środa, 19 grudnia 2012

Exitus letalis

Miłość
reż. Michael Haneke, FRA, AUT, GER, 2012
126 min. Gutek Film
Polska premiera: 2.11.2012




Już za dwa dni, jak powszechnie wiadomo, kończy się kalendarz Majów. Acz w Ostrowcu skończył się już chyba minionej nocy. Pewnie ktoś czegoś nie poprzestawiał... ale nieważne. Pogodynka zapowiada na piątek falę (ba, tsunami) trudnych do zniesienia upałów. Możliwe także lokalne trzęsienia ziemi, podtopienia, huragany, pożary i takie tam klimatyczne pierdoły. Myślę więc, że to może być ostatni dzwonek na to, by zmierzyć się z chyba najgłośniejszym filmem tej jesieni, a może nawet i roku. Tak przynajmniej uznała przed miesiącem Europejska Akademia Filmowa, obdarowując Miłość praktycznie wszystkimi najważniejszymi tegorocznymi nagrodami. Ja jednak muszę przyznać i to bez owijania w bawełnę, że mam z tym filmem problem, co najmniej tak wielki jak z zakupem świątecznych prezentów dla najbliższych. Choć w sumie nie wiem czemu, przecież świąt w tym roku nie będzie. W następnych latach także ich chyba nie przewidują, acz pewny tego do końca jeszcze nie jestem.

Od tygodnia próbuję ukłuć Michaela Hanekego, a to w żebro, innym razem gdzieś w ramię, dobrać się do niego podczas snu (jakkolwiek dwuznacznie by to zabrzmiało), lecz ten stary, niemiecko-austriacki brodacz (chciałem napisać zbrodniarz, nie wiem czemu) stoi niewzruszony i bezceremonialnie gapi mi się swym przeszywającym mnie wzrokiem w twarz. A ta zwyczajnie głupieje. Autentycznie nie potrafię wydusić z siebie jakiejś choć umiarkowanie mądrej myśli, ani jednego trafnego spostrzeżenia, nie umiem wyodrębnić z siebie jakiegoś zalążka tylko w ułomny sposób przypominającego liryczną precyzję i ład panujący nawet w podrzędnych filmowych notkach. Odkąd wyszedłem przed tygodniem z kina myślę o Miłości dużo, by nie powiedzieć, że ciągle, lecz nadal widzę przed oczami ten sam biały ekran otwartego Worda. A ten gdyby tylko mógł, zrobiłby się z tej bezużyteczności żółty. A przecież w głowie liter, zdań i akapitów setki, tysiące. Walają się po pustym łbie jak elektrony wokół jądra atomu. Jak to wszystko zwymiotować na tą pieprzoną biel? Majowie, kończcie wreszcie ten burdel, oszczędźcie mi wstydu.

Tak to jest, jak staje się w szranki z dziełem skończonym, wybitnym, wyjątkowo ascetycznym, oraz jednocześnie tak bardzo odpychającym i surowym w swoim przekazie, że nawet ja, człowiek o dość wysublimowanej ekranowej, jak i życiowej wrażliwości, mam problem z trawieniem. Przez ostatnie siedem dni czułem się trochę tak, jakby mój układ trawienny walczył z nadmiarem zepsutego mięsa pochodzenia zwierzęcego, a które w niewyjaśnionych (pewnie alkoholowych) okolicznościach oraz w trudno akceptowalnym nadmiarze, znalazło się mimowolnie w moim żołądku. Koniecznie pragnę wydalić z siebie tego niepożądanego gościa, który być może był kiedyś królikiem, ale najpierw musi zakończyć się ten pieprzony proces enzymatycznej hydrolizy wielkocząsteczkowych związków chemicznych w prostsze, w celu ich wchłonięcia i przyswojenia przez organizm. Wtedy w grze pozostają już tylko gruczoły trawienne, stosowne enzymy i jogibabu, znaczy się arrivederci.

Tydzień trawienia psu w budę. Nadal intelektualne pastwisko i cisza polarna. W celach leczniczych i dla odnalezienia we mnie zagubionego gdzieś natchnienia, buszowałem po różnych miejscach w internecie szukając gotowych wzorców, myśli innych autorów, którzy zupełnie jak ja, dysponują wyobrażeniem, w którym umieją pisać o filmach i mało tego, myślą także, że ktoś chce nas wszystkich czytać. O naiwności... Był to błąd niestety. Jak zawsze z resztą. Ciągle to sobie powtarzam i wbijam do łba: „Nie czytaj cudzych recek filmów, które za chwilę masz sam spłodzić!”. Wielbłąd by się uśmiał. No ale zrobiłem to i oczywiście jakoś specjalnie mi z tego powodu nie jest lepiej. Ale za to poznałem inne punkty widzenia oraz nieco, hmm, ekscentryczne, absurdalne wręcz interpretacje ekranowej wizji Hanekego. To akurat było pożyteczne zderzenie się z cudzą myślą. Odrzucając je z marszu od siebie, zbliżyłem się do tej rdzennej, własnej. No proszę. Czyli jednak istnieje.


Miłość jest dla mnie trudna w odbiorze przede wszystkim dlatego, że samo pojęcie miłości jest dla mnie nadal kompletnie niedefiniowalne i niełatwe do włożenia w nawias. Właściwie to sprawia mi trudność wkładania jej w cokolwiek, nawet w wazon (nie wiem skąd mi w głowie raptem ten wazon). Najbliżej prawdy i clue definicji bliskiej mi z punktu widzenia własnych doświadczeń jest ta, o której pisałem tu już w przeszłości i to przynajmniej kilka razy, tak, zgadza się, autorstwa ś.p. „starego zboka” Bukowskiego. Jak ktoś chce, może coś o miłości widzianej zarówno jego oczami, jak i moimi przeczytać więcej np. tutaj (nie chce mnie się przepisywać). Tyle, że tam jest bardziej o miłości widzianej z punktu widzenia ludzi młodych, ciałem lub duchem, otwartych na innych ludzi oraz doświadczenia i ciągle szukających. Natomiast miłość goszcząca w sercach małżeństwa francuskich dystyngowanych staruszków z przeszło 50-letnim stażem, wyrażana jest jednak jakby trochę inaczej.

Nie ma więc mowy o lukrze, pudrze oraz eksplozji sztucznych ogni na tle gwiaździstego nieba jakie towarzyszą zwłaszcza młodym adeptom sztuki miłosnej. Dlatego w pewnym sensie od razu mi się spodobało. W tym miejscu na myśl przychodzi mi inny film widziany niedawno, polski, o tym samym tytule oraz podobnym zamyśle, do którego siłą rzeczy można, a być może nawet należy się odnieść. Mowa o Miłości Sławka Fabickiego. Jednak ten koncentruje się właśnie na wbijaniu szpilek w naiwność młodego małżeństwa przechodzącego kryzys, który z punktu widzenia naszej francuskiej pary staruszków znajdujących się u podnóży bram św. Piotra, wydaje się dość hmm… miałki. Dlatego dla odmiany, zamiast tej początkowej fali zauroczenia, która zalewa nasze umysły w pierwszej kolejności, zamiast tony różu i całej tej trochę naiwnej pedantycznej czerwieni, u Hanekego od razu jesteśmy przeniesieni do odcieni smutnej szarości, bieli i czerni, do fazy ostatniej, o której zwykle nie myślimy wcale. Zazwyczaj nie lubimy zastanawiać się nad przyszłością tak odległą, która aby dostrzec, trzeba wziąć do ręki lornetkę. Tym razem nie mamy wyboru. Tzn. mamy. Można po prostu wyjść z kina.

Siwobrody postanowił obrać ten schyłkowy już moment ludzkiego cierpienia żywota za punkt początkowy w swojej opowieści. Zamknął więc nas wszystkich w niewielkim mieszkaniu paryskiej kamienicy wraz ze staruszkami Georgesem i jego życiową wybranką Anną, włączył kamery i czmychnął sobie gdzieś w cień starego budownictwa, żeby broń Boże nie przeszkadzać. A nam zostawił życie. Krwawiące, bolesne, pachnące stęchlizną. Jednak w początkowej fazie filmu ich perypetie dnia codziennego przywodzą mi na myśl beztroskę jaka rozgaszcza się na wygodnych sofach późnej emerytury, oczywiście nie w Polsce, bo to musiałoby oznaczać głód i cierpienie o jakim nawet Haneke nie zdaje sobie sprawy. Ale w takiej dajmy na to Francji, para wykształconych oraz o artystycznym usposobieniu starszych ludzi może sobie pozwolić na różne fanaberie. Np. na chodzenie do filharmonii na koncerty. I tak też Georges oraz Anna sobie w tym Paryżu żyją. Starość całkiem w pytę. Wielkie stare mieszkanie, książki, płyty, fortepian, muzyka klasyczna, inteligenckie dysputy przy herbatce, ot, kulturalna beztroska. Ale rzecz jasna przecież nie o to chodzi naszemu brodaczowi. Do naszej dwójki bohaterów dołącza szybko ktoś trzeci. Wylew. A nawet czwarty. Paraliż. Anna z pięknej, pogodnej kobiety w kwiecie wieku w ciągu zaledwie kilku dni zamienia się w warzywo. Przez resztę filmu trzeba je podlewać.


Dlatego mam kłopot z tym filmem, bowiem tytularna miłość trochę zbija mnie z tropu. Ja na ekranie dostrzegam przede wszystkim śmierć. Dla mnie jest to film głównie o nieodwracalnym procesie umierania, o dobieganiu do linii mety naszych ziemskich żywotów. O cierniach starości, fizycznych uciążliwościach i niedoskonałościach. O walce ze słabościami własnego ciała w chwili, kiedy umysł pragnie być młody, a przynajmniej ciągle pamięta lata, kiedy biegało się jeszcze boso po oszronionej łące. Miłość? Istnieje, owszem, ale wcale bym jej nie przeceniał. Zbyt wiele chyba jej tu nie ma. Jest jakby wypalona, boleśnie doświadczona i przepotwarzona przez 50 lat swojej tułaczki. Tli się w sercach staruszków, bo co im pozostało? Ugasić się nie da, bardziej wzniecić też już nie można. Żadnej innej alternatywy, efekt przyzwyczajenia, kładzenia się oraz budzenia wspólnie przez te wszystkie lata. Rozwód? Rozkochanie się w kimś innym? W tym wieku? Bez jaj. Pozostaje im dokończyć swój maraton trzymając się za ręce, bo tak trzeba, bo tak nakazuje im przyzwoitość, szacunek do siebie nawzajem. Ale śmierć? Ta jest dla nich obojga czymś nowym. Wiedzą, że jest blisko, czują ją, z każdym kolejnym krokiem, każdego dnia, który przybliża ich w jej szpony. Ale dopiero dotknięcie przez nią Anny spowoduje, że zaczną patrzeć na końcówkę swojej ziemskiej bytności nieco inaczej. I tu tytularna miłość ma dopiero trochę więcej do powiedzenia. Z jednej strony pragnie zakończyć cierpienia kobiety wcześniej, z drugiej zaś, tkwi przy jej łożu do ostatnich dni.

Nie mniej jednak na ekranie dominuje lęk i strach przed śmiercią. I to dosłownie. W bardzo sterylnych, nieruchomych oraz długich kadrach dominuje niepokój i przerażenie. Czuć zapach zbliżającej się, kapitalnie odwzorowanej przez fantastyczny duet aktorski śmierci. Ich pełna improwizacji gra, zmysłowa wrażliwość, oraz poświęcenie najwyższych lotów widoczne są w każdej scenie. Dosłowność w przekazie wprost porażająca. W kilku przypadkach aż odwracałem wzrok i szukałem czegoś niedefiniowalnego na ścianach kina. Czułem zapach stęchlizny, ludzkiego rozkładającego się ciała, a jęki umierającej Anny przypominały ostatnie skowyty mojej ś.p. babci. Przerażające studium umierania, tak naturalne i oczywiste, a jednocześnie tak bardzo odległe i nieakceptowalne, zwłaszcza przez młodego człowieka. Miłość Hanekego uwiera. Zupełnie pozbawiona jest dźwięku, kolorów i muzyki. Dominują zdjęcia tylko z jednego mieszkania, które pod koniec seansu znane jest już przez nas na wylot. Ich cały świat, przeszło 50 wspólnych przeżytych ze sobą lat kryje ledwie kilkadziesiąt metrów kwadratowych lokalu, jednego z milionów, ale za jego oknem tętni życie, które przecież toczy się dalej. Perfekcyjny wycinek ludzkiego dramatu, być może tylko koszmarny sen Georgesa, a może jednak prawdziwa historia, którą zarezerwować dla siebie może dziś prawie każdy z nas, który przez śmierć bliskiego się przeczołgał. Jakkolwiek do tego nie podejść, film przeciągnie nas po ziemi i skopie po ryju. Boli, bo ma boleć. Herr Haneke, czapki z głów.

Majowie. Możecie już gasić światło. Jestem gotów.

5/6

IMDb: 8,1
Filmweb: 8,0


3 komentarze:

  1. Świetna recenzja "Miłości", ująłeś o wiele lepiej ode mnie to, co krążyło mi po głowie. Ten film kołatał się w moich myślach i kiedy w końcu o nim napisałam, stwierdziłam, że to o wiele, wiele mniej, niż chciałam przelać w słowa. Dzieło Hanekego pozostawia po sobie niedefiniowalny niepokój, dziwaczne pobudzenie. Niektóre sceny, jak ta początkowa w filharmonii, sprawiają, że widz czuje się skrępowany i ma ochotę odwrócić wzrok, lecz nie może tego zrobić, gdyż z tych samych powodów obraz przykuwa jego spojrzenie. Pełen kontrastów jest ten Haneke, choć zmieścił wszystko w paru odcieniach bieli i szarości. Uważam jego "Miłość" zdecydowanie za jeden z najlepszych filmów zeszłego roku, choć trudno w kontekście tego dzieła mówić o "podobaniu się".

    OdpowiedzUsuń
  2. A dziękuję. Miło. O tego typu produkcjach cokolwiek byśmy nie napisali i tak zawsze będzie mało. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ech. Zazdroszczę. Naprawdę zazdroszczę tego tekstu. Ten film się naprawdę wymyka, uwiera i choć nie potrafisz nic z siebie wydusić, to czujesz, że musisz. Bo nie da się obok tego filmu przejść obojętnie.

    Jest miłość. Jest wywrócona na wszelkie możliwe strony. Są oblicza, których byśmy nigdy wcześniej miłością nie nazwali. I są akty, relacje, które miłością być powinny, a nie są.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń