360
reż. Fernando Meirelles, BRA, FRA, GBR, AUT, 2011
110 min. Kino Świat
Polska premiera: 26.12.2012
„Mądry człowiek powiedział kiedyś, jeśli jest rozwidlenie dróg - wybierz”. Cóż, osobiście znam zdecydowanie trafniejsze złote myśli oraz życiowe sentencje, także autorstwa ludzi mniej mądrych, oczytanych i bystrych, którzy pół życia spędzili pod osiedlową Żabką z mętnym wzrokiem i w obszczanych spodniach, ale załóżmy, że można tej myśli poświęcić trochę więcej czasu, rozwinąć ją i zbudować wokół niej jakąś historię. Zdecydował się na to Fernando Meirelles, twórca m.in. Miasta Boga, czy Wiernego ogrodnika. Cytat ten pojawia się w jego najnowszej produkcji dwukrotnie. Na początku oraz po zatoczeniu sytuacyjnego okręgu, już pod sam koniec. Spina klamrą powtarzalności i przypadkowości losy kilkunastu różnych postaci. Nihil novi rzecz jasna, ale muszę przyznać, że Brazylijczyk wybrnął z tego zadania w całkiem oryginalny i interesujący sposób.
Lubię takie filmy. Pełne życiowego dramatu, przegadane, o z pozoru trudnych relacjach międzyludzkich, którymi wytapetowano wszystkie ściany tego świata, a które w istocie sprowadzają się do bardzo prostych zależności, niestety tak trudnych do spełnienia przez większość z nas. W 360 ukazano je nam w nieco zawiły, nieliniowy i nieszablonowy sposób, tak, by zbudować mgliste wrażenie, iż wszystko jest tak okrutnie skomplikowane, wymaga od nas tylu poświęceń oraz życiowej mądrości, lecz w istocie rzeczy, klucz do zdjęcia kajdan zniewalających nasze ulotne szczęście znajduje się w zasięgu naszego wzroku. Pewnie gdzieś na sąsiedniej ulicy, dwie przecznice dalej, czy w sąsiedniej dzielnicy, dosłownie o przysłowiowy rzut beretem. Co z tego, skoro obraliśmy inną drogę.
Fernando Meirelles, tak jak wielu jego poprzedników, próbuje wytłumaczyć nam, a może nawet i sobie samemu, czym kieruje się człowiek wybierając konkretne drogi prowadzące do jego własnych tęsknot i pragnień. Myśl zaiste filozoficzna, ale na moje, zupełnie syzyfowa, gdyż jak powszechnie wiadomo, jedynym sensownym wytłumaczeniem na szereg zdarzeń jaki nam się każdego dnia przytrafia, jest po prostu przeznaczenie lub też zwyczajnie, przypadek. Są jeszcze emocje, które zwłaszcza u kobiet, są wytłumaczeniem wszystkiego. Osobiście uważam, że nawet nie ma co z tym polemizować i próbować się kopać po kostkach. Oczywiście każdy może uznać, że jest panem własnego losu, oraz, że sam decyduje o swojej przyszłości, sam jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Teoretycznie jest to założenie jak najbardziej racjonalne i słuszne. Wzmacnia nasze morale i ego. Sam lubię się czasem tak okłamywać. Nawet pomaga, acz starcza na krótko. Tyle że, czy chcemy tego czy nie, zawsze jest coś ponad tym. Ponad naszą definicją świata, którą z tak wielkim trudem próbujemy przez całe nasze życie wbić sobie do łba i jakoś sensownie poukładać. Wiatr, który dmucha w nasze żagle powstaje w innej części kontynentu, zaś wzburzone morze, po którym idziemy kursem ostro na wiatr, jest autorstwem cyklicznie powtarzającego się, kompletnie nieposkromionego kaprysu natury. Co z tego, że trzymamy rumpel steru w ręku, jak i tak nie możemy popłynąć pod wiatr, nawet jak byśmy bardzo tego chcieli. Żeglujemy więc z wiatrem, mimo, że myślimy, iż sami sterujemy naszym jachtem i możemy podążyć nim we wszystkich kierunkach. A tu klops. Rozczarowanie. Klasyczny mordewind. Niestety azymut naszej życiowej wędrówki jest już dawno wyznaczony. Pytanie tylko przez kogo.
Osobiście uważam, że im szybciej to zrozumiemy i co ważniejsze, pogodzimy się z odgórną dyktaturą, tym mniej będą nas boleć kopniaki w zad, brzuch, a nawet i w twarz. Bo taka właśnie jest nasza przyszłość. Jeśli chcesz wiedzieć jak będzie ona wyglądać, wyobraź sobie but depczący ludzką twarz, wiecznie. Oczywiście możemy ciągle walczyć o coś, brać sprawy w swoje ręce, zaciągać kredyty, zakładać rodziny, kupować przedmioty, ale wszystko to dzieje się na nic nie znaczącym, niskim poziomie merytorycznym, który koncentruje wokół siebie rzeczy błahe i nieistotne z punktu widzenia świata, nawet tego naszego, o wyjątkowo ubogiej konsystencji. Jesteśmy fragmentem wzoru na nieskończoność. Ciągłością zdarzeń, częścią powtarzającego się cyklu. Rodzimy się, umieramy, z mozołem budujemy swoje cywilizacje, które i tak w końcu upadają, tak dzieje się od milionów lat. Wszystko co nam towarzyszy na co dzień jest nic nie znaczące z punktu widzenia świata, który generalnie ma nas w dupie i żyje własnym życiem, a dla którego jesteśmy co najwyżej krowim odchodem.
360 to właśnie taka luźna wariacja powyższych dwóch akapitów. Elipsoidalna wędrówka kilkunastu zagubionych w świecie postaci, często zupełnie sobie obcych, które myślą, że wszystko w ich życiu zależy od nich i tylko od nich samych. Fernando Meirelles z godną podziwu wrażliwością podróżuje za nimi po świecie obserwując ich małe i wielkie dramaty przez lupę, tudzież mikroskop. Od Denver w stanie Colorado, przez Londyn, Wiedeń, Paryż, czy Bratysławę. Pół świata, różne języki, kolory skóry i ciągle ten sam odwieczny problem - szukanie lekarza, który wypisze nam receptę na szczęście. Może być także domowy adres wiecznie szukanej miłości naszego życia. W ostateczności, jakiś szalony wizjoner popadający w stan mistycznego transu, może zakreślić nam na kartce papieru sześć cyfr jakie padną jutro w kulminacyjnym losowaniu lotka. Za jedyne 10% od potencjalnej wygranej. Cokolwiek. Byle znaleźć, byle szukać, byle iść naprzód, tak jak wszyscy, tak jak mówią w telewizji. A czemu się tak zwyczajnie nie zatrzymać i po prostu na złość im wszystkim nie usiąść? Jak to Orwell kiedyś mądrze napisał: „Ludzie mogą być szczęśliwi tylko wtedy, gdy nie przypuszczają, że celem życia jest szczęście”. W teorii więc, człowiek, gdy przestaje się za nim uganiać oraz wyznaczać sobie górnolotne i trudne do realizacji cele, wtedy powinno być mu lżej. Hmm... oczywiście że nie jest.
To są tylko słowa. Może i mądre, ale zupełnie oderwane od rzeczywistości. Od razu i z marszu jesteś skreślany przez innych ludzi. Bo odstajesz. A i tak każdy z nas, z niżej podpisanym na czele, koniec końców będziemy jak te stado baranów latać po ogrodzonej łące i szukać nienaruszonej jeszcze przez nikogo kępki trawy, tratując się o nią wzajemnie. Zupełnie jak nasi bohaterowie filmu Meirellesa. Tak jak poczatkująca prostytutka rozpoczynająca swoją karierę z pierwszym swoim klientem, świetnym i przystojnym managerem zagubionym w związku ze swoją równie piękną i zagubioną żoną szukającą ukojenia w ramionach młodego ciacha. Tak jak dziewczyna tego ciacha, dowiadująca się o jego zdradzie. Tak jak starszy pan szukający po całym świecie swojej zaginionej córki, natrafiający na sfrustrowaną i zawiedzioną swym ciachem kobietę, czy tak jak seryjny gwałciciel oraz maniak seksualny, który także natrafia na naszą brazylijską piękność, i tak dalej i tak dalej, aż do ponownego powrotu do naszej słowackiej prostytutki.
Efekt domina, koła, krzyżowania się licznych życiowych dróg, węzłów komunikacyjnych. Miliony przystanków, miliardy połączeń, biliony zdarzeń, niby sami decydujemy nad obranym przez nas kierunkiem, ale o tym co staje na naszej drodze decyduje już ktoś inny, poprzez własne podejmowane decyzje, które z kolei są zależne od jeszcze innych tysięcy, milionów osób. Od razu na usta ciśnie mi się słynne powiedzonko nieodżałowanego Janka Himilsbacha: "Tyle dróg budują, tylko, kurwa, nie ma dokąd iść". Same ślepe zaułki. Ciągle ten sam rozgrzany asfalt. Nuda. Czasem ludzkie wędrówki łączą się ze sobą w pary i wspólnie szukają szczęścia, a nawet miłości na tej samej płaszczyźnie, na tej samej drodze. Uradowany człowiek myśli wtedy, że odkrywa tajemne przejścia, że podąża drogą, którą jeszcze nikt nigdy przed nim nie kroczył, ale nie, to nadal jest ta sama ślepa uliczka w którą skręca za każdym razem, nawet mając świadomość, iż w istocie prowadzi donikąd, oraz, że już tu przecież raz był. Taki lafj, nasze przeznaczenie, ciągłe zataczanie koła, bezustanne jeżdżenie po rondzie, niby zmieniamy na nim pasy, wyprzedzamy inne pojazdy, podziwiamy widoki przez szybę, ale to nadal jest pieprzone rondo. Zupełna oczywistość, a jednak mimo to lubię rzucać okiem na takie ckliwe historie odrysowane od cyrkla. A w tym konkretnym przypadku radość jest tym większa, ponieważ reżyser swoją wrażliwością i zamysłem mocno zbliża się w kierunku ekranowej perfekcji, do mistrza gatunku filozoficznych rozważań nad zbłąkaną ludzką egzystencją jakim jest A.G Inarritu. A to nie w kij dmuchał komplement.
Nie mniej jednak 360-tce brakuje trochę tej charakterystycznej inarritunowej głębi. Oczywiście to żaden zarzut, ale jak już porównywać, to do najlepszych. To zdecydowanie nie jest jeden z tych filmów, nad którymi trzeba będzie po końcowych literach trochę pogłówkować, odsapnąć i wytrzeć pot z czoła. W naszych sercach zagości raczej luźniejsza forma i treść oparta na dynamicznych obrazach i błyskawicznych skokach lokacyjnych. W odróżnieniu od Meksykańczyka, Brazylijczyk radzi sobie bez dłuższych pauz, których mnie osobiście trochę jednak brakuje. Ale za to w zamian otrzymujemy świetne aktorstwo, kilka głośnych nazwisk (jak zwykle perfekcyjny Hopkins, jak zwykle piękna Weisz i jak zwykle klasycznie zjawiskowy Jude Law), zdjęcia, muzykę, klimat. W sam raz na świąteczną projekcję, zwolnienie w natłoku obowiązków i chwilową zadumę. Meirelles co prawda niczego w nas nie zmieni. Nie wytyczy też nowych szklaków ani w kinematografii, ani też w ludzkich umysłach, ale każde pochylenie się nad naszymi kulejącymi wnętrzami uważam, iż trzeba po prostu docenić. Co też czynię. Doceniam, a nawet wyróżniam i polecam. Od 26 rudnia w polskich kinach, przeszło rok po reszcie świata. Cóż… drogi obierane przez naszych rodzimych dystrybutorów także są dziurawe i kręte. Z tym też lepiej jest się w końcu pogodzić ;)
4/6
IMDb: 5,9
Filmweb: 6,4
reż. Fernando Meirelles, BRA, FRA, GBR, AUT, 2011
110 min. Kino Świat
Polska premiera: 26.12.2012
„Mądry człowiek powiedział kiedyś, jeśli jest rozwidlenie dróg - wybierz”. Cóż, osobiście znam zdecydowanie trafniejsze złote myśli oraz życiowe sentencje, także autorstwa ludzi mniej mądrych, oczytanych i bystrych, którzy pół życia spędzili pod osiedlową Żabką z mętnym wzrokiem i w obszczanych spodniach, ale załóżmy, że można tej myśli poświęcić trochę więcej czasu, rozwinąć ją i zbudować wokół niej jakąś historię. Zdecydował się na to Fernando Meirelles, twórca m.in. Miasta Boga, czy Wiernego ogrodnika. Cytat ten pojawia się w jego najnowszej produkcji dwukrotnie. Na początku oraz po zatoczeniu sytuacyjnego okręgu, już pod sam koniec. Spina klamrą powtarzalności i przypadkowości losy kilkunastu różnych postaci. Nihil novi rzecz jasna, ale muszę przyznać, że Brazylijczyk wybrnął z tego zadania w całkiem oryginalny i interesujący sposób.
Lubię takie filmy. Pełne życiowego dramatu, przegadane, o z pozoru trudnych relacjach międzyludzkich, którymi wytapetowano wszystkie ściany tego świata, a które w istocie sprowadzają się do bardzo prostych zależności, niestety tak trudnych do spełnienia przez większość z nas. W 360 ukazano je nam w nieco zawiły, nieliniowy i nieszablonowy sposób, tak, by zbudować mgliste wrażenie, iż wszystko jest tak okrutnie skomplikowane, wymaga od nas tylu poświęceń oraz życiowej mądrości, lecz w istocie rzeczy, klucz do zdjęcia kajdan zniewalających nasze ulotne szczęście znajduje się w zasięgu naszego wzroku. Pewnie gdzieś na sąsiedniej ulicy, dwie przecznice dalej, czy w sąsiedniej dzielnicy, dosłownie o przysłowiowy rzut beretem. Co z tego, skoro obraliśmy inną drogę.
Fernando Meirelles, tak jak wielu jego poprzedników, próbuje wytłumaczyć nam, a może nawet i sobie samemu, czym kieruje się człowiek wybierając konkretne drogi prowadzące do jego własnych tęsknot i pragnień. Myśl zaiste filozoficzna, ale na moje, zupełnie syzyfowa, gdyż jak powszechnie wiadomo, jedynym sensownym wytłumaczeniem na szereg zdarzeń jaki nam się każdego dnia przytrafia, jest po prostu przeznaczenie lub też zwyczajnie, przypadek. Są jeszcze emocje, które zwłaszcza u kobiet, są wytłumaczeniem wszystkiego. Osobiście uważam, że nawet nie ma co z tym polemizować i próbować się kopać po kostkach. Oczywiście każdy może uznać, że jest panem własnego losu, oraz, że sam decyduje o swojej przyszłości, sam jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Teoretycznie jest to założenie jak najbardziej racjonalne i słuszne. Wzmacnia nasze morale i ego. Sam lubię się czasem tak okłamywać. Nawet pomaga, acz starcza na krótko. Tyle że, czy chcemy tego czy nie, zawsze jest coś ponad tym. Ponad naszą definicją świata, którą z tak wielkim trudem próbujemy przez całe nasze życie wbić sobie do łba i jakoś sensownie poukładać. Wiatr, który dmucha w nasze żagle powstaje w innej części kontynentu, zaś wzburzone morze, po którym idziemy kursem ostro na wiatr, jest autorstwem cyklicznie powtarzającego się, kompletnie nieposkromionego kaprysu natury. Co z tego, że trzymamy rumpel steru w ręku, jak i tak nie możemy popłynąć pod wiatr, nawet jak byśmy bardzo tego chcieli. Żeglujemy więc z wiatrem, mimo, że myślimy, iż sami sterujemy naszym jachtem i możemy podążyć nim we wszystkich kierunkach. A tu klops. Rozczarowanie. Klasyczny mordewind. Niestety azymut naszej życiowej wędrówki jest już dawno wyznaczony. Pytanie tylko przez kogo.
Osobiście uważam, że im szybciej to zrozumiemy i co ważniejsze, pogodzimy się z odgórną dyktaturą, tym mniej będą nas boleć kopniaki w zad, brzuch, a nawet i w twarz. Bo taka właśnie jest nasza przyszłość. Jeśli chcesz wiedzieć jak będzie ona wyglądać, wyobraź sobie but depczący ludzką twarz, wiecznie. Oczywiście możemy ciągle walczyć o coś, brać sprawy w swoje ręce, zaciągać kredyty, zakładać rodziny, kupować przedmioty, ale wszystko to dzieje się na nic nie znaczącym, niskim poziomie merytorycznym, który koncentruje wokół siebie rzeczy błahe i nieistotne z punktu widzenia świata, nawet tego naszego, o wyjątkowo ubogiej konsystencji. Jesteśmy fragmentem wzoru na nieskończoność. Ciągłością zdarzeń, częścią powtarzającego się cyklu. Rodzimy się, umieramy, z mozołem budujemy swoje cywilizacje, które i tak w końcu upadają, tak dzieje się od milionów lat. Wszystko co nam towarzyszy na co dzień jest nic nie znaczące z punktu widzenia świata, który generalnie ma nas w dupie i żyje własnym życiem, a dla którego jesteśmy co najwyżej krowim odchodem.
360 to właśnie taka luźna wariacja powyższych dwóch akapitów. Elipsoidalna wędrówka kilkunastu zagubionych w świecie postaci, często zupełnie sobie obcych, które myślą, że wszystko w ich życiu zależy od nich i tylko od nich samych. Fernando Meirelles z godną podziwu wrażliwością podróżuje za nimi po świecie obserwując ich małe i wielkie dramaty przez lupę, tudzież mikroskop. Od Denver w stanie Colorado, przez Londyn, Wiedeń, Paryż, czy Bratysławę. Pół świata, różne języki, kolory skóry i ciągle ten sam odwieczny problem - szukanie lekarza, który wypisze nam receptę na szczęście. Może być także domowy adres wiecznie szukanej miłości naszego życia. W ostateczności, jakiś szalony wizjoner popadający w stan mistycznego transu, może zakreślić nam na kartce papieru sześć cyfr jakie padną jutro w kulminacyjnym losowaniu lotka. Za jedyne 10% od potencjalnej wygranej. Cokolwiek. Byle znaleźć, byle szukać, byle iść naprzód, tak jak wszyscy, tak jak mówią w telewizji. A czemu się tak zwyczajnie nie zatrzymać i po prostu na złość im wszystkim nie usiąść? Jak to Orwell kiedyś mądrze napisał: „Ludzie mogą być szczęśliwi tylko wtedy, gdy nie przypuszczają, że celem życia jest szczęście”. W teorii więc, człowiek, gdy przestaje się za nim uganiać oraz wyznaczać sobie górnolotne i trudne do realizacji cele, wtedy powinno być mu lżej. Hmm... oczywiście że nie jest.
To są tylko słowa. Może i mądre, ale zupełnie oderwane od rzeczywistości. Od razu i z marszu jesteś skreślany przez innych ludzi. Bo odstajesz. A i tak każdy z nas, z niżej podpisanym na czele, koniec końców będziemy jak te stado baranów latać po ogrodzonej łące i szukać nienaruszonej jeszcze przez nikogo kępki trawy, tratując się o nią wzajemnie. Zupełnie jak nasi bohaterowie filmu Meirellesa. Tak jak poczatkująca prostytutka rozpoczynająca swoją karierę z pierwszym swoim klientem, świetnym i przystojnym managerem zagubionym w związku ze swoją równie piękną i zagubioną żoną szukającą ukojenia w ramionach młodego ciacha. Tak jak dziewczyna tego ciacha, dowiadująca się o jego zdradzie. Tak jak starszy pan szukający po całym świecie swojej zaginionej córki, natrafiający na sfrustrowaną i zawiedzioną swym ciachem kobietę, czy tak jak seryjny gwałciciel oraz maniak seksualny, który także natrafia na naszą brazylijską piękność, i tak dalej i tak dalej, aż do ponownego powrotu do naszej słowackiej prostytutki.
Efekt domina, koła, krzyżowania się licznych życiowych dróg, węzłów komunikacyjnych. Miliony przystanków, miliardy połączeń, biliony zdarzeń, niby sami decydujemy nad obranym przez nas kierunkiem, ale o tym co staje na naszej drodze decyduje już ktoś inny, poprzez własne podejmowane decyzje, które z kolei są zależne od jeszcze innych tysięcy, milionów osób. Od razu na usta ciśnie mi się słynne powiedzonko nieodżałowanego Janka Himilsbacha: "Tyle dróg budują, tylko, kurwa, nie ma dokąd iść". Same ślepe zaułki. Ciągle ten sam rozgrzany asfalt. Nuda. Czasem ludzkie wędrówki łączą się ze sobą w pary i wspólnie szukają szczęścia, a nawet miłości na tej samej płaszczyźnie, na tej samej drodze. Uradowany człowiek myśli wtedy, że odkrywa tajemne przejścia, że podąża drogą, którą jeszcze nikt nigdy przed nim nie kroczył, ale nie, to nadal jest ta sama ślepa uliczka w którą skręca za każdym razem, nawet mając świadomość, iż w istocie prowadzi donikąd, oraz, że już tu przecież raz był. Taki lafj, nasze przeznaczenie, ciągłe zataczanie koła, bezustanne jeżdżenie po rondzie, niby zmieniamy na nim pasy, wyprzedzamy inne pojazdy, podziwiamy widoki przez szybę, ale to nadal jest pieprzone rondo. Zupełna oczywistość, a jednak mimo to lubię rzucać okiem na takie ckliwe historie odrysowane od cyrkla. A w tym konkretnym przypadku radość jest tym większa, ponieważ reżyser swoją wrażliwością i zamysłem mocno zbliża się w kierunku ekranowej perfekcji, do mistrza gatunku filozoficznych rozważań nad zbłąkaną ludzką egzystencją jakim jest A.G Inarritu. A to nie w kij dmuchał komplement.
Nie mniej jednak 360-tce brakuje trochę tej charakterystycznej inarritunowej głębi. Oczywiście to żaden zarzut, ale jak już porównywać, to do najlepszych. To zdecydowanie nie jest jeden z tych filmów, nad którymi trzeba będzie po końcowych literach trochę pogłówkować, odsapnąć i wytrzeć pot z czoła. W naszych sercach zagości raczej luźniejsza forma i treść oparta na dynamicznych obrazach i błyskawicznych skokach lokacyjnych. W odróżnieniu od Meksykańczyka, Brazylijczyk radzi sobie bez dłuższych pauz, których mnie osobiście trochę jednak brakuje. Ale za to w zamian otrzymujemy świetne aktorstwo, kilka głośnych nazwisk (jak zwykle perfekcyjny Hopkins, jak zwykle piękna Weisz i jak zwykle klasycznie zjawiskowy Jude Law), zdjęcia, muzykę, klimat. W sam raz na świąteczną projekcję, zwolnienie w natłoku obowiązków i chwilową zadumę. Meirelles co prawda niczego w nas nie zmieni. Nie wytyczy też nowych szklaków ani w kinematografii, ani też w ludzkich umysłach, ale każde pochylenie się nad naszymi kulejącymi wnętrzami uważam, iż trzeba po prostu docenić. Co też czynię. Doceniam, a nawet wyróżniam i polecam. Od 26 rudnia w polskich kinach, przeszło rok po reszcie świata. Cóż… drogi obierane przez naszych rodzimych dystrybutorów także są dziurawe i kręte. Z tym też lepiej jest się w końcu pogodzić ;)
4/6
IMDb: 5,9
Filmweb: 6,4
Absolutnie celny opis ludzkich poszukiwań i rozterek. Szczęścia nie da się osiągnąć. Szczęśliwe są tylko ulotne chwile. Ale to ne znaczy aby nie próbować :)
OdpowiedzUsuńWesołych Świąt !
E.
bardzo lubię tę idee domina i połączenia, i lubię jak ten zabieg wykorzystuje kino. Bardzo czekałam na 360 i bardzo się zawiodłam. Słabe historie, za dużo banałów. Jedyna, która autentycznie mnie zaciekawiła i była świetnie zagrana to ta z Benem Fosterem. Żałuję, że z tego motywu nie powstał cały film.
OdpowiedzUsuńBardzo przyjemnie mi się ten film oglądało - nie rozumiem nikich ocen na popularnych serwisach filmowych.
OdpowiedzUsuń