poniedziałek, 24 listopada 2014

Show must go on

Wolny strzelec
reż. Dan Gilroy, USA, 2014
117 min. Monolith Films
Polska premiera: 21.11.2014
Dramat, Thriller



W miniony piątek kalendarz dni zupełnie z dupy i bezsensownych dumnie głosił, iż obchodzimy Światowy Dzień prania ludziom mózgu Telewizji. W związku z tym Telewizja Polska po przeszło dwudziestu latach postanowiła zaprzestać emitowania kultowej Mody na sukces, bo nikt jej już nie ogląda i w ogóle za drogoa "Król TVN" - Kuba Wojewódzki, został zablokowany na fejsie (niestety tylko na 30 dni). Monolith Films również skorzystał z tej jakże wzniosłej okazji i idealnie wstrzelił się z premierą Nightcrawler (Wolny strzelec), który poniekąd (acz w dużym uproszczeniu) odsłania wycinek dzisiejszej telewizyjnej rzeczywistości, manipulacji faktami oraz krwawej walki o słupki.

No właśnie. Telewizja. Jaka ona dziś jest? Patrząc na hity stacji mainstreamowych, na ich ramówki zdominowane przez rozrywkowe programy typu reality show, na poziom ich w ogóle już niekryjących się z brakiem obiektywizmu magazynów informacyjnych, spoglądając także na te półgodzinne bloki reklamowe, oraz na zagubioną gdzieś między rolnikami szukającymi swoich żon a Agatą Młynarską puszczoną zamiast wieczorynki misyjnością telewizji publicznej (czy już opłaciłeś swój abonament?), można dojść do zupełnie niezaskakującej już dziś konkluzji, iż telewizja to zwykłe szambo, pomiot, najniższa forma przekazu emocji i informacji, a przy okazji pralnia rynsztoku i wymiocin. Coraz mniej uczy, informuje, bawi i poszerza horyzonty, a coraz bardziej tłamsi, ogranicza, żenuje, wkurwia, zabrania i zamyka w świecie dla obłąkanych.

Ktoś pewnie powie, że to wcale nie telewizja, ale po prostu czasy się zmieniły. Że to głównie rozwiązłość obyczajowa, także Internet zmienił współczesną telewizję, przez co sama musiała się dopasować do potencjalnego odbiorcy i aby przetrwać, musi sprzedawać mu to, czego sam od niej oczekuje. Zapewne poniekąd jest to prawdziwe. Nie byłoby tej durnowatości na ekranie, gdyby nie otaczało nas tak liczne stado baranów chcących ją tak bezrefleksyjnie połykać. Tyle że np. gdy porównam zawartość kanałów rodzimej ogólnodostępnej telewizji publicznej z jej odpowiednikiem brytyjskim (BBC), albo niemieckim (ARD), no to cóż... posiłkując się słowami pierwszego gospodarza domu w PRL - Stanisława Anioła: "Te pani firanki wyglądają jak gówno w lesie".

Swoją szosą, często oglądam na TVP Historia archiwalne wydania Dziennika TV, te z lat osiemdziesiątych, z czasów dostatku, pokoju, miłości i sprawiedliwości społecznej, które tak jak i dziś komentują wydarzenia polityczne, sportowe i to co w pogodzie, co do aktualnego dnia i miesiąca, tyle, że własnie te 25-30 lat wcześniej. Potem dla kontrastu przełączam sobie na Fakty TVN, albo na Wiadomości i wiecie co? W ogóle nie widzę różnicy. Polityczna i służalcza propaganda, mimo, że opakowana w dużo ładniejsze pudełko, nadal wyraża się tymi samymi formami przekazu, a także w podobny sposób kręci, nęci i manipuluje. Prezenterzy zwracają się do mnie identycznymi zdaniami i słowami. Różni ich tylko to, że ci dzisiejsi czytają z promptera, a nie z kartki. Dostrzegam także podobne schematy zamiatania pod dywan niewygodnych dla aktualnego rządu tematów. Niesamowite i przerażające zarazem.

Szczęśliwi więc ci, którzy jej nie oglądają i w ogóle nie odczuwają takiej potrzeby. Często im zazdroszczę, acz i ja korzystam z niej już tylko okazjonalnie, bardziej jako nośnik do oglądania filmów, wydarzeń sportowych, czasem też podziwiam serwisy informacyjne i publicystyczne, ale to już tak bardziej w ramach naukowych. Zwyczajnie ciekawi mnie jak robi się dziś z logiki dziwkę, a z Kowalskiego idiotę i staram się uczyć omijać te kłusownicze wymyki pozostawione gdzieś między przyciskami na pilocie od telewizora.


Dan Gilroy w Wolnym strzelcu ukazał pewien, acz niestety niewielki wycinek z tego wszystkiego o czym piszę wyżej. Odrobinę programowej manipulacji, szczypta walki o słupki oglądalności i wyższości nagrania kamery nad życiem ludzkim. Trochę tego mało, niemniej warto przyjrzeć się temu z bliska a nawet nieco niżej pochylić. Louis Bloom (Jake Gyllenhaal), to bezczelny i bezrobotny drobny złodziejaszek, który żyje z tego, co nielegalnie przywłaszczy i opchnie paserom. Poszukując swojego miejsca na ziemi staje się nagle świadkiem wypadku samochodowego na drodze, oraz błyskawicznej akcji w wykonaniu przybyłych tuż po nim kamerzystów, którzy nagrywają to, czego sam był przed chwilą naocznym obserwatorem. Momentalnie zasadza się w nim ziarno ciekawości i pożądania. Następnego dnia kupuje kamerę oraz skaner policyjny i rozpoczyna karierę niezależnego kamerzysty, wolnego strzelca, który w pogoni za komunikatami policyjnymi jeździ po nocnym Los Angeles i rejestruje wypadki oraz drobne przestępstwa, po czym sprzedaje je jednemu z prywatnych kanałów tv. Szybko dorabia się większych pieniędzy, kupuje profesjonalną kamerę i sportowego Challengera, zatrudnia też pomocnika. Jego akcje i renoma szybko szybują ku niebiosom spełnienia, a wraz z nim chorobliwa ambicja i nierzadko krwawa konkurencyjność.

Dzięki poznanej w lokalnej telewizji szefowej kanału informacyjnego (Rene Russo - miło ją widzieć), obserwujemy wraz z nim mechanizmy jakie zachodzą w prywatnej stacji, która każdego dnia balansuje na granicy oglądalności. Dobry temat jest tu na wagę złota, a etyka i moralność spychane są na dalszy plan. Spodziewałem się jednak większej skali kurestwa i upadku zasad wszelakich jakie sam osobiście kojarzę z tą branżą, przynajmniej w Polsce. Trochę brakuje mi więc w tym świecie klasycznego odczucia wyścigu szczurów, kariery zrobionej dzięki poobcieranym kolanom oraz jawnej manipulacji faktami. Ale w końcu to tylko Ameryka, słoneczne i leniwe Los Angeles, telewizja lokalna i co za tym idzie, skupienie się na wydarzeniach charakterystycznych dla telewizji śniadaniowej ze stemplem jakości Jarka Kuźniara, czyli raczej kupa, dlatego też to wszystko zostało ukazane nieco bezinwazyjnie, zbyt delikatnie, jakby autor nie chciał, lub też nie potrafił wycisnąć z tego bezsprzecznego samograja jego najlepszych soków. Trochę szkoda, bo potencjał do ośmieszenia światka telewizji był w tym przypadku dość duży. Dotąd rzadko byliśmy w filmie tego świadkami. Na swój sposób jest to nawet trochę zastanawiające.

Reżyser skupił się więc bardziej na głównym bohaterze. Na niejednoznacznie określonym i lekko opętanym szaleństwem facecie, który we wszystkim co robi stara się być najlepszy i najrzetelniejszy, często gubiąc przy tym po drodze elementy ludzkiej przyzwoitości. Nawet nie wiem jak go finalnie sklasyfikować. Czy jest bardziej czarnym charakterem, czy może jednak ma w sobie coś z pozytywnej postaci. Na pewno nie jest normalny, ale w sumie to żadna nowość, dziś niemal każdy, kto ma styczność z telewizją ma w sobie jakiś defekt. Ten chorobliwie ambitny złodziejaszek świetnie odnajduje się w cynicznym świecie mediów, w którym także dużo się kradnie, tyle, że głównie ludzkie emocje, czas i prawdę. Telewizyjny światek okazuje się więc idealnym dla niego środowiskiem w którym może dalej się rozwijać i samorealizować. Jego styl pracy jest charakterystyczny dla początkujących hien i gwiazdek znanych nam z Tańca z gwiazdami, z kolorowych brukowców, czy też z serialów typu Na Wspólnej, które to nagle po kilku odcinkach kopnięte są przez nieśmiertelność, najlepszość i w ogóle uważają się za popularniejszych od jakiegoś tam Gajosa, czy innej Szapołowskiej. Taka to właśnie era ludzi bezczelnych i zupełnie nieutalentowanych zadomowiła się w naszych płaskich odbiornikach i jeszcze nam każą za to płacić.


Louis Bloom w swoim Dodge przypomina mi trochę krzyżówkę Ryana Goslinga z Drive z Christianem Bale'em z American Psycho. Czuć także, iż Gilroy inspirował się bohaterami charakterystycznymi dla kina akcji lat 80-tych: samotnych twardzieli zatraconych w walce o zemstę i sprawiedliwość, oraz poruszających się z gracją swoimi błyszczącymi ślicznotkami. Do idealnego odwzorowania tego klimatu zabrakło mi jednak nieco lepszych zdjęć i muzyki... oraz twardziela.

Podoba mi się natomiast sprowadzenie roli kamery do poziomu broni. Jak się okazuje, ona także może być dziś śmiercionośnym narzędziem do zadawania fizycznego bólu, która zwłaszcza w rękach szaleńca i w dążeniu do zarejestrowania za wszelką cenę gorącego materiału, rykoszetem zabija wszystko i wszystkich wokół. Niebezpieczne narzędzie w rękach niebezpiecznego człowieka to gwarancja sukcesu stacji telewizyjnej, oraz dramat ludzi, często ofiar, bo jak powszechnie wiadomo, w telewizji najlepiej sprzedaje się właśnie ich dramat. Niby nic nowego, ale fajnie zostało to uwypuklone, acz bardziej przy okazji.

No dobrze. Zatem finał. Wolny strzelec wbrew temu co tu i ówdzie piszą, nie jest produkcją idealną, tym bardziej wybitną. Czytałem nawet w tygodniu stwierdzenia, które wręcz domagały się nominacji do Oscara. Zatem poprzeczka zdaje się, została przez krytyków zawieszona dość wysoko. W trakcie seansu szukałem więc ku temu solidnych podstaw i liczyłem, tak jak PKW nasze głosy wszystkie argumenty na obronienie tej tezy. Niestety tak samo jak i szacowna komisja złożona z gangu leśnych dziadów skończyłem z lekkim rozgardiaszem. Nie, to nie jest film na Oscara. Jake Gyllenhaal? Bardzo dobry, solidny, faktycznie, ma w sobie coś z szaleńca, psychopaty, coś co nie pozwala oderwać od niego wzroku. Ale i tu także jest chyba jeszcze za wcześnie na festiwalowe czerwone dywany. Niemniej z pewnością jest na dobrej drodze. Wolny strzelec finalnie jest więc filmem poprawnym, interesującym, którego wypada obejrzeć i który dobrze wygląda w mocnej, jesiennej kinowej ramówce. W szerszym kontekście może on nawet sprowokować do jakichś głębszych rozważań, ale osobiście miałem nadzieję na bitwę rozumów i myśli, a te zrodzone w głowie Gilroya ostatecznie wydały mi się nieco bezbronne. Przy programie Moniki Olejnik czy Tomasza Lisa wypada jak Truskawkowe studio. No nic. Nie ma co dłużej nad tym siedzieć, telewizja nie znosi nudy. Show must go on. Każdego dnia ktoś musi umrzeć na żywo.

4/6

IMDb: 8,2
Filmweb: 7,5


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz