niedziela, 28 kwietnia 2013

Eko-bełkot

Promised Land
reż. Gus Van Sant, USA, 2012
106 min. ITI Cinema
Polska premiera: 22.02.2013
Dramat




Jest takie mocno nadużywane w ostatnich latach słowo w języku o charakterze międzynarodowym, którego z całego zasobu wszystkich znanych i pewnie też nieznanych mi wyrażeń nie cierpię najbardziej. Nie, nie chodzi o „kac”. Na swój sposób to go nawet lubię. Dzięki niemu wiem, że żyję i że coś się ciągle kręci na ruletce. A że boli? Musi boleć. Kiedy przestaje, wiedz, że już po wszystkim. Ale do rzeczy. Tym znienawidzonym przeze mnie słowem jest „ekologia”. Jeśli chcesz być dziś szanowany (mniejsza przez kogo), iść z duchem czasu, postępu i z prądem - musisz być eko. Ekologiczne kosmetyki, jedzenie, domy, samochody. Wszędzie dziś wołają: Bądź eko! Segreguj odpady, kupuj ekologiczne ciuchy, w domu koniecznie instaluj drewniane okna i podłącz się do ekologicznej kanalizacji sanitarnej. Na litość boską, recykling! Pamiętaj o segregacji śmieci i o ekologicznych torbach Lidla za piątaka. No i oczywiście nie wyrzucaj jedzenia! Zjedz je jutro na śniadanie a z zepsutych jabłek ugotuj kompot. Zwiędniętej natce pietruszki obetnij końce łodyg i wstaw do wody, odżyje i będzie jak nowo narodzona. Oszczędzaj też wodę! Prysznic bierz w dwie osoby (to akurat popieram), a zęby szczotkuj przy zapalonej świeczce. Zimną wodę z prysznica, no wiesz, zanim jeszcze zacznie lecieć ciepła, gromadź w wiaderku i podlewaj nią rośliny domowe. Do pracy oczywiście dojeżdżaj rowerem lub tramwajem, albo chociaż samochodem z napędem hybrydowym za 200 tysięcy. I w ogóle zrób coś ze sobą ty zacofane, brakujące ogniwo ewolucji!

Szczerze nienawidzę parcia ekologii na mój codzienny, błogi egzystencjalizm. Tego wpieprzania się każdego dnia w mój bezpieczny, jak mi się dotąd zdawało, obszar wywalczonej i zrodzonej w bólach prywatności. To już jest terroryzm. Ekoterroryzm. Czym on się różni od Al-Kaidy albo braci Carnajewów? Zamiast podkładania bomb wystarczy szantaż Zielonych na pierwszej lepszej budowie wiaduktu, odcinka autostrady, czy metra. Nieważne, że dwa miliony ludzi potrzebuje obwodnicy miasta jak tlenu, którego właśnie brakuje w centrum przez zatłoczone ulice, istotniejszy jest sezon lęgowy dzięcioła zielonosiwego oddalonego o 3 kilometry od inwestycji. Ale wystarczy już wręczyć ekologom stosowny argument pod stołem, a raptem dzięcioły dla kilku kilometrów betonu przestają stanowić jakiekolwiek zagrożenie. U nas ostatnio, w Warszawie, Zielone Mazowsze nie mogło znaleźć żadnego biednego zwierzątka, którym mogliby się wysłużyć w celu zwiększenia swojego ekologicznego budżetu, no to zablokowali budowę metra od tak, bo za drogie. Pewnie, że drogie, ale nie mogli posłużyć się dajmy na to gołębiami, które aby przetrwać w warszawskim smogu muszą latać w maskach przeciwpyłowych? Cóż za rozczarowanie.

Pieprzeni ekolodzy. Wszystko mi już obrzydzili. Nawet samochody. Jak patrzę dziś na te eko hybrydowe napędy, to mnie się na wymioty zbiera. Za 20 lat, gdy facet będzie chciał posłuchać prawdziwego gangu benzynowego silnika V8 będzie musiał iść do muzeum. Już dziś dostępne są modele, nawet BMW, które poprzez głośniki wewnątrz imitują sztuczny odgłos pracy silnika. Nienawidzę. A przecież jestem szczerym i oddanym fanem natury, a raczej tego, co z niej zostało. Serio. Specjalnie przeprowadziłem się na obrzeża miasta, by mieć las na wyciągnięcie ręki. No i też względny spokój. W centrum się duszę. A bez tego lasu nie potrafię długofalowo egzystować. Muszę do niego raz na pewien czas wkroczyć, przebiec się, czy zwiedzić rowerem. Na litość boską, przecież ja nawet nie toleruję śmiecenia na ulicy/chodniku/w lesie, o rzucaniu kiepów pod nogi nie pomnę. Lubię wieś, małomiasteczkowy klimat, piękne krajobrazy i świeże powietrze, ale kiedy w tymże moim ukochanym lesie zaobserwowałem wytyczoną na pomarańczowo projektowaną trasę południowo-wschodniego odcinka obwodnicy Warszawy, to z bólem, bo bólem, ale w głębi duszy zaakceptowałem zamach na ten mój kawałek zielonego raju na ziemi. Bo tak trzeba, bo to jest jednak miasto, a nie Puszcza Białowieska. Liczy się przede wszystkim interes metropolii. Nie będę więc się przywiązywał do drzewa łańcuchem i dla swojej fanaberii szantażował kilka milionów ludzi. Taka to już hierarchia interesów, trzeba umieć to uszanować. A jak to komuś nie pasuje, zawsze może przeprowadzić się do Białowieży, albo wyjechać na Grenlandię błagać ją, by się nie rozmiękczała.

Ekobandę oszołomów traktuję dziś trochę jak sektę. Pewnie, że nie wszystkich. Znam zacne wyjątki. Mam na myśli przede wszystkim tych najbardziej radykalnych i bezczelnych. Oczywiście, że jestem przeciwko zakopywaniu gdzieś pod ziemią beczek z trującymi substancjami, np. w sąsiedztwie zbiorników, czy cieków wodnych zaopatrujących w tenże ciecz kilkanaście wsi. Rospudy również było/jest mi na swój sposób szkoda. Są pewne oczywiste i ekstremalne przypadki przeciw którym jak jeden mąż powinniśmy we własnym interesie stawać. Nie dla ekologów, tylko dla zdrowego rozsądku oraz dla dobra danej społeczności. Ale gdy słyszę o bzdurnych akcjach w stylu: „Godzina dla ziemi”, albo gdy obserwuję walkę na niemal noże aktywistów w obronie 1 (słownie: JEDNEGO) drzewa na Saskiej Kępie, lub gdy ciągle bije się pianę na temat CO2 i jego wątpliwego wpływu na klimat, no to sorry eko świrki, ale odwracam się do was plecami. Niech lepiej pójdzie jeden ekolog z drugim do lasu i pozbiera śmieci. Nie, nie zrobi tego. Od tego są dzieciaki z podstawówki, które raz w roku zamiast lekcji wyjdą do parku z plastikowymi workami i grabkami. Przecież to za mało widowiskowe i w ogóle już niemedialne. Lepiej więc zaatakować niczym piraci Greenpeace statek na środku morza, albo wysadzić jakąś fabrykę w powietrze.


Promise Land Gusa Van Santa jest właśnie idealnym filmem prowokującym do głębszych rozważań na ten temat. Co prawda podchodziłem do niego z kijem w ręku przez wiele tygodni, jakoś tak zero ciśnienia i brak mięty wywiązał się już na starcie między nami. Van Sant mocno w kratkę robi te filmy ostatnio, a po Obywatelu Milku (wiem, że większość go uwielbia i całuje po nogach, zwłaszcza kobiety) jakoś mi zbrzydł już facet na amen. A jak usłyszałem kilka dni temu, że walczy chłop o prawo do zekranizowania 50 twarzy Greya, no to już w ogóle padłem na brzuch i chciałem się turlać. Promise Land to film mocno średni, powiem to od razu już na wstępie. Nawet nie miałem zamiaru nad nim się tu szerzej rozwodzić, ale jednak postanowiłem się nim wysłużyć w celu delikatnego obrażania ekologów, co już na wstępie jak widać uczyniłem. Hejting w sieci to coś, co tygryski lubią najbardziej. Myślę sobie nawet, że ja zwyczajnie lubię obrażać ludzi. Bo tak po prawdzie, między nami, to ja w ogromnej większości ich nie lubię. Wiem, że to nie ładnie tak pisać, zwłaszcza w tymże momencie zwracając się do jakby nie było, homo sapiensów, ale tak to już ze mną jest. Acz na swoje usprawiedliwienie dodam, że traktuję to tylko i wyłącznie w celach obrony koniecznej i osobistej rzecz jasna. Codziennie jestem przez kogoś atakowany. W internecie, w pracy, na ulicy, w autobusie... Czasem nie trzeba wiele, wystarczy mieć nieświeży oddech. Ja więc tylko odbijam piłeczkę. Sam bez powodu nikogo nie ruszam. Słowo żeglarza.

Tak więc zbaczając już trochę nomen omen z kursu, dwa słowa o filmie. Generalnie to podoba mi się to, że na przykładzie małego, amerykańskiego miasteczka pokazano konflikt dwóch światów, które tak po prawdzie, nie przebierając w środki walczą ze sobą na całym globie. Z jednej strony jest wielki, wpływowy świat biznesu, dla którego liczy się tylko zysk i słupki na nowojorskiej giełdzie, z drugiej zaś, egzystuje świat, który jest tu trochę pokracznie lansowany przez twórców, a który wyraża się słowami, że też posłużę się nieodżałowanym Grzesiukiem: „Boso, ale w ostrogach”. Niby romantyczne i szlachetne to na swój sposób, ale jednak jakby przejaskrawione. Tych drugich reprezentuje pewien ekolog właśnie (John Krasinski), który na pierwszy rzut oka wydaje się być bardzo klawym gościem. Przystojniak (info dla babeczek), który staje w obronie uciśnionych, biednych i celowo wprowadzanych w błąd nieświadomych ekologicznego zagrożenia ludzi. Rzecz jasna staje na straży nadrzędnego interesu matki natury, czyli ptaszków i krówek. Natomiast reprezentantem wielkiej korporacji o imieniu Global, która za wszelką cenę chce nabyć całą bogatą w zasoby gazu ziemnego ziemię w celu wykonania odwiertów, jest nie mniej urocza dwójka "przedstawicieli handlowych" złożonych ze Steve'a (Matt Damon) i Sue (Frances McDormand).

Rozpoczyna się więc walka o rząd ludzkich dusz, a raczej o podpisy ich właścicieli na umowie. Wbrew moim skromnym oczekiwaniom, nie mamy tu do czynienia z łańcuchami, hałaśliwymi protestami, nikt nie obrzuca się tu łajnem, niczego nie podpala, nie wrzeszczy i nie leje po mordach (choć nie, jeden sierpowy zostanie wypuszczony na spacer). Jest tu tak trochę ą i ę, kulturka, uśmieszki, „czy mógłby Pan?”, „czy może Pani?”, „dziękuję” i „dobranoc”. Trochę to wszystko mdłe jak dla mnie. Być może zakodowane mam już we łbie, że jak na drodze do celu stają dwa wrogie sobie obozy, to musi polać się krew. Cóż, nie u Van Santa. Zamiast tego widzimy takie trochę ciąganie się za włosy i delikatne szczypanie gdy nikt nie widzi. Muszę jednak przyznać, że emocje są całkiem sprawnie rozprowadzone po całej taśmie filmowej, gdyż ciągle wmawia się widzowi, że ma lubić zarówno przedstawicieli Global, jak i ekologa. A tych od Global to nawet bardziej. No bo przecież biedny Steve, to w istocie bardzo prawy i dobry człowiek, ale może jednak sam został zmanipulowany i nie wie, że kupując od ludzi prawa do ich ziemi dla swoich mocodawców, a raczej do tego co znajduje się pod nią, dorzuca im gdzieś między wierszami w gratisie także choroby, niebyt i zapomnienie. Doświadczamy więc szeregu naturalnie ukierunkowanych przez twórców wątpliwości, które oczywiście Van Sant postanawia nam rozwiać dopiero w końcowej fazie filmu. Przynajmniej uważa, że to właśnie robi.

Niestety tenże finał mocno mnie zawodzi. Może i jest lekkie zaskoczenie, ale osobiście i tak mocno mdliło mnie od patosu, oraz tego typowego hollywoodzkiego lukru, którego co prawda od lat staram się unikać, lecz on i tak zawsze mnie przy różnych okazjach dopada. W tej historii ostatecznie nie wygrywa ani ekologia, ani korporacja, tylko nasz główny bohater, który traci tysiące, a może nawet i miliony zielonych (dolce w sensie), za to zdobywa serce całkiem fajnej laski oraz jej domek z widokiem na staw. Wszystko fajnie, trochę może i nawinie, ale ja już wolałem tą krew, a także nazwania jednych lub drugich „chujami”. Van Sant włożył ochoczo kij w mrowisko po czym spieprzył od niego jak najdalej pozostawiając bezradne mrówki z wielkim drągalem w swoim rozpieprzonym dachu. Konsekwencją muszę więc wykazać się sam. Dlatego wbrew panującym trendom i modom, nadal zamierzam żreć niezdrowe żarcie, zapalać w domu wszystkie światła podczas akcji "Godziny dla Ziemi" i dalej posiadać auto na benzynę. Będę też jeździł rowerem oraz nie będę wyrzucał śmieci w lesie, ale nie dlatego, że tak mówią ekolodzy, tylko dlatego, że to zwyczajnie lubię. Oto mój promised land.

3/6

IMDb: 6,5
Filmweb: 6,4


wtorek, 23 kwietnia 2013

Voulez vous coucher avec moi?

U niej w domu
reż. François Ozon, FRA, 2012
105 min. Kino Świat
Polska premiera: 24.05.2013
Dramat, Thriller




Doszedłem kilka dni temu do dość zaskakującego wniosku. Mianowicie, kategorycznie stwierdziłem przed samym sobą, iż męczą mnie filmy francuskie. Potwornie. I nie zmienia tego cała plejada doskonałych klasyków, których trochę jednak żabojady przez te wszystkie lata napłodziły. Od lat jednak kilku (nastu?) francuska szkoła filmowa przechodzi chyba lekki kryzys. Raz na pewien czas coś fajnego z nad Sekwany się trafi, wiadomo, choćby ubiegłoroczne Poliss, L'Apollonide, czy Nietykalni (acz to akurat komercha), ale genialnych produkcji mają do zaoferowania tyle co Sarkozy kot napłakał. Jak na ich potencjał i wkład w rozwój światowej kinematografii, prezentują raczej obraz podparyskiej nędzy i rozpaczy.

Jakby tego było mało, obcując z najnowszym filmem jednego z największych z francuskich kinowych nazwisk - François Ozon, nagle przyłapałem się na tym, iż strasznie irytuje mnie ichniejszy język. A przecież kiedyś mi się podobał. Nie wiem, może alkohol przeżarł mi już jakąś komórkę w mózgownicy, albo też przy ostatnim jebnięciu w górne drzwiczki od szafy w kuchni coś mi się już bezpowrotnie poprzestawiało, ale autentycznie męczę się prze okrutnie patrząc na francuski ekranowy ekspresjonizm. O dziwo wszystko mnie w tym drażni. Ton, akcent, prędkość wypluwania z siebie słów, ten ich charakterystyczny ślinotok i gardłowanie. To ma być język miłości? A dupa. Już niemiecki jest dla mnie bardziej sexy (pewnie przez niemieckie pornole). Chyba potrzebuję lekarza.

U niej w domu, to wyróżniona na festiwalach w Toronto, czy San Sebastian próba powrotu Ozona na salony. Ktoś pewnie stwierdzi teraz, że jak to? Przecież on już od dawna śmiga po czerwonych dywanach. No niby tak, ale w moich skromnych oczach Ozon właściwie skończył się zanim jeszcze na dobre rozpoczął. Basen był świetny, potem już tylko umiarkowanie dobry 5x2 i w zasadzie to by było na tyle. Każdy późniejszy jego tytuł to nieporozumienie, lub zwyczajnie zawód z Rickym, czy Angelem na czele. A fenomenu jeszcze wcześniejszych 8 kobiet nie łapię w ogóle, no ale akurat należę do śmiertelnych wrogów musicali, więc mam alibi.

Wiele dobrego słyszałem o najnowszej produkcji Ozona, acz trailer specjalnie mnie nie porwał. Nie mniej jednak kierując się zasadą ograniczonego zaufania, przydzieliłem mu kredyt hipoteczny, znaczy się swój jakże cenny czas. I niestety, już od pierwszych minut film zaczął mnie irytować. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że nie umiem tego jasno i klarownie spersonalizować. Jak pisałem wyżej, wkurzało mnie niemal wszystko. Profesor Germain (Fabrice Luchini), jego uczeń Claude Garcia (Ernst Umhauer), nawet dwie naprawdę fajne babeczki, które cholernie sobie cenię i lubię, Emmanuelle Seigner i Kristin Scott Thomas. Jeżeli więc do szewskiej pasji doprowadzali mnie w sumie nieźli aktorzy, no to problem wydaje się być chyba jakby głębszy. Obstawiam nieśmiało scenariusz, gdyż delikatnie mówiąc, nie porywa. Ma luki, jest naiwny i niedopracowany, a jego finał kompletnie mnie nie satysfakcjonuje. Ale to byłoby zbyt proste. Musi być coś jeszcze.

Historia z pozoru ciekawa. Żyje sobie bowiem wrażliwy i wyróżniający się z tłumu tępaków w klasie uczeń, który z nudów własnoręcznie pisze historyjkę w oparciu o prawdziwe postacie - swojego ciapowatego kumpla z klasy i jego rodziców (m.in. wspomniana Seigner). Pod pozorem udzielania korepetycji z matematyki swojemu lekko ograniczonemu „przyjacielowi” Claude Garcia wkracza do jego z pozoru normalnego domu rodzinnego, którego jak się okazuje, brakuje mu w swojej wersji życia o standardzie low, jakie mu złośliwe niebiosa przydzieliły. Opisana w ramach lekcji domowej historia zakończona charakterystycznym Ciąg Dalszy Nastąpi, zainteresuje jego profesora od francuskiego, który raptem dostrzeże śpiący w niej nieoszlifowany geniusz autora, a nawet oznajmi, iż chłopak ma „papiery na wielkiego pisarza”. Nie wiem po czym to stwierdził, ale być może we Francji ichniejsze dzieciaki nie umieją pisać do tego stopnia, że każdy szesnastolatek potrafiący ubrać jakąś myśl w zdanie umiarkowanie złożone wydaje się być talentem na miarę Prousta. Śmiechy chichy, ale u nas w gimnazjach jest zapewne podobnie.


Tak więc nasz zdolny małolat pisze sobie kolejne odcinki, a jego psor wraz ze swoją ciekawską żoną czyta je w domu i sobie o tym wspólnie rozprawiają przy lampce wina. Chłopak coraz bardziej wkracza w życie prywatne oraz intymne obcej mu rodziny, zaczyna podsłuchiwać jego mieszkańców, a nawet przeszukiwać mieszkanie, aż w końcu zakochuje się w matce kolegi. Takie to trochę typowe i mocno przewidywalne, ale doskonale go rozumiem. Za małolata sam kochałem się w milfach kobietach dojrzałych, po 30-tce, czasem w matkach kolegów, które wtedy wydawały mi się co prawda bardzo stare, ale jednak atrakcyjne z pryszczatego punktu widzenia. Wszystko fajnie, tylko, że sposób przedstawienia tej opowieści nijak kupy się nie trzyma. Zachowawczy profesor zbyt łatwo, wręcz naiwnie wciąga się w dość miałką opowieść i gotów jest nawet złamać prawo stawiając całą swoją reputację oraz karierę nauczyciela na ostrzu noża, byle tylko dalej czytać jakieś wynaturzenia sfrustrowanego nastolatka. Kompletnie nie trafiają do mnie relacje jakie się między nimi rodzą. Nie są autentyczne. Przez to wszystko inne rozbija się o skały skalistego nabrzeża. Śmiertelnie.

Poza tym Claude Garcia, który nie dość, że irytuje samą swoją bytnością na ekranie, nie jest widzowi rzetelnie przedstawiony. W zasadzie to nic o nim nie wiemy. Nie można więc z nim nawiązać choćby cienkiej nici porozumienia, że o sympatii nie pomnę. Z resztą, w tym filmie nikogo nie polubiłem. Absolutnie żadnej postaci. Mało tego, każda z nich mnie na swój sposób męczyła. Błędy w scenariuszu, ale też i reżyserii, wyrażają się także w pokracznym przedstawieniu struktury budowy emocji, w której opowiadana historia lansowana jest od początku jako fikcja literacka zrodzona w bujnej wyobraźni małolata. Tyle, że ja już od pierwszej minuty układałem sobie całość w głowie w ten sposób, iż sprzedawana profesorowi bajka jest czymś w rodzaju pamiętnika pisanego na gorąco. Czyli, że to wszystko dzieje się naprawdę i obserwujemy raczej mało interesujący serial wenezuelski zapisany na pojedynczych kartkach od szkolnego zeszytu w formie odcinków przedzielonych reklamami proszków do prania. Co prawda Ozon w kilku przypadkach próbował zburzyć w mojej głowie ów porządek, starając się przedstawić poszczególne sceny jako wypadkową wyobraźni młodocianego autora nad którą zdaje się w pełni panować i tworzyć po swojemu mieszając przy tym innym w głowach, ale za każdym razem wyglądało to dość niedorzecznie, by nie powiedzieć, że śmiesznie.

Finał zawiódł jednak najbardziej. Pomijam już sam fakt, że przez sposób narracji nie miałem specjalnie ochoty go doświadczać, to jednak po cichu liczyłem na to, że a nóż, Franek zrobi mi psikusa i czymś jednak zaskoczy. Ale też nie po to karmię swoje przeczucie życiowymi dogmatami, żeby te nie zdążyło zawczasu mnie poinformować, iż koniec końców nadchodzące zakończenie obleje swój test na zajebistość. Oczywiście miałem rację. Koniec był nędzny, bez sensu stylizowany na rasowy thriller. Może gdyby nie był, wyszłoby lepiej. Werble perkusji nabrzmiewają, dożą ku kulminacji, widz w pocie czoła (no dobra, bez tego potu) obserwuje popisy cyrkowych akrobatów na trapezie, a ci nagle spadają, źle zamontowana siatka zabezpieczająca pęka – trup na miejscu. I kto teraz zwróci za bilety?

Film co prawda oglądałem na niedzielnym kacu i może to właśnie przez niego odbierałem go w tak bezpłciowy sposób, ale też nie pierwszyzna to u mnie, więc wiem, że to jeszcze nie powód. Zamysł był niezły, przyznaję, bo też fajne było wciąganie do opowieści ucznia kolejnych, rzeczywistych postaci, w tym samego nauczyciela. Świat realny stał się jednocześnie fikcją, która kreślona kreską autorstwa chyba jednak trochę siurniętego autora, często wychodziła poza margines prawdziwego życia. Dziwi mnie trochę to jak dorośli ludzie dali się tak prosto wkręcić w tą historyjkę, oraz, że pozwolili tak wiele dla niej poświęcić, w ostateczności także stracić. No ale kto tam zrozumie żabojada.

Ozon w tym filmie sprawia wrażenie, jakby nie do końca wiedział w którym kierunku ma wraz ze swoimi postaciami podążyć. Czy bardziej w stronę przegadanego kina psychologicznego, doszukując się w nim logiki i wytłumaczenia w zawiłości skomplikowanego nastoletniego umysłu, czy może jednak powinien skupić się na prostszych instynktach, by przestraszyć widza jakąś nieszablonową hmm… rodzinną patologią, między wierszami wytykając dorosłym błędy wychowawcze. Myślę, że Francuz chciał spróbować wszystkiego jednocześnie, przez co wyszło takie nie wiadomo co i klasyczny przerost formy nad treścią. Mnie rzecz jasna nie porwał, nie zaczarował i nie zachwycił. Obcowanie z U niej w domu przypominało mi układanie zawiłej konstrukcji z klocków Duplo, a ja przecież chciałem pobawić się w Technics (Lego je jeszcze robi w ogóle?). W dodatku całość jest wybełkotana po francusku, którego, jeśli usłyszę go gdzieś na ulicy, Bóg mi świadkiem, będę go zjadł. Na odtrutkę potrzebuję teraz chyba czegoś hiszpańskiego, najlepiej z cyckami.

3/6

IMDb: 7,3
Filmweb: 7,3



piątek, 12 kwietnia 2013

Caravaning blues

Turyści
reż. Ben Wheatley, GBR, 2012
88 min. M2 Films
Polska premiera: 22.02.2013
Czarna komedia, Dramat



Trochę słońca wyszło, Celsjusz się podniósł ze zmarzniętej gleby o dziesięć kresek i od razu człowiek zrobił się o kilka lat młodszy, ale też i cięższy o parę niemile widzianych kg. Raptem, gdy trzeba wskoczyć w krótkie polo zaczął przeszkadzać zimowy tłuszczyk. Ale nic to. Wypoci się. Rower, bieganko, jak co roku. Trzeba też się przewartościować na inny level egzystencjalny, czyli zacząć wreszcie myśleć poważniej o urlopie. Drażliwy to temat w korpo. Nadal nie mogę się przyzwyczaić. Już w lutym wywiera się presję na zaplanowanie go na cały rok. A skąd ja mam niby wiedzieć wtedy, co, z kim, jak i gdzie? To właśnie przez te ciśnienie przełożonych taki terror w okresie wakacyjnym jest grany. Turyści, których biorę dziś na tapetę, to wypisz wymaluj, niezwykle trafny współczesny pastisz wszystkich naszych urlopowych traum ukazanych tak trochę w krzywym zwierciadle, w dodatku doprawiony błyskotliwym brytyjskim humorem.

Urlop rzecz święta, wie to każdy kto na chleb zarabia uczciwą pracą. Dbać o niego trzeba, chuchać i dmuchać z każdej strony, by nie stracić, by wykorzystać, by lansować się na naszej klasie fotkami spod piramidy w Gizie. Kto zbierze więcej lajków na fejsie, ten ma lepszy urlop. Proste. Ale często jest dziś tak, że mimo, iż ustawowo wolne ci się należy, otrzymanie zielonego światła wcale nie jest takie znów proste. No bo plan sam się nie wykona, albo termin od czerwca do września jest już zajęty przez innych, starszych stażem w open spejsowych biurkach. Bierz więc pan urlop w październiku, w czym problem? Nie kurwa, dziękuję ale popracuję. Przechodziłem przez to ostatnio nawet w mało popularnym u urlopowiczów marcu. Przez biznesowe kombinacje alpejskie koło nosa przeleciał mi niemal rejs marzeń (żeglarz jestem jakby co) po Morzu Śródziemnym. A ja jak ten Adaś Miauczyński potrzebuję urlopu jak powietrza, jak cycków Salmy Hayek, natychmiast. Pomijając jakieś pojedyncze rodzynki, przez pół roku go na oczy nie widziałem. W cywilizowanych krajach taki terror psychiczny na pracowniku jest niedopuszczalny, a nawet można pójść za to siedzieć. Tak więc sami widzicie i pewnie także trzymacie w swoim archiwum nie jeden taki przypadek, że urlop trzeba po prostu sobie w pocie czoła wywalczyć. Najczęściej w krwawej bitwie nie biorąc przy tym wrogów w niewolę.

Ale to dopiero początek problemów. Przed nami jeszcze długa droga przed finalnym wylegiwaniem się na plaży z drinkiem z palemką. Wakacyjny wywczas trzeba sobie jeszcze odpowiednio zaplanować. Wybrać najlepszą opcję (najtańszą), najciekawszy kierunek (żeby inni padli z zazdrości), uzbierać fundusze (znów zaciągnąć kredyt) i dać na tacę na niedzielnej mszy w kościele w intencji o pogodę w czasie trwania naszego tournée po wakacyjnej oazie mlekiem i miodem płynącej. Pal licho, jak urlop planujesz w pojedynkę, ale gdy na głowie siedzi ci jeszcze gromadka małych dzieci i o zgrozo, żona z psem? Najpierw trzeba załatwić urlopy jednocześnie w tym samym terminie dla obu małżonków. Dzieci w tym czasie nie mogą chorować i mieć złamanych kończyn, a pies nie może dostać sraczki. Samochód obowiązkowo po przeglądzie i z napełnioną klimą. I to wszystko musisz już mieć zapewnione na pół roku przed wyjazdem.

A ten zbliża się nieubłaganie. W pracy standardowo Sajgon. Koleżanka rodzi, kolega ma teściową w szpitalu, urlop więc zagrożony. W końcu łaskawie jest ci przydzielony, ale pod warunkiem, że przez cały okres jego trwania nie będziesz rozstawał się ze służbową komórką. Nawet podczas figlowania z żoną. Przystajesz na to, bo nie masz wyboru. Żona zresztą też musi brać pracę ze sobą, czeka więc was romantyczna histeria. Tylko dzieciaki mają fajnie, bo tradycyjnie nic nie mają zadane na wakacje. Musisz im tylko kupić nowe PSP, żeby nie płakały w czasie jazdy i modlić się, aby czteronożny pupil nie zrzygał się na dopiero co wypraną tapicerkę.


W końcu jedziesz, najpierw musisz wyjechać z miasta. Jak na złość wszyscy wyjeżdżają na urlop w tym samym momencie, czasie i najpewniej też do tego samego kurortu. Tkwisz w korku, służbowa komórka ciągle nie daje za wygraną, a dziecko płacze, bo pies się zerzygał na kieszonkową konsolę. Trochę lepiej mają samolociarze. Ci, co przez cały rok odkładali na last minute zagranicą (czyli najczęściej Egipt albo Tunezja). Kilka godzin i już jesteś w czterogwiazdkowym raju oddzielonym drutem kolczastym od szarej rzeczywistości, głodu i rewolucji. Ale też nie mają pewności, że wrócą, że biuro podróży nie zwinie się z ich hajsem, oraz, że nie zamkną im stołówki przed nosem, a lotniska nie przykryje mgła strajków. Więc chleją tak w przy basenowym barze na umór i lansują się w białych skarpetkach odzianych w sandały. Tysiąc wycieczkowiczów na dziesięciu metrach kwadratowych, wrzeszczące bachory, błyskające flesze aparatów, kolejki do WC, do bufetu, do sklepiku z souvenirami. Wszystko po to, żeby wypocząć. Za wszelką ceną wypocząć.

Ale istnieją jednak jakieś granice wytrzymałości i psychicznej odporności. Ja wiem, że wiele osób lubi tak spędzać wakacje z rodziną, ale ja akurat jestem wrogiem takiego travellingu. Żadnych biur podróży, żadnych spędów baranów, zapchanych Krupówek i modnych kierunków. Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem… dlatego właśnie tak bardzo przypadł mi do gustu film Turyści Bena Wheatleya.

W całkiem zabawny sposób i trochę tak przez ironiczne szkiełko przystawione do obiektywu kamery przedstawia nam facet tydzień z urlopu (o lekkim zabarwieniu erotycznym) pewnej z pozoru zupełnie zwyczajnej pary w średnim wieku. Tina i Chris pragną jedynie spędzić ze sobą tydzień, w końcu znają się dopiero od 3 miesięcy, muszą więc sobie jeszcze poużywać i się podocierać (poobcierać też). U niej się nie da, bo mieszka z matką, wredną suką. Wsiadają więc w Volvo z przyczepą i ruszają w caravaning blues, w poszukiwaniu nowych doznań cielesnych, ale też, żeby doświadczyć uroków zimnej, północnej Anglii.


Najważniejszy jest święty spokój. „Nie pozwól, aby ktoś zepsuł ci urlop!” - Zasada nr jeden każdego urlopowicza. Żadnych kompromisów. Ma być ładna pogoda, piękne widoki, dobre żarcie, alkohol oraz żadnych pyskatych wąsatych Andrzejów i Januszy na odległość wzroku. W obronie własnych pragnień jesteś w stanie przepotwarzyć się w seryjnego killera i zabić tylko po to, żeby mieć święty spokój. Choćby tego barana co ci nadepnął na odcisk na szlaku na Morskie Oko, albo tego idiotę, który zakosił ci drinka z basenu lub spowodował stłuczkę na trasie. Zabić wszystkich, bo splugawili ci wartość najświętszą - prawo do wypoczynku. Tzn. chciałbyś móc zabić, nie ma się czego wstydzić, pragniemy tego wszyscy za każdym razem, kiedy nasze wakacyjne wyobrażenie nagle i niespodziewanie musi zderzyć się ze ścianą w postaci idiotów. Niestety, nie jest to takie proste.

Rudawy, o porywczym temperamencie Chris, oraz jego wybranka, uzależniona od nadopiekuńczej matki Tina, są wybrani jako reprezentanci wszystkich naszych urlopowych fobii i pragnień. Nawet tych najbardziej ekstremalnych. Zrobią za Ciebie wszystko to o czym tylko pomyślisz, ale boisz się nawet do tego przyznać. Doprawdy zabawna jest ich ta podróż po skarbach Yorkshire, Derbyshire, Cumbria, czy Keswick, acz śmieszyć to każdego z pewnością nie będzie. Turyści wymagają od widza pewnego dystansu, a także umiejętności odczytywania zawoluowanej ironii i sarkazmu. Nasza parka wyrywa każdy chwast rosnący na drodze do ich wspólnego szczęścia, a przy okazji odkrywa coraz to potworniejsze siły tajemne tkwiące w nich samych, a które tylko szukały pretekstu by się uwolnić.

Oczywiście do swobodnego zabijania przypadkowych osób jakim się podczas podróży parają należy podejść z przymrużeniem oka, i to mimo, że odwzorowanie niektórych sytuacji jest całkiem brutalnie zobrazowane, ale przecież tak też często dzieje się w naszych zbłąkanych myślach w chwilach maksymalnego wkurwienia na świat. Tony abstrakcji i niedorzeczności aż wylewa się z ekranu, ale w połączeniu z czarnym, brytyjskim humorem, momentami nabiera to wszystko bardzo epickich kształtów. Ich podróż po północnej Anglii to coś więcej niż luźna szydera z wakacyjnych wojaży miliardów ludzi na całym świecie (w końcu robiła to już kilka dekad temu rodzina Griswoldów), jest to także w dość oryginalny sposób ukazana dzisiejsza epopeja człekokształtnych zmagań ludzkiej jednostki zmęczonej życiem, światem, pracą, a nawet i wypoczynkiem, która szuka drogi do szczęścia prowadzącej na skróty.

Bardzo dobre kino. Dla mnie prawdziwa petarda i ogromne zaskoczenie. Mocne w punkt i dokładnie takie jak lubię. Ironia, sarkazm, abstrakcja, niedorzeczność, czarny humor i refleksja. Jest tu wszystko i to na wysokim poziomie czego oczekuję od współczesnej kinematografii. Aż dziw, że Turyści przejechali przez świat i Polskę praktycznie niezauważeni. Ale też czemu się dziwić, w końcu Chris i Tina w bardzo bezpośredni sposób rozprawiają się w tym filmie głównie z ludźmi do których kierowany jest ten film. Łykną więc to tylko ci, którzy potrafią patrzeć na świat z odpowiednim dystansem do samych siebie, no i rzecz jasna seryjni mordercy oraz inne pojeby ;) Zatem… udanych wakacji dzieciaczki. Mimo wszystko  nie zabijcie nikogo, choć wiem, że będziecie mieć na to ochotę. Pozostawmy to zawodowcom i pasjonatom. A jeśli już koniecznie musicie, upozorujcie nieszczęśliwy wypadek. Na wakacjach to norma. Z turystycznym pozdrowieniem, Ahoj.

5/6

IMDb: 6,7
Filmweb: 6,1


środa, 10 kwietnia 2013

Człowiek człowiekowi człowiekiem

Polowanie
reż. Thomas Vinterberg, DEN, 2012
115 min. Kino Świat
Polska premiera: 15.03.2013
Dramat, Thriller



A wezmę sobie na tapetę kolejną skandynawską produkcję. Albo nie. Najpierw obowiązek. Jeśli chcesz czytać dalej, musisz zgodnie z nową dyrektywą dbającej o nasze dobra wszelakie UE zaakceptować ciasteczka. Bo te, jak powszechnie wiadomo, kroczą za nami w dzień i w nocy, śledzą nas i w ogóle wiedzą wszystko, jakie strony odwiedzamy, co lubimy robić i jak, dlatego jeśli nie chcecie żebym wiedział co lubicie, musicie zaakceptować politykę cookies. Zwłaszcza mowa jest o ciastkach maślanych, biszkoptach, markizach i pierniczkach. Ok. To skoro mamy za sobą przykrą oficjalkę, oraz dysponuję pewnością, iż smutni panowie nie zapukają do mych drzwi taranem o szóstej nad ranem w celu odebrania mi laptopa, możemy przejść do meritum.

Tym razem i dla odmiany będę się trochę pastwił nad Duńczykami. Ci w kinie przechodzą prawdziwy renesans formy. Wszystko za sprawą ekscentrycznego Larsa von Triera, niezwykle oryginalnego i płodnego Nicolasa Windinga Refna, a także po części dzięki emocjonalnej wrażliwości Thomasa Vinterberga. O dwóch pierwszych dżentelmenach było już dotąd aż nadto, także i u mnie, dlatego pora na trzeciego z Panów, który z całego gangu Olsena znany jest chyba najmniej. A przecież i on ma w swoim dorobku przynajmniej dwie dobre produkcje. Mnie zaczarował kilka lat temu fenomenalnym i chyba najbardziej znanym z jego filmów - Festen (1998). A potem doprawił Moją drogą Wendy (2005), choć tu już trochę mniej spektakularnie. O jego najnowszej produkcji, wyróżnionym na festiwalu w Cannes Polowaniu jest u nas akuratnie dość głośno, bo też od niedawna odbywa tournée po polskich kinach (z sukcesami rzecz jasna), acz wszystko co można było o tym filmie napisać już chyba przelano na papier ekran. Dlatego będę musiał teraz trochę bardziej silić się na oryginalność, a nie lubię.

Skupię się więc przede wszystkim na tym, co mnie w tym filmie kłuło. Ale od razu i dla równowagi zaznaczam, że film generalnie jest świetny i jestem bardzo na TAK. W tym konkretnym aspekcie nie zamierzam odkrywać nowych lądów oraz burzyć światopogląd milionom. Nie mniej jednak trochę się nad nim będę pastwił, bo cholera, jak czytam tak te wszystkie recenzje, to (prawie) nikt się w nich nawet nie zająknął żeby wbić mu gdzieś szpilkę w cztery litery, a przecież zasłużył i to przynajmniej na dwie.

Ale to też zależy jak leży. Jeśli miałbym oceniać go z punktu widzenia zblazowanej społeczności Europy zachodniej, lub po prostu, jako przedstawiciel ludu skandynawskiego, to tychże uwag miałbym odpowiednio mniej, może nawet w ogóle. Problem poruszony w filmie, a raczej jego ogólny zarys, począwszy od narodzenia się kłamliwego oskarżenia, po zbierane przez niego krwawego żniwa, jest może i bardzo uniwersalny, wręcz międzynarodowy w swoim przesłaniu, to jednak jakby go tak rozłożyć na czynniki pierwsze i jeśli przypatrzymy się szeregowi zjawisk zachodzących w głowach mieszkańców malutkiej mieściny, tak punkt po punkcie, to sądzę, iż z perspektywy różnych środowisk i kulturowych naleciałości, ad meritum wszystko zaczęłoby się mocno rozjeżdżać na boki. Może inaczej, bo chyba niejasno się wyraziłem. Jako Słowianin (taki lud zamieszkujący Europę wschodnią, środkową i południową. Straszne pijaki), dostrzegam w tychże kinematograficznych poczynaniach masę nielogiczności i nieco rażących mnie anormalnych prawidłowości.

Żeby nie obijać w bawełnę. Zacznijmy od tego, że u nas, tu, na tej ziemi, Lucas - niesłusznie posądzony o pedofilię mężczyzna - w analogicznej sytuacji nie dotrwałby wśród przykładowych mieszkańców małej mieściny/wioski nawet do zachodu słońca. Czytając spostrzeżenia innych recenzentów, trochę mnie raził ogólnie przyjęty i głoszony lament, oraz brak zrozumienia dla lokalnej (duńskiej) społeczności. Że jak oni tak mogli? Jakież to zatrważające i zadziwiające zarazem, iż ludność tak podle postąpiła wobec naszego skrzywdzonego bohatera. Podle? Wybijając mu szybę w domu? Zabijając psa? (no dobra, tu powiedzmy, że zgoda), albo waląc go w ryj w markecie dyskontowym? (co i rusz gdzieś ktoś dostaje dziś po łbie za niewinność). Dla Duńczyków, którzy nawet we własnym kraju muszą przepraszać swoich importowanych muzułmanów, że mają czelność obchodzić w grudniu Boże narodzenie (true story) jest to może i szokujący pokaz zwierzęcej agresji, ale umówmy się, u nas ten cały Lucas zostałby z miejsca zaciukany siekierą, lub przynajmniej zdzielony tępym narzędziem w głowę (tak ze sześćset razy) przez biorący sprawiedliwość w swoje ręce skrzywdzony lud.


I nie chodzi tu o ciemnogród, tzn. może i trochę chodzi, ale jednak bardziej o rysy historyczne, obyczajowe i o naszą rdzenną moralność wyssaną z mlekiem matki. Nie mam dziecka (przynajmniej mam taką szczerą nadzieję), nawet małego pieska, ani nawet rybek w akwarium (czasem tylko jakiś pająk zrobi nalot na moje lokum), to też może i brakuje mi umiejętności postawienia się w sytuacji rodzica małego dziecka, który nagle dowiaduje się w przedszkolu, że jeden z wychowawców molestuje seksualnie jego pociechę. Ale chyba nawet nie muszę tego robić, by móc dość swobodnie wyobrazić sobie jakiego rodzaju wulkan emocjonalny wybucha w tym momencie lawą pełną wściekłości i niedowierzania w głowie rodzica. Po upublicznieniu danych osobowych podejrzanego o znęcanie się seksualnie nad moim (hipotetycznym) dzieckiem, jestem niemal pewien, że nie pozwoliłbym, aby ten człowiek jak gdyby nigdy nic chodził sobie po tym samym miasteczku w oczekiwaniu na zakończenie śledztwa. Nie wiem co bym zrobił, trzeba byłoby się postawić w takiej sytuacji, wiadomo, ale danie w ryj, oraz skopanie gościa do nieprzytomności wcale nie wydaje mi się zbyt daleko idącą abstrakcją. Zwłaszcza w małomiasteczkowych realiach. A tymczasem, niemal wszyscy jak jeden mąż (i żona) rozpaczają przede wszystkim nad cierpieniem Lucasa i niesprawiedliwością jaka go otacza, oczywiście słusznie, bo tak nakazuje scenariusz, ale to dość zadziwiające, jak mało osób staje w obronie jego "katów", którzy jakby nie było, stoją na straży pewnego rodzaju normalności. Może i trochę naciąganej, ale jednak.

Ale tyle o nich, a sam poszkodowany? Ja osobiście, abstrahując już od oczywistych ochów i achów nad grą Hannibala Lectera Madsa Mikkelsena, cały czas odczuwałem pewnego rodzaju dyskomfort obserwując jego poczynania, no, przynajmniej od momentu posądzenia go o pedofilię. „Co ty robisz człowieku?”, „No zróbże coś”, „Nie stój tak jak ten pała i zacznij się wreszcie bronić, przecież to ty masz rację!”, co chwilę towarzyszyły mi podczas oglądania. Momentami byłem na niego wręcz wściekły, odczuwałem nawet niechęć, bo ten postanowił robić słodką minę numer pięć (kot w butach w Shreku) i tylko tym bronić się przed fałszywymi oskarżeniami. Pod koniec filmu jego kontroler emocji trochę w końcu przyśpieszył, lub złapał naturalne zaburzenia i przepotwarzył się wreszcie w małego bydlaka walczącego na noże o swoją godność, a raczej to co z niej zostało, ale w moich oczach to wszystko było jednak za mało.

Znów wyszła trochę na jaw ta ich skandynawska poprawność oraz delikatność. Poczucie, że nic złego nikomu się nie stanie, gdyż bezgraniczne zaufanie do instytucji państwa, wszelkich służb i sądownictwa jest zupełnie oczywiste, bo od małego dziecka wbija im się to do łbów. I tu akurat mamy do czynienia z fajnym zderzeniem się ze sobą dwóch światów. Naszego z tym ich. W naszych, Kochanowskiego i Norwida oczach, niesprawiedliwość jakiej doświadcza główny bohater w zasadzie jest niczym wyjątkowym i specjalnie nowym, gdyż nasza kraina mirabelkami i szczawiem płynąca zdążyła już nas do takiego stanu permanentnego zużycia przyzwyczaić. A biorąc pod uwagę to, jak kończy się ten jego konflikt z mieszkańcami (mój największy zarzut i rozczarowanie), to już w ogóle wychodzi na to, że mimo podbramkowej sytuacji nasz bohater finalnie kończy jak Rademenes. Na czterech łapach. Dokładnie tak jak myślał od początku. U nas na starcie człowiek zanim poczułby się jeszcze oszukany i osamotniony, skończyłby z łopatą w plecach, tudzież w celi z męskim członkiem w dupie.

Warto jeszcze poruszyć wątek rozchwianych emocjonalnie dzieci. Fajny i pożyteczny to pstryczek w nos rodziców, którzy często sami, być może nieświadomie doprowadzają do nie jednej podobnej tragedii. To od nich się wszystko zaczyna, od domu rodzinnego. Nic nie dzieje się przypadkiem. Jasne, są jeszcze wpływowi rówieśnicy, telewizja, internet, zewsząd dziś atakuje zepsucie i demoralizacja, nawet bajki dla najmłodszych ociekają dziś nie lada hardcorem. Dowiedziałem się o tym lat temu, a będzie ze osiem, kiedy to ze swoją małą wtedy jeszcze chrześnicą oglądałem Cartoon Network. Przecieranie oczu ze zdziwienia to najłagodniejsze z czynności mi towarzyszących jakie utkwiły mi w pamięci.


Psychologiem dziecięcym nie jestem, specjalnie ich fanem również, więc na mądrości proszę nie liczyć. Ale jakoś ta wybujała tendencja do seksualnych skojarzeń i fantazji wśród dzieci jest na "zachodzie" coraz bardziej powszechna. Ja rozumiem, że małe dziecko może usłyszeć w domu od rodziców nieparlamentarne słowo na "k", "p", czy "ch", które później z dumą powtórzy w przedszkolu nie znając jego znaczenia. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że dziecko może zaszokować dorosłego człowieka swoim zjawiskowym językowym puryzmem, ale żeby w głowie małej dziewczynki zalęgła się historyjka o "sztywnym jak kij penisie" jej wychowawcy (którego przecież uwielbia) wycelowanym w jej wątłe oblicze? To już zdecydowanie wyższy level kojarzący mi się z moralnym zepsuciem i chyba też ze zbyt wielkim rozluźnieniem obyczajowym w społeczeństwie. W imię nowoczesności i antyzaściankowości rzecz jasna.

Co prawda w filmie pokazano to tak, że wpływ na fantastykę małej Klary miał jej starszy brat, ale sądzę, że problem ten jest nieco bardziej poważny i złożony. Będzie się on coraz częściej pojawiał i nasilał także i u nas. Mam tu na myśli związek przyczynowo-skutkowy w postaci coraz prostszego dostępu do nagości, pornografii i agresji, które atakują dziś młodego człowieka nawet w reklamach chipsów. Za pomówienia autorstwa małej i słodkiej Klary winni są nie tylko rodzice i jej starszy brat, ale też państwo, jako naturalny i nadrzędny organ dbający o swoją nowo narodzoną przyszłość, oraz już tak bardziej ogólnie, przemiany kulturowe. Innymi słowy, sami sobie gotujemy ten los. I tylko nóż się w kieszeni otwiera, gdy słyszy się jak czołowy pewien polski "polityk" proponuje publicznie, żeby obniżyć wiek inicjacji seksualnych do 13 roku życia, no bo przecież takie czasy.

Dostało się więc zatem dzieciom, dorosłym, trochę mieszkańcom miasteczka, także samemu Lucasowi, ale w moim odczuciu najwięcej bigosu narobił w tej opowieści jednak dziecięcy psycholog przesłuchujący małą Klarę. Tu kolejne rozczarowanie niemal perfekcyjnym programem opieki socjalnej jaki jest lansowany w krajach skandynawskich. Jak u licha taki człowiek może opiekować się małymi dziećmi? Pytania tendencyjne, nakierowujące na pożądaną odpowiedź. "Przyznaj się, że widziałaś jego siusiaka, a będziesz mogła iść się pobawić". Na miejscu Lucasa to właśnie jemu przylutowałbym jako pierwszemu, a nie startował do w sumie najlepszego swojego kumpla, prywatnie ojca Klary, który przecież i tak zachował się w porządku jak na zaistniałe okoliczności.

Właśnie. Przyjaźń. To ona jest tu wystawiona na próbę najwyższą. Dostajemy na talerzu wszystkie jej oblicza. Przyjaźń zdradzona, porzucona, fałszywa oraz ta najpiękniejsza z pięknych, kiełkująca w chwili największej biedy. Najbardziej szkoda mi właśnie tego, że wszystkie jej fajnie zobrazowane twarze nie zostały na koniec przez Lucasa rozliczone. A przecież powinny.

No dobra. Czas na morał i podsumowanie. Polowanie, to generalnie bardzo dobry film. Nie epicki i wcale nie wybitny jak to gdzieniegdzie da się usłyszeć. Jest zwyczajnie w pełni satysfakcjonujący, dobrze skonstruowany oraz zagrany, ale co najważniejsze, jest całkiem mądry. Prowokuje do wielotorowej dyskusji, a to najistotniejsze. Poza tym, odejmując już tony owej mądrości, jeśli ktoś jej przesytu nie lubi, jest to w gruncie rzeczy całkiem sprawny i trzymający w napięciu thriller, który można podziwiać bez większych moralnych rozkminek. Trochę za dużo czytałem o jego ogólnej zajebistości i niepowtarzalności, przez co być może oczekiwania wobec niego miałem trochę za duże. Zdarza się.

Nie mniej jednak bardzo interesujące jest to studium psychicznego zgnojenia dorosłego człowieka w cywilizowanym jakby nie było kraju, acz ten nieco mdły od słodkości finał trochę mnie zawiódł niestety. Nie tego chciałem i oczekiwałem. Zbyt proste odwrócenie kota ogonem, zbyt banalne i naiwne, niespotykane na co dzień. Tą trochę nadszarpniętą twarz niby ratuje ostatnia scena, która tknęła w Polowanie bardzo pożądanego przeze mnie odczucia gnoju i konsekwencji czynu. Człowiek po takim doświadczeniu musi widzieć odciśnięte na jego psychice piętno i to już do końca swojego żywota. Musi też czuć, że ta trauma będzie go prześladować każdego dnia jeszcze długimi latami. Życiowe rany nigdy nie goją się tak szybko. I chyba tak właśnie chciał to Vinterberg mniej więcej sfinalizować. Myślę, że nawet mu się to udało. Z jednej strony świat wcale nie jest tak piękny jak go na półkuli północnej malują, ciągle trzeba uważać i pokonywać przeszkody rzucane nam pod nogi, ale z drugiej mańki szkoda wielka, że postanowiono dodać też później garść taniego optymizmu głoszącego, iż sprawiedliwość zawsze zwycięża. Zupełnie niepotrzebna naiwność na koniec. Ale cóż, my nad Wisłą wiemy już od dawna, że sprawiedliwość jest iluzją dostępną tylko dla wielkich magików. Zawsze to jednak fajne uczucie, gdy można sobie obejrzeć jak nagle uświadamiają sobie jej zaburzenie inne, bardzo rozpieszczone przez system nacje ;)

4/6

IMDb: 8,3
Filmweb: 8,0



czwartek, 4 kwietnia 2013

W poszukiwaniu globalnego ocieplenia

Kurczak ze śliwkami
reż.Vincent Paronnaud, Marjane Satrapi  FRA, BEL, GER, 2011
93 min. Aurora Films
Polska premiera: 26.12.2012
Dramat, Melodramat



Kwiecień Chryste, co żem ci uczynił? Ja to ja, powodów dałem ci pewnie tysiące, ale ty chłopie pół kontynentu mrozisz i w psychodelię wpędzasz. Skutki fanaberii synoptyków mogą być opłakane. Samobójstwa, miliardy zabitych plemników, bo kto by chciał w takich okolicznościach przyrody zapładniać, że o milionach singlów i singielek, które przez opóźniającą się wiosnę nie mogą dać się ustrzelić w zieleniejącym się właśnie parku strzałą Amora nie pomnę. Ponoć od 26 lat (według jakichś jajogłowych) nie było nad Wisłą takiego przypadku, żeby zima tak długo trzymała za mordy. No fajnie, tyle, że co to obchodzi moją fatalną kondycję psychosomatyczną? Jak ja mam wytłumaczyć stojącemu od ponad 5 miesięcy za ścianą rowerowi (od 3 tygodni gotowemu do sezonu), że pierwszy raz od "nie pamiętam kiedy" nie wyprowadziłem go na spacer w marcu? No ludzie, muszę rzucić mięsem. Kurwa!

To wszystko przez tych durnych ekoterrorystów. Taką mam koncepcję. Odkąd pamiętam straszą ocieplającym się w zastraszającym tempie klimatem. „Zmniejszmy emisję CO2, bo będzie koniec świata!”, albo: "Wyłączmy na godzinę światła w domach. Dla ratowania Ziemii!". Ja w tym czasie WŁĄCZAM na przekór im wszystkie żarówki w domu i sprzęty, bo też jestem hejterem ekologów i się tego nie wstydzę. Jeden taki pseudo zielony, który kiedyś był nawet wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki, niejaki Al Gore, dorobił się na tej koncepcji z zabijaniem CO2 grubych milionów. Dostał nawet pokojową nagrodę Nobla za działania na rzecz przeciwdziałania globalnemu ociepleniu. No tak zadziałał, że świat aż kurwa zamarzł z wrażenia. Obecnie znajduję się w takim stanie emocjonalnego zmrożenia, że gotów jestem każdego napotkanego na swej zasypanej śniegiem i lodem drodze ekologa, meteorologa, czy też prezentera/ki pogody zajebać (sorry za blokersowy slang) z miejsca i nie zadzwonić na 112 z prośbą o pomoc. Chciałbym też zobaczyć, jak sobie ci ekolodzy dają radę z wyszukiwaniem kiełków czegokolwiek w tych niebezpiecznie ocieplonych warunkach przyrody. No bo przecież jak przystało na eko żołnierza, mięsiwem się chyba nie żywią.

Ale wiecie co? Obecnie panująca za oknem meteorologiczna poczwarz może mieć także jakieś i plusy. Co prawda rolnicy, naiwni romantycy i 3/4 ludności globu natychmiast zaprzeczą (i będą mieli rację), ale pewnego rodzaju życiowi outsiderzy, intelektualne i duchowe ciapciaki, emo, a nawet i artyści, wykorzystają ten zimny spisek przyrody do intelektualnej masturbacji. Weźmy np. na tapetę rok 1816. W tychże 365 dniach roku nie odnotowano ani jednego dnia lata. No, przynajmniej na półkuli północnej. W wyniku letnich anomalii klimatycznych (za Wikipedią), spowodowanych zimą wulkaniczną (erupcja wulkanu Tambora), zostały zniszczone uprawy w Europie Północnej, północno-wschodniej Ameryce i wschodniej Kanadzie. Ale ja w sumie nie o tym. W tymże zmrożonym i ogarniętym psychodeliczną ciemnością umysłową roku, spowodowaną wysokim stężeniem pyłów, doszło do spektakularnych, niespotykanych wręcz zachodów słońca (w pewnym sensie zazdroszczę), uwiecznionych na obrazach Williama Turnera. Brak karmy dla koni w postaci owsa ponoć zainspirował niemieckiego wynalazcę Karla Draisa do poszukiwań nowych sposobów bezkonnego transportu, które doprowadziły do wynalezienia welocypedu. Był to przodek współczesnego roweru i wielki krok naprzód w dziedzinie transportu osobistego (to też za Wiki). W tychże okolicznościach przyrody w pewnej opuszczonej przez słońce głowie powstał także Frankenstein. Czyli jak widać, mrozy potrafią być też twórcze. Cóż... wszystko fajnie, ale ja wolę jednak wiosenne dekolty w środkach komunikacji miejskiej, także sorry Frankenstein, ale hejtuję twą życiodajną matkę ciemności.

Rzygam już tą zimową odzieżą. Szalik i rękawiczki najchętniej oddałbym na Czerwony Krzyż, a nawet cyganerii żebrzącej na skrzyżowaniach. Kilka dni temu, tak trochę dla jaj i z tej rozpaczy szukałem w internetach domów i apartamentów (takich dla ubogich rzecz jasna) do kupna na kilku moich ulubionych chorwackich wysepkach jakie przed dwoma laty odwiedziłem. Cóż za rozczarowanie. Okazuje się, że mieszkania w Warszawie nie idzie wymienić bez dużej dopłaty na przyzwoite lokum na wyspie z widokiem na raj. Kolejny zawód. Może poszukać na Cyprze? Życie to permanentna potwarz i ty zmrożony kwietniu mi w tym generalnie nie pomagasz.

No ale film. Pora na film, ja jebię, że też tak często ostatnio muszę pisać o wszystkim, tylko nie o filmach. Pozwólcie, że i to zwalę na zimę. Ją hejtujcie, nie mnie. Z tymi filmami to trochę lipa u mnie ostatnio. Niestety. Z tej samopoczuciowej degrengolady nie mogę ich zbyt wiele oglądać, ponieważ za każdym razem jak widzę na ekranie krótkie rękawki, zieleń i kwiatki (to takie coś, co rośnie i pachnie od kwietnia każdego roku wszędzie z wyjątkiem Polski), to mną trzęsie. Dla ukojenia bólu sięgam częściej niż zwykle po rozgrzewające napoje, zwane tu i ówdzie wyskokowymi, bo też i dzięki nim wiosna kiełkuje w mej głowie a nawet lato i inne szmery bajery. Można więc zaryzykować dość śmiało idącą tezę, iż oglądanie filmów wiosną zimą, wzmaga we mnie alkoholizm. Ciekawe co na to cycate psycholożki (wybaczcie, mam taki fetysz i niespełnione jeszcze dotąd marzenie, no wiecie, z tych erotycznych) i lekarze. Dlatego też szprycuję się ostatnio filmami dołującymi, tak samo jak i muzyką (polecam nowy, dopiero co wydany materiał od The Mount Fuji Doomjazz Corporation, o ile ktoś tu lubi czasem strzelić sobie bezceremonialnie w łeb). Nie mniej jednak postaram się wetknąć odrobinę słońca w ten smutny jak mina zatroskanego stanem państwa Tuska wpis i wybiorę z szeregu zaległych obejrzanych filmów ten najmniej chyba pesymistyczny, przy okazji też, najmniej zimowy. Tak na odtrutkę, żeby choć przez chwilę oszukać zmrożone przeznaczenie i pobaraszkować w innej szerokości geograficznej. Wybór padł na Kurczaka ze śliwkami. Już sam tytuł zalatuje niepoprawnym i naiwnym optymizmem. Śliwki? W zimie? Bitch, please.

Nie jest to może i wielka nowość, ale też pewnie jeszcze nie wszyscy widzieli. Coś w sam raz dla fanów francuskiej kinematograficznej wrażliwości spod znaku Amelii, czy Delicatessen. Tak więc poprzeczka na dzień dobry zawieszona chyba całkiem wysoko, ale celowo. Myślę, że najnowszy projekt Vincenta Paronnaud i Marjane Satrapi spełnia swą rolę i plasuje się właśnie gdzieś w okolicach rekordu wysokości skoku wzwyż w tejże kategorii wagowej. Ale też uczciwie trzeba przyznać, iż tegoż skoku Kurczak… dokonuje kserując oraz naśladując najlepszych. Jednak mnie osobiście to nie razi po oczach, bowiem od dawna jestem zdania, że jeśli już coś powielać, to tylko tych najlepszych. W świecie zdominowanym przez klony kiczu i tandety, tylko wzór na ogólną zajebistość jest w cenie.

Potoczny termin „Ameliowe kino” (nie mylić z amelinium) krążący przez świat od lat już prawie dwunastu, co i rusz pojawia się za każdy razem, kiedy trzeba spróbować opisać dość specyficzną, typową francuską magiczność filmu jaka została poczęta w roku 2001 przez Jean-Pierre Jeuneta w Amelii właśnie. Acz ja wolę określenie „kina delikatesowego”, bo to od Delicatessen (1991) tego samego twórcy wszystko się zaczęło. Tzn. u mnie, jeszcze za małolata, no bo przecież wiadomo, że zapoczątkowane to zostało we francuskiej nowej fali, czyli jeszcze w latach 50-tych ubiegłego stulecia. Tak czy owak, chodzi mniej więcej o to samo. O francuskie dotknięcie kinematografu czarodziejską różdżką. Każdy kraj ma swoje tknięcia. Brytyjczycy od lat czarują świat kinem społecznym i obyczajowym, włosi neorezalizmem i kinem autorskim, no a żabojady... z nimi jest już różnie. Fanem ich kultury oraz filmów wielkim nie jestem, ale potrafię docenić ich wzniosłe momenty, zwłaszcza tą magiczną lekkość i ujmujące żonglowanie na ekranie licznymi konwencjami jednocześnie.


Kurczak ze śliwkami jest właśnie taką cyrkową żonglerką i ckliwym chwytaniem widza za gardło. Dramaturgiczna konstrukcja, unikanie nazbyt intelektualnej motywacji działań bohaterów, a także czysta naturalność akcji powodują, że ogląda się to lekko i przyjemnie. Vincent Paronnaud i Marjane Satrapi, którzy zasłynęli przed pięcioma laty wspaniałą animacją Persepolis, postanowili skorzystać z tych samych wzorców co Jeunet w swoich filmach i spłodzili własną Amelię. Acz ta w Kurczaku ze śliwkami ma wąsy, żonę, której nie kocha, dzieci, których nie obchodzi, no i żyje w Teheranie, ale poza tym wszystko inne prawie się zgadza. Magiczność opowieści powinna wyrażać się prostymi środkami i tak też dzieje się w tym przypadku, ale tylko pozornie. Twórcy, którzy momentami trochę niepotrzebnie silili się na oryginalność, skakali przez cały film z jednej konwencji na drugą. Z surrealizmu do animacji, z melodramatu do komedii romantycznej, z baśni do kina moralnego niepokoju. Momentami było to trochę niepotrzebne i zrobione na wyrost, ale grunt, że fajnie się to wszystko mieniło w oczach.

Kurczak… mimo licznych kolorowych przeszkadzajek i magicznych uzupełnień, to w gruncie rzeczy film bardzo smutny, nawet nieco nostalgiczny. Opowiada historię muzyka, który po zniszczeniu jego ulubionych skrzypiec postanawia umrzeć. I robi to, o czym dowiadujemy się już na samym początku filmu, więc spoiler z tej informacji jest raczej niegroźny (w związku z tym mała panda chyba nie umrze gdzieś na tym okrutnym świecie). Doświadczamy na ekranie ostatnich siedmiu dni z życia zgorzkniałego mężczyzny, wraz z licznymi dygresjami, retrospekcjami, wspomnieniami, wzniosłymi westchnięciami i tęsknotami za kobietami dorosłego życia. Nieszczęśliwa i niespełniona miłość, nietrafiony ożenek z woli matki, utracony instrument, brak dalszej chęci do życia, z tym wszystkim zmaga się grany przez Mathieu Amalricu, Nasser-Ali Khan. Widz cierpi wraz z nim i próbuje go przez cały film zrozumieć, by na końcu wydać sprawiedliwy osąd. Nasser jednak nie daje się specjalnie polubić, ma swoje fanaberie, wybuchy złości i egoistyczne grymasy, ale generalnie idzie się z nim jakoś dogadać. Osobiście w kilku przypadkach widziałem w nim nawet swoje nie mniej zbłądzone oblicze, tak więc zasadniczo, z Nasserem mógłbym nawet napić się wódki, czy też zajarać opium. W końcu też lubi duże cycki.

Wszystko jest tu ładnie skonstruowane i zagrane. Warstwa wizualna nie krzyczy żadnymi brakami. Film pod tym kątem jest po prostu piękny. Nie umiem się do czegokolwiek przyczepić. Treści co prawda nie wiele, ale praca kamery i niezły w sumie scenariusz rekompensują wszelkie językowe braki. Nawet dają coś więcej: Urodzaj atrybutów i licznych gatunkowych nawiązań. Pysznie się to wszystko ogląda. O wiele bardziej cenię w kinie tego typu baśniową magiczność, niż tą prezentowaną za pomocą małych krasnoludów, czy tam innych hobbitów. Wcale nie trzeba uciekać do krainy fantasy, by poczuć tu na ziemi coś równie metafizycznego, odrealnionego i trudno definiowanego. Jedyne czego mi trochę w Kurczaku… brakuje, to wyrazistego morału. Nie ma też klarownej puenty, ale za to zakończenie – klasa. Dawno nie widziałem w kinie tak prostego, pozbawionego zbędnych banałów i ckliwych wyniosłości happy endu. Trafili tą prostotą w samo sedno. Człowiek umiera, robi to z własnego wyboru i w tymże miejscu kończy się drogi widzu opowieść. Taki to lajf okrutny i prosty zarazem. Ale ty też masz wybór, wszyscy go mamy. Żyj, doświadczaj, kochaj się, odśnieżaj co rano przez pół godziny samochód w kwietniu, rób cokolwiek, tylko nie umieraj. A jeśli już koniecznie musisz palnąć sobie w łeb, obejrzyj Kurczaka ze śliwkami. Co prawda mnie osobiście ten zimowy psychosomatyczny dół specjalnie nie przeszedł, nadal jestem w emocjonalnym dołku i czekam aż ktoś łaskawie rzuci mi z góry linę, ale za to z radością naleję sobie kolejną szklaneczkę łiskacza, czego sobie jak i wam szczerze życzę. W końcu od czegoś trzeba zacząć te globalne ocieplanie się klimatu. Zacznijmy więc od samych siebie.

4/6

IMDb: 6,9
Filmweb: 7,1