się tylko i wyłącznie na niej. O dziwo w filmie niezupełnie ją zauważałem. Odczuwałem jej obecność, to oczywiste, kilka razy mocniej zabiło serducho, w końcu to IMAX, przy tak fantastycznym nagłośnieniu nie dało się jej przegapić, tak samo jak wibrowania z tegoż tytułu kinowych foteli, ale dopiero przesłuchanie całego soundtracku w domowym zaciszu uświadomiło mi jak wielkim potencjałem, bombą emocji i wachlarzem wrażliwości charakteryzuje się to symfoniczne dzieło Zimmera. Uważam, że muzyka wyprzedza film o najmniej dwie długości i ostatecznie ratuje mu skórę przed ostentacyjnym machnięciem ręką.


Czym jest więc dla mnie Interstellar? Jak go sklasyfikować? Na pewno zaśmieję się głośno w twarz każdemu, który uzna go za dzieło wybitne i najlepsze w swoim gatunku. Nie, nie jest nim. Zakpię także z tego, który uzna, że to syf i strata czasu oraz pieniędzy. Tu także spektakularne pudło. O wiele bardziej interesuje mnie za to pytanie, co sam Nolan chciał tym filmem osiągnąć oraz jakby sam sklasyfikował siebie w świecie Sci-Fi. Jeśli pragnął dzieła widowiskowego, opartego na wulkanie emocji i technicznych fajerwerkach, lecz z pominięciem intelektualnej głębi, logiki i naukowych faktów, to byłbym w stanie uznać jego próbę za jak najbardziej skuteczną, a nawet jedną z lepszych w swoim przedziale. Problem w tym, że nie wierzę w tak postawioną definicję, gdyż ewidentnie śmierdzi mi tu dwoma pieczeniami, które Nolan chciał upiec na jednym ogniu. Chciał być jednocześnie widowiskowy i spektakularny, to oczywiste, ale przy tym także mądry i głęboki jak pochwa Jenny Jameson, a to jest już poważny zamach na inteligencję widza.

Gdyby skupił się tylko na widowiskowości, wygrałby chwałę na wieki, a świat go pokochał (i tak już to zrobił). Ale skoro chciał jednocześnie zarzucić lasso na ponadczasowość Kubricka, na głębię Tarkowskiego i na geniusz Ridleya Scotta, no to sorry gościu, ale takiego ciężaru to ty nie jesteś w stanie podnieść. Przynajmniej na razie. Tu trzeba dać coś więcej. Bracia Nolan przypominają mi więc bardziej braci Wachowski. Widowiskowość, efekty, montaż i scenografia - poziom hard. Ale Sci-Fi, zwłaszcza te o korzeniach literackich spod znaku filozofii Lema i wizjonerstwa Dicka potrzebuje nie tylko ekranowego fajerwerku, ale też i psychologicznej głębi, zadawania oraz próbę odpowiedzi na fundamentalne pytania o rolę człowieka w kosmosie oraz o wpływ kosmosu na człowieka tu, na Ziemi. Niedefiniowalny i nadal nam obcy wszechświat oraz futurystyczna przyszłość muszą mieć w sobie coś z romantyzmu. Widać, że Nolan próbował podążyć i w tym kierunku, wysłał ludzi w kosmos, by ci przekonali się o sensie istnienia tu, na najpiękniejszej planecie pod słońcem. Szczerze to doceniam, ale gdy tylko woda zaczęła zakrywać jego kolana szybko zawrócił do bezpiecznego brzegu. Szkoda.

Dlatego też z ostatnich lat bardziej cenię sobie Moon Duncana Jonesa, Melancholię Von Triera, a nawet Drugą ziemię Mike'a Cahilla i Love Williama Eubanka, co tylko dowodzi tego, iż dobre oraz mądre Sci-Fi wcale nie musi dysponować wysokim budżetem, nie musi też być ubrane w spektakularne efekty specjalne oraz trwać trzy godziny. Oczywiście wszystko to jest kwestią osobistych gustów i prywatnych oczekiwań, nie mam specjalnie zamiaru umierać za te konkretne i swoje, ale też wybitnie nie lubię gdy gówno nazywa się kaszką. Tak więc w starciu Nolana z moją wizją kina Sci-Fi pada uczciwy, acz może nawet lekko naciągany remis. Ani nie jest to film wybitny i najlepszy w swoim gatunku, ani też nie jest niewarty uwagi fana naukowej fantastyki. Mimo wszystko ma całkiem sporo do zaoferowania, wszystkim. Grzechem byłoby go przegapić, z góry uznać za przeczytany, zwłaszcza w kinie. Efekciarstwo i kinematograficzna ekspresja stoją tu na bardzo wysokim i przyjemnie muskającym oko kinomana poziomie. Radzę po prostu zostawić w domu wielkie oczekiwania, oraz skupić się na samej istocie czystej, nieskalanej zbyt wielką zawiłością wątków oraz faktów rozrywki. Emocje gwarantowane. Momentami mamy do czynienia z wprost epicką audiowizualną bombą, która działa tu nieco z opóźnionym zapłonem, niemniej pozwólcie, że teraz wrócę znów szorować buty Odysei Kubricka. Wygląda na to, że długo jeszcze będą jej błyszczeć. Interstellar co prawda na chwilę zbliżyło się do ich blasku, by po chwili wpaść w Czarną dziurę i przepaść bez śladu. Kosmos jest brutalny i nie bierze jeńców. Pewnie dlatego tak bardzo go uwielbiam.

4/6

IMDb: 9,1 (LOL!)
Filmweb: 8,3


1 komentarz:

  1. jak zwykle świetny tekst, ale jak dla mnie jesteś zbyt łagodny - ten film to same bzdury! dla mnie rozczarowanie choć też fanem Nolana nie jestem, ale jednak oczekiwałam czegoś znacznie lepszego, pod każdym względem

    OdpowiedzUsuń