Lęk wysokości
reż. Bartosz Konopka, POL, 2011
100 min. Kino Świat
Polska premiera: 20.04.2012
O fabularnym debiucie Bartosza Konopki (tego od berlińskich królików) słyszałem tylko dobre rzeczy. Aż dziw, bo przecież nawet na arcydzieła światowej kinematografii zawsze znajdzie się jakiś zamachowiec. A tu nic. Cisza i spokój. Może i nie szukałem jakoś z wielkim zapałem, ale takie rzeczy zwykle rzucają się w oczy. A ja serio chciałem dla odmiany przeczytać coś krytycznego, co poszerzy moją optykę i zaintryguje przed pójściem do kina. Coś więcej niż jedno płytkie zdanie, że Lęk wysokości jest nudny, albo że nie podobał mi się. Tak to może pies mojej sąsiadki napisać. Więc cóż. W takim razie pozostaje mi konieczność spłodzenia czegoś samemu.
Niestety muszę. Czuję się szczerze zawiedziony. Już w połowie filmu wiedziałem, że nic go nie uratuje. Nawet profesorskie kreacje Stroińskiego i Dorocińskiego. Lęk wysokości jest doskonałym przykładem na to, że nawet najlepsze aktorstwo bez dobrego scenariusza, zmysłu reżyserskiego i montażu jest niewystarczające. Robienie filmów to nadal gra zespołowa. Nawet jeden Messi nie wygra Barcelonie Ligi Mistrzów (i całe szczęście).
Film nie jest wybitny, jak to chce mi wmówić rzesza osób i to z kilku powodów. Przede wszystkim jest źle skonstruowany. Wiem jaką myśl chciał mi przekazać Konopka, a przynajmniej tak mi się wydaje, że wiem, ale nie umiał. Zabrakło warsztatu, być może umiejętności, pomysłu i pieniędzy. Tak, pieniędzy. Pomimo tego, że film stara się stwarzać pozory, jest wyraźnie niedoinwestowany. Acz to żadne novum w polskiej kinematografii. Z pewnością reżyser nie jest w tym przekleństwie odosobniony. Jednak na te wszystkie braki i wpadki techniczne widoczne zwłaszcza w raczej przeciętnych zdjęciach, choć czasem niezłych kadrach ale za to w kiepskim montażu (w kinie bolało to strasznie) byłbym w stanie machnąć ręką. Wiele razy to już robiłem w przypadku polskich produkcji, bo wiem jak wielka ciąży na nich ta niedoskonałość, ale niestety, Lęk wysokości wad ma trochę więcej. I to tych w warstwie merytorycznej. A tu już taryfy ulgowej u mnie nie ma.
Film aspiruje do miana mądrego dramatu psychologicznego. Czyli można dla wygody przyjąć, że pragnie wniknąć w nasze wnętrza, skłonić do refleksji, być może także chciałby wywrócić nasze bebechy na drugą stronę byśmy poczuli twórczą niestrawność. Cholera nie wiem, chce zasiać w nas jakiś niepokój po prostu. Ale ja absolutnie nic takiego nie poczułem. A przecież raczej nie można mi zarzucić braku wrażliwości i to nawet na rzeczy na które wrażliwy z natury nie jestem, tudzież nie powinienem być. Nic. Kompletnie nic. Aż się zastanawiałem w trakcie seansu, czy może zwyczajnie nie mam dziś swojego dnia? Że może nie mogę się skupić, skoncentrować, a być może także zrozumieć z przyczyn obiektywnych tego, co chce mi w pocie czoła powiedzieć Konopka? No ale do licha, byłem w kinie bynajmniej nie w celach towarzyskich, sam, może z 8 osób na sali, a zapach spalonego popcornu tym razem nie znalazł swojego ujścia w moich wrażliwych na jego smród nozdrzach. Skoro więc nic we mnie nie wzbudził, to może jednak nic w nim takiego po prostu nie było?
Trochę jednak szkoda, bo temat wydawał się ciekawy. Trudne relacje ojca z dorosłym już synem mogą dostarczyć wiele ciekawych wniosków z życia, że tak powiem wziętych. W dodatku w filmie reżyser wysoko zawiesił poprzeczkę skłóconemu z ojcem synowi, Tomkowi (Marcin Dorociński). Ten musiał bowiem dla zrozumienia szaleństwa, czy też zwyczajnie choroby psychicznej własnego ojca poświęcić bardzo wiele. Karierę, ciężarną żonę, słowem wszystko. Ten motyw akurat mi się podobał, ale nie był czymś nadzwyczajnym i zaskakującym, co mogło by ponieść ten film na wysokie chmury, zwłaszcza, że nie w pełni go wykorzystano. Tak już po prostu mamy, że dla naszych najbliższych poświęcamy wszystko co dla nas najważniejsze, bowiem to oni są i zawsze powinni być dla nas na pierwszym miejscu. No ale może to nie jest tak oczywiste dla wszystkich.
Podobało mi się także to, że próba okiełznania całego szaleństwa jakie siedzi od lat w głowie Wojciecha (Krzysztof Stroiński) spoczywała od samego początku na barkach jego syna. Kobiety w ogóle się do tego nie mieszały. Matka Tomka, a żona Wojciecha dawno już odpuściła i uciekła gdzie pieprz rośnie. Z kolei żona Tomka jedyne czym się przejmowała, to własnym rosnącym brzuchem i przyszłością zbudowaną z modelu rodziny dwa plus jeden, gdzie nie ma miejsca dla dziadka, zwłaszcza obłąkanego. Mamy więc do czynienia z typowo męską rozgrywką. Szorstkością, dystansem, z nieumiejętnością okazywania uczuć, z trudnością w porozumieniu się. Takie typowe męskie piekiełko z którego kobiety samoczynnie się wykluczyły i poddały bez walki. Ale to też jest nie do końca doskonałe i dwuznaczne. Myślę, że kobiety tak samo potrafią walczyć o swoich ojców. Może inaczej, ale walka i poświęcenie jest walką i poświęceniem. Synowie o matki walczyliby tak samo. Nie ma reguł, jest tylko inny wachlarz emocji.
Jednak jestem w stanie przyjąć, że na tle typowo męskich relacji można chyba trochę więcej dostrzec. Są trudniejsze, stąd może bardziej wdzięczne dla oka kamery. Z biegiem filmu uwypuklają się pewne podobieństwa pomiędzy ojcem i synem. Szaleństwo tego pierwszego, które trudno jest zdefiniować, i to mimo, że reżyser w kilku retrospektywach ukazał jego genezę, z czasem wydaje się pochłaniać także i jego syna. Też w pewnym momencie odleciał, rzucił pracę, opuścił żonę przy nadziei, niby w blasku chwały, by ratować chorego ojca, ale jednak zbliżył się do emocjonalnej nienormalności, zupełnie, jakby tylko w ten sposób można było zrozumieć gryzący go problem. Odlot ten, jak już pisałem wyżej nawet mi się podobał, nie mniej jednak i to zostało ukazane w zbyt powierzchowny sposób i tak samo jak szybko się wykluło, również zniknęło.
Cały czas więc w odbiorze filmu dominował permanentny niedosyt. Nic na to nie poradzę. Chciałbym rzecz jasna, żeby było inaczej, bowiem Lęk wysokości ma ambicje i bardzo chce być ambitne, ale nie potrafię go za takie uznać. Myślałem jeszcze trochę naiwnie, że może zakończenie wniesie coś interesującego. Że może mnie jeszcze czymś zaskoczy. Zamknie ten cały statyczny chaos w jakąś mądrą klamrę logicznej spójności, no ale skoro nie było jej także wcześniej podczas otwarcia, to trudno wymagać, by pojawiło się ona na końcu. Zakończenie więc także miałkie niestety. Zdjęcia Tatr co prawda dodają uroku, ale niczego nie wyjaśniają, niczego nie kończą. Pozostawiają niedosyt. Mimo głębi do jakiej aspiruje i jaką porusza Lęk wysokości, film jest w gruncie rzeczy płytki. Niedokończony, źle skonstruowany, acz fantastycznie wykreowany przez duet Dorociński-Stroiński. Dla tych Panów wielkie brawa, dozgonny szacunek oraz uznanie. Ale to niestety za mało. Nie jest to film zły. Ma swoje mocne strony, tzw momenty, stara się, ale nie jest żadnym tam arcydziełem. Nie jest nawet rewelacyjny, czy też bardzo dobry jak da się tu i ówdzie przeczytać. Wyróżnia się, ale jest najwyżej niezły, czym zapewne podpadnę milionom. No ale cóż, taki lajf. Tyle ode mnie.
3/6
IMDb: 7,6
Filmweb: 7,6
co do jednego muszę zgłosić sprzeciw: zakończenie. No jasne, że nic nie wyjaśnia i nie finalizuje. No bo jak? Ojciec nadal będzie chory jak był i walka będzie trwać nadal. U mnie akurat takie realistyczne zakończenie budzi uznanie.
OdpowiedzUsuńSeans jeszcze przede mną, muszę przyznać, że nastawiałam się optymistycznie a po twojej recenzji wnioskuje, że trochę podobny do innych polskich produkcji w tym sensie, że czegoś mu brakuje i wydaje się nie do końca dopracowany...
OdpowiedzUsuń