Promised Land
reż. Gus Van Sant, USA, 2012
106 min. ITI Cinema
Polska premiera: 22.02.2013
Dramat
Jest takie mocno nadużywane w ostatnich latach słowo w języku o charakterze międzynarodowym, którego z całego zasobu wszystkich znanych i pewnie też nieznanych mi wyrażeń nie cierpię najbardziej. Nie, nie chodzi o „kac”. Na swój sposób to go nawet lubię. Dzięki niemu wiem, że żyję i że coś się ciągle kręci na ruletce. A że boli? Musi boleć. Kiedy przestaje, wiedz, że już po wszystkim. Ale do rzeczy. Tym znienawidzonym przeze mnie słowem jest „ekologia”. Jeśli chcesz być dziś szanowany (mniejsza przez kogo), iść z duchem czasu, postępu i z prądem - musisz być eko. Ekologiczne kosmetyki, jedzenie, domy, samochody. Wszędzie dziś wołają: Bądź eko! Segreguj odpady, kupuj ekologiczne ciuchy, w domu koniecznie instaluj drewniane okna i podłącz się do ekologicznej kanalizacji sanitarnej. Na litość boską, recykling! Pamiętaj o segregacji śmieci i o ekologicznych torbach Lidla za piątaka. No i oczywiście nie wyrzucaj jedzenia! Zjedz je jutro na śniadanie a z zepsutych jabłek ugotuj kompot. Zwiędniętej natce pietruszki obetnij końce łodyg i wstaw do wody, odżyje i będzie jak nowo narodzona. Oszczędzaj też wodę! Prysznic bierz w dwie osoby (to akurat popieram), a zęby szczotkuj przy zapalonej świeczce. Zimną wodę z prysznica, no wiesz, zanim jeszcze zacznie lecieć ciepła, gromadź w wiaderku i podlewaj nią rośliny domowe. Do pracy oczywiście dojeżdżaj rowerem lub tramwajem, albo chociaż samochodem z napędem hybrydowym za 200 tysięcy. I w ogóle zrób coś ze sobą ty zacofane, brakujące ogniwo ewolucji!
Szczerze nienawidzę parcia ekologii na mój codzienny, błogi egzystencjalizm. Tego wpieprzania się każdego dnia w mój bezpieczny, jak mi się dotąd zdawało, obszar wywalczonej i zrodzonej w bólach prywatności. To już jest terroryzm. Ekoterroryzm. Czym on się różni od Al-Kaidy albo braci Carnajewów? Zamiast podkładania bomb wystarczy szantaż Zielonych na pierwszej lepszej budowie wiaduktu, odcinka autostrady, czy metra. Nieważne, że dwa miliony ludzi potrzebuje obwodnicy miasta jak tlenu, którego właśnie brakuje w centrum przez zatłoczone ulice, istotniejszy jest sezon lęgowy dzięcioła zielonosiwego oddalonego o 3 kilometry od inwestycji. Ale wystarczy już wręczyć ekologom stosowny argument pod stołem, a raptem dzięcioły dla kilku kilometrów betonu przestają stanowić jakiekolwiek zagrożenie. U nas ostatnio, w Warszawie, Zielone Mazowsze nie mogło znaleźć żadnego biednego zwierzątka, którym mogliby się wysłużyć w celu zwiększenia swojego ekologicznego budżetu, no to zablokowali budowę metra od tak, bo za drogie. Pewnie, że drogie, ale nie mogli posłużyć się dajmy na to gołębiami, które aby przetrwać w warszawskim smogu muszą latać w maskach przeciwpyłowych? Cóż za rozczarowanie.
Pieprzeni ekolodzy. Wszystko mi już obrzydzili. Nawet samochody. Jak patrzę dziś na te eko hybrydowe napędy, to mnie się na wymioty zbiera. Za 20 lat, gdy facet będzie chciał posłuchać prawdziwego gangu benzynowego silnika V8 będzie musiał iść do muzeum. Już dziś dostępne są modele, nawet BMW, które poprzez głośniki wewnątrz imitują sztuczny odgłos pracy silnika. Nienawidzę. A przecież jestem szczerym i oddanym fanem natury, a raczej tego, co z niej zostało. Serio. Specjalnie przeprowadziłem się na obrzeża miasta, by mieć las na wyciągnięcie ręki. No i też względny spokój. W centrum się duszę. A bez tego lasu nie potrafię długofalowo egzystować. Muszę do niego raz na pewien czas wkroczyć, przebiec się, czy zwiedzić rowerem. Na litość boską, przecież ja nawet nie toleruję śmiecenia na ulicy/chodniku/w lesie, o rzucaniu kiepów pod nogi nie pomnę. Lubię wieś, małomiasteczkowy klimat, piękne krajobrazy i świeże powietrze, ale kiedy w tymże moim ukochanym lesie zaobserwowałem wytyczoną na pomarańczowo projektowaną trasę południowo-wschodniego odcinka obwodnicy Warszawy, to z bólem, bo bólem, ale w głębi duszy zaakceptowałem zamach na ten mój kawałek zielonego raju na ziemi. Bo tak trzeba, bo to jest jednak miasto, a nie Puszcza Białowieska. Liczy się przede wszystkim interes metropolii. Nie będę więc się przywiązywał do drzewa łańcuchem i dla swojej fanaberii szantażował kilka milionów ludzi. Taka to już hierarchia interesów, trzeba umieć to uszanować. A jak to komuś nie pasuje, zawsze może przeprowadzić się do Białowieży, albo wyjechać na Grenlandię błagać ją, by się nie rozmiękczała.
Ekobandę oszołomów traktuję dziś trochę jak sektę. Pewnie, że nie wszystkich. Znam zacne wyjątki. Mam na myśli przede wszystkim tych najbardziej radykalnych i bezczelnych. Oczywiście, że jestem przeciwko zakopywaniu gdzieś pod ziemią beczek z trującymi substancjami, np. w sąsiedztwie zbiorników, czy cieków wodnych zaopatrujących w tenże ciecz kilkanaście wsi. Rospudy również było/jest mi na swój sposób szkoda. Są pewne oczywiste i ekstremalne przypadki przeciw którym jak jeden mąż powinniśmy we własnym interesie stawać. Nie dla ekologów, tylko dla zdrowego rozsądku oraz dla dobra danej społeczności. Ale gdy słyszę o bzdurnych akcjach w stylu: „Godzina dla ziemi”, albo gdy obserwuję walkę na niemal noże aktywistów w obronie 1 (słownie: JEDNEGO) drzewa na Saskiej Kępie, lub gdy ciągle bije się pianę na temat CO2 i jego wątpliwego wpływu na klimat, no to sorry eko świrki, ale odwracam się do was plecami. Niech lepiej pójdzie jeden ekolog z drugim do lasu i pozbiera śmieci. Nie, nie zrobi tego. Od tego są dzieciaki z podstawówki, które raz w roku zamiast lekcji wyjdą do parku z plastikowymi workami i grabkami. Przecież to za mało widowiskowe i w ogóle już niemedialne. Lepiej więc zaatakować niczympiraci Greenpeace statek na środku morza, albo wysadzić jakąś fabrykę w powietrze.
Promise Land Gusa Van Santa jest właśnie idealnym filmem prowokującym do głębszych rozważań na ten temat. Co prawda podchodziłem do niego z kijem w ręku przez wiele tygodni, jakoś tak zero ciśnienia i brak mięty wywiązał się już na starcie między nami. Van Sant mocno w kratkę robi te filmy ostatnio, a po Obywatelu Milku (wiem, że większość go uwielbia i całuje po nogach, zwłaszcza kobiety) jakoś mi zbrzydł już facet na amen. A jak usłyszałem kilka dni temu, że walczy chłop o prawo do zekranizowania 50 twarzy Greya, no to już w ogóle padłem na brzuch i chciałem się turlać. Promise Land to film mocno średni, powiem to od razu już na wstępie. Nawet nie miałem zamiaru nad nim się tu szerzej rozwodzić, ale jednak postanowiłem się nim wysłużyć w celu delikatnego obrażania ekologów, co już na wstępie jak widać uczyniłem. Hejting w sieci to coś, co tygryski lubią najbardziej. Myślę sobie nawet, że ja zwyczajnie lubię obrażać ludzi. Bo tak po prawdzie, między nami, to ja w ogromnej większości ich nie lubię. Wiem, że to nie ładnie tak pisać, zwłaszcza w tymże momencie zwracając się do jakby nie było, homo sapiensów, ale tak to już ze mną jest. Acz na swoje usprawiedliwienie dodam, że traktuję to tylko i wyłącznie w celach obrony koniecznej i osobistej rzecz jasna. Codziennie jestem przez kogoś atakowany. W internecie, w pracy, na ulicy, w autobusie... Czasem nie trzeba wiele, wystarczy mieć nieświeży oddech. Ja więc tylko odbijam piłeczkę. Sam bez powodu nikogo nie ruszam. Słowo żeglarza.
Tak więc zbaczając już trochę nomen omen z kursu, dwa słowa o filmie. Generalnie to podoba mi się to, że na przykładzie małego, amerykańskiego miasteczka pokazano konflikt dwóch światów, które tak po prawdzie, nie przebierając w środki walczą ze sobą na całym globie. Z jednej strony jest wielki, wpływowy świat biznesu, dla którego liczy się tylko zysk i słupki na nowojorskiej giełdzie, z drugiej zaś, egzystuje świat, który jest tu trochę pokracznie lansowany przez twórców, a który wyraża się słowami, że też posłużę się nieodżałowanym Grzesiukiem: „Boso, ale w ostrogach”. Niby romantyczne i szlachetne to na swój sposób, ale jednak jakby przejaskrawione. Tych drugich reprezentuje pewien ekolog właśnie (John Krasinski), który na pierwszy rzut oka wydaje się być bardzo klawym gościem. Przystojniak (info dla babeczek), który staje w obronie uciśnionych, biednych i celowo wprowadzanych w błąd nieświadomych ekologicznego zagrożenia ludzi. Rzecz jasna staje na straży nadrzędnego interesu matki natury, czyli ptaszków i krówek. Natomiast reprezentantem wielkiej korporacji o imieniu Global, która za wszelką cenę chce nabyć całą bogatą w zasoby gazu ziemnego ziemię w celu wykonania odwiertów, jest nie mniej urocza dwójka "przedstawicieli handlowych" złożonych ze Steve'a (Matt Damon) i Sue (Frances McDormand).
Rozpoczyna się więc walka o rząd ludzkich dusz, a raczej o podpisy ich właścicieli na umowie. Wbrew moim skromnym oczekiwaniom, nie mamy tu do czynienia z łańcuchami, hałaśliwymi protestami, nikt nie obrzuca się tu łajnem, niczego nie podpala, nie wrzeszczy i nie leje po mordach (choć nie, jeden sierpowy zostanie wypuszczony na spacer). Jest tu tak trochę ą i ę, kulturka, uśmieszki, „czy mógłby Pan?”, „czy może Pani?”, „dziękuję” i „dobranoc”. Trochę to wszystko mdłe jak dla mnie. Być może zakodowane mam już we łbie, że jak na drodze do celu stają dwa wrogie sobie obozy, to musi polać się krew. Cóż, nie u Van Santa. Zamiast tego widzimy takie trochę ciąganie się za włosy i delikatne szczypanie gdy nikt nie widzi. Muszę jednak przyznać, że emocje są całkiem sprawnie rozprowadzone po całej taśmie filmowej, gdyż ciągle wmawia się widzowi, że ma lubić zarówno przedstawicieli Global, jak i ekologa. A tych od Global to nawet bardziej. No bo przecież biedny Steve, to w istocie bardzo prawy i dobry człowiek, ale może jednak sam został zmanipulowany i nie wie, że kupując od ludzi prawa do ich ziemi dla swoich mocodawców, a raczej do tego co znajduje się pod nią, dorzuca im gdzieś między wierszami w gratisie także choroby, niebyt i zapomnienie. Doświadczamy więc szeregu naturalnie ukierunkowanych przez twórców wątpliwości, które oczywiście Van Sant postanawia nam rozwiać dopiero w końcowej fazie filmu. Przynajmniej uważa, że to właśnie robi.
Niestety tenże finał mocno mnie zawodzi. Może i jest lekkie zaskoczenie, ale osobiście i tak mocno mdliło mnie od patosu, oraz tego typowego hollywoodzkiego lukru, którego co prawda od lat staram się unikać, lecz on i tak zawsze mnie przy różnych okazjach dopada. W tej historii ostatecznie nie wygrywa ani ekologia, ani korporacja, tylko nasz główny bohater, który traci tysiące, a może nawet i miliony zielonych (dolce w sensie), za to zdobywa serce całkiem fajnej laski oraz jej domek z widokiem na staw. Wszystko fajnie, trochę może i nawinie, ale ja już wolałem tą krew, a także nazwania jednych lub drugich „chujami”. Van Sant włożył ochoczo kij w mrowisko po czym spieprzył od niego jak najdalej pozostawiając bezradne mrówki z wielkim drągalem w swoim rozpieprzonym dachu. Konsekwencją muszę więc wykazać się sam. Dlatego wbrew panującym trendom i modom, nadal zamierzam żreć niezdrowe żarcie, zapalać w domu wszystkie światła podczas akcji "Godziny dla Ziemi" i dalej posiadać auto na benzynę. Będę też jeździł rowerem oraz nie będę wyrzucał śmieci w lesie, ale nie dlatego, że tak mówią ekolodzy, tylko dlatego, że to zwyczajnie lubię. Oto mój promised land.
3/6
IMDb: 6,5
Filmweb: 6,4
reż. Gus Van Sant, USA, 2012
106 min. ITI Cinema
Polska premiera: 22.02.2013
Dramat
Jest takie mocno nadużywane w ostatnich latach słowo w języku o charakterze międzynarodowym, którego z całego zasobu wszystkich znanych i pewnie też nieznanych mi wyrażeń nie cierpię najbardziej. Nie, nie chodzi o „kac”. Na swój sposób to go nawet lubię. Dzięki niemu wiem, że żyję i że coś się ciągle kręci na ruletce. A że boli? Musi boleć. Kiedy przestaje, wiedz, że już po wszystkim. Ale do rzeczy. Tym znienawidzonym przeze mnie słowem jest „ekologia”. Jeśli chcesz być dziś szanowany (mniejsza przez kogo), iść z duchem czasu, postępu i z prądem - musisz być eko. Ekologiczne kosmetyki, jedzenie, domy, samochody. Wszędzie dziś wołają: Bądź eko! Segreguj odpady, kupuj ekologiczne ciuchy, w domu koniecznie instaluj drewniane okna i podłącz się do ekologicznej kanalizacji sanitarnej. Na litość boską, recykling! Pamiętaj o segregacji śmieci i o ekologicznych torbach Lidla za piątaka. No i oczywiście nie wyrzucaj jedzenia! Zjedz je jutro na śniadanie a z zepsutych jabłek ugotuj kompot. Zwiędniętej natce pietruszki obetnij końce łodyg i wstaw do wody, odżyje i będzie jak nowo narodzona. Oszczędzaj też wodę! Prysznic bierz w dwie osoby (to akurat popieram), a zęby szczotkuj przy zapalonej świeczce. Zimną wodę z prysznica, no wiesz, zanim jeszcze zacznie lecieć ciepła, gromadź w wiaderku i podlewaj nią rośliny domowe. Do pracy oczywiście dojeżdżaj rowerem lub tramwajem, albo chociaż samochodem z napędem hybrydowym za 200 tysięcy. I w ogóle zrób coś ze sobą ty zacofane, brakujące ogniwo ewolucji!
Szczerze nienawidzę parcia ekologii na mój codzienny, błogi egzystencjalizm. Tego wpieprzania się każdego dnia w mój bezpieczny, jak mi się dotąd zdawało, obszar wywalczonej i zrodzonej w bólach prywatności. To już jest terroryzm. Ekoterroryzm. Czym on się różni od Al-Kaidy albo braci Carnajewów? Zamiast podkładania bomb wystarczy szantaż Zielonych na pierwszej lepszej budowie wiaduktu, odcinka autostrady, czy metra. Nieważne, że dwa miliony ludzi potrzebuje obwodnicy miasta jak tlenu, którego właśnie brakuje w centrum przez zatłoczone ulice, istotniejszy jest sezon lęgowy dzięcioła zielonosiwego oddalonego o 3 kilometry od inwestycji. Ale wystarczy już wręczyć ekologom stosowny argument pod stołem, a raptem dzięcioły dla kilku kilometrów betonu przestają stanowić jakiekolwiek zagrożenie. U nas ostatnio, w Warszawie, Zielone Mazowsze nie mogło znaleźć żadnego biednego zwierzątka, którym mogliby się wysłużyć w celu zwiększenia swojego ekologicznego budżetu, no to zablokowali budowę metra od tak, bo za drogie. Pewnie, że drogie, ale nie mogli posłużyć się dajmy na to gołębiami, które aby przetrwać w warszawskim smogu muszą latać w maskach przeciwpyłowych? Cóż za rozczarowanie.
Pieprzeni ekolodzy. Wszystko mi już obrzydzili. Nawet samochody. Jak patrzę dziś na te eko hybrydowe napędy, to mnie się na wymioty zbiera. Za 20 lat, gdy facet będzie chciał posłuchać prawdziwego gangu benzynowego silnika V8 będzie musiał iść do muzeum. Już dziś dostępne są modele, nawet BMW, które poprzez głośniki wewnątrz imitują sztuczny odgłos pracy silnika. Nienawidzę. A przecież jestem szczerym i oddanym fanem natury, a raczej tego, co z niej zostało. Serio. Specjalnie przeprowadziłem się na obrzeża miasta, by mieć las na wyciągnięcie ręki. No i też względny spokój. W centrum się duszę. A bez tego lasu nie potrafię długofalowo egzystować. Muszę do niego raz na pewien czas wkroczyć, przebiec się, czy zwiedzić rowerem. Na litość boską, przecież ja nawet nie toleruję śmiecenia na ulicy/chodniku/w lesie, o rzucaniu kiepów pod nogi nie pomnę. Lubię wieś, małomiasteczkowy klimat, piękne krajobrazy i świeże powietrze, ale kiedy w tymże moim ukochanym lesie zaobserwowałem wytyczoną na pomarańczowo projektowaną trasę południowo-wschodniego odcinka obwodnicy Warszawy, to z bólem, bo bólem, ale w głębi duszy zaakceptowałem zamach na ten mój kawałek zielonego raju na ziemi. Bo tak trzeba, bo to jest jednak miasto, a nie Puszcza Białowieska. Liczy się przede wszystkim interes metropolii. Nie będę więc się przywiązywał do drzewa łańcuchem i dla swojej fanaberii szantażował kilka milionów ludzi. Taka to już hierarchia interesów, trzeba umieć to uszanować. A jak to komuś nie pasuje, zawsze może przeprowadzić się do Białowieży, albo wyjechać na Grenlandię błagać ją, by się nie rozmiękczała.
Ekobandę oszołomów traktuję dziś trochę jak sektę. Pewnie, że nie wszystkich. Znam zacne wyjątki. Mam na myśli przede wszystkim tych najbardziej radykalnych i bezczelnych. Oczywiście, że jestem przeciwko zakopywaniu gdzieś pod ziemią beczek z trującymi substancjami, np. w sąsiedztwie zbiorników, czy cieków wodnych zaopatrujących w tenże ciecz kilkanaście wsi. Rospudy również było/jest mi na swój sposób szkoda. Są pewne oczywiste i ekstremalne przypadki przeciw którym jak jeden mąż powinniśmy we własnym interesie stawać. Nie dla ekologów, tylko dla zdrowego rozsądku oraz dla dobra danej społeczności. Ale gdy słyszę o bzdurnych akcjach w stylu: „Godzina dla ziemi”, albo gdy obserwuję walkę na niemal noże aktywistów w obronie 1 (słownie: JEDNEGO) drzewa na Saskiej Kępie, lub gdy ciągle bije się pianę na temat CO2 i jego wątpliwego wpływu na klimat, no to sorry eko świrki, ale odwracam się do was plecami. Niech lepiej pójdzie jeden ekolog z drugim do lasu i pozbiera śmieci. Nie, nie zrobi tego. Od tego są dzieciaki z podstawówki, które raz w roku zamiast lekcji wyjdą do parku z plastikowymi workami i grabkami. Przecież to za mało widowiskowe i w ogóle już niemedialne. Lepiej więc zaatakować niczym
Promise Land Gusa Van Santa jest właśnie idealnym filmem prowokującym do głębszych rozważań na ten temat. Co prawda podchodziłem do niego z kijem w ręku przez wiele tygodni, jakoś tak zero ciśnienia i brak mięty wywiązał się już na starcie między nami. Van Sant mocno w kratkę robi te filmy ostatnio, a po Obywatelu Milku (wiem, że większość go uwielbia i całuje po nogach, zwłaszcza kobiety) jakoś mi zbrzydł już facet na amen. A jak usłyszałem kilka dni temu, że walczy chłop o prawo do zekranizowania 50 twarzy Greya, no to już w ogóle padłem na brzuch i chciałem się turlać. Promise Land to film mocno średni, powiem to od razu już na wstępie. Nawet nie miałem zamiaru nad nim się tu szerzej rozwodzić, ale jednak postanowiłem się nim wysłużyć w celu delikatnego obrażania ekologów, co już na wstępie jak widać uczyniłem. Hejting w sieci to coś, co tygryski lubią najbardziej. Myślę sobie nawet, że ja zwyczajnie lubię obrażać ludzi. Bo tak po prawdzie, między nami, to ja w ogromnej większości ich nie lubię. Wiem, że to nie ładnie tak pisać, zwłaszcza w tymże momencie zwracając się do jakby nie było, homo sapiensów, ale tak to już ze mną jest. Acz na swoje usprawiedliwienie dodam, że traktuję to tylko i wyłącznie w celach obrony koniecznej i osobistej rzecz jasna. Codziennie jestem przez kogoś atakowany. W internecie, w pracy, na ulicy, w autobusie... Czasem nie trzeba wiele, wystarczy mieć nieświeży oddech. Ja więc tylko odbijam piłeczkę. Sam bez powodu nikogo nie ruszam. Słowo żeglarza.
Tak więc zbaczając już trochę nomen omen z kursu, dwa słowa o filmie. Generalnie to podoba mi się to, że na przykładzie małego, amerykańskiego miasteczka pokazano konflikt dwóch światów, które tak po prawdzie, nie przebierając w środki walczą ze sobą na całym globie. Z jednej strony jest wielki, wpływowy świat biznesu, dla którego liczy się tylko zysk i słupki na nowojorskiej giełdzie, z drugiej zaś, egzystuje świat, który jest tu trochę pokracznie lansowany przez twórców, a który wyraża się słowami, że też posłużę się nieodżałowanym Grzesiukiem: „Boso, ale w ostrogach”. Niby romantyczne i szlachetne to na swój sposób, ale jednak jakby przejaskrawione. Tych drugich reprezentuje pewien ekolog właśnie (John Krasinski), który na pierwszy rzut oka wydaje się być bardzo klawym gościem. Przystojniak (info dla babeczek), który staje w obronie uciśnionych, biednych i celowo wprowadzanych w błąd nieświadomych ekologicznego zagrożenia ludzi. Rzecz jasna staje na straży nadrzędnego interesu matki natury, czyli ptaszków i krówek. Natomiast reprezentantem wielkiej korporacji o imieniu Global, która za wszelką cenę chce nabyć całą bogatą w zasoby gazu ziemnego ziemię w celu wykonania odwiertów, jest nie mniej urocza dwójka "przedstawicieli handlowych" złożonych ze Steve'a (Matt Damon) i Sue (Frances McDormand).
Rozpoczyna się więc walka o rząd ludzkich dusz, a raczej o podpisy ich właścicieli na umowie. Wbrew moim skromnym oczekiwaniom, nie mamy tu do czynienia z łańcuchami, hałaśliwymi protestami, nikt nie obrzuca się tu łajnem, niczego nie podpala, nie wrzeszczy i nie leje po mordach (choć nie, jeden sierpowy zostanie wypuszczony na spacer). Jest tu tak trochę ą i ę, kulturka, uśmieszki, „czy mógłby Pan?”, „czy może Pani?”, „dziękuję” i „dobranoc”. Trochę to wszystko mdłe jak dla mnie. Być może zakodowane mam już we łbie, że jak na drodze do celu stają dwa wrogie sobie obozy, to musi polać się krew. Cóż, nie u Van Santa. Zamiast tego widzimy takie trochę ciąganie się za włosy i delikatne szczypanie gdy nikt nie widzi. Muszę jednak przyznać, że emocje są całkiem sprawnie rozprowadzone po całej taśmie filmowej, gdyż ciągle wmawia się widzowi, że ma lubić zarówno przedstawicieli Global, jak i ekologa. A tych od Global to nawet bardziej. No bo przecież biedny Steve, to w istocie bardzo prawy i dobry człowiek, ale może jednak sam został zmanipulowany i nie wie, że kupując od ludzi prawa do ich ziemi dla swoich mocodawców, a raczej do tego co znajduje się pod nią, dorzuca im gdzieś między wierszami w gratisie także choroby, niebyt i zapomnienie. Doświadczamy więc szeregu naturalnie ukierunkowanych przez twórców wątpliwości, które oczywiście Van Sant postanawia nam rozwiać dopiero w końcowej fazie filmu. Przynajmniej uważa, że to właśnie robi.
Niestety tenże finał mocno mnie zawodzi. Może i jest lekkie zaskoczenie, ale osobiście i tak mocno mdliło mnie od patosu, oraz tego typowego hollywoodzkiego lukru, którego co prawda od lat staram się unikać, lecz on i tak zawsze mnie przy różnych okazjach dopada. W tej historii ostatecznie nie wygrywa ani ekologia, ani korporacja, tylko nasz główny bohater, który traci tysiące, a może nawet i miliony zielonych (dolce w sensie), za to zdobywa serce całkiem fajnej laski oraz jej domek z widokiem na staw. Wszystko fajnie, trochę może i nawinie, ale ja już wolałem tą krew, a także nazwania jednych lub drugich „chujami”. Van Sant włożył ochoczo kij w mrowisko po czym spieprzył od niego jak najdalej pozostawiając bezradne mrówki z wielkim drągalem w swoim rozpieprzonym dachu. Konsekwencją muszę więc wykazać się sam. Dlatego wbrew panującym trendom i modom, nadal zamierzam żreć niezdrowe żarcie, zapalać w domu wszystkie światła podczas akcji "Godziny dla Ziemi" i dalej posiadać auto na benzynę. Będę też jeździł rowerem oraz nie będę wyrzucał śmieci w lesie, ale nie dlatego, że tak mówią ekolodzy, tylko dlatego, że to zwyczajnie lubię. Oto mój promised land.
3/6
IMDb: 6,5
Filmweb: 6,4