niedziela, 8 stycznia 2012

Forever young

Restless
reż. Gus Van Sant, USA, 2011
91 min. United International Pictures
Polska premiera: 25.11.2011



Gus Van Sant jest uznanym na całym świecie reżyserem, ale jak dla mnie, bardzo nierównym. Lubi sobie czasem nakręcić coś szczeniackiego. I to dosłownie. Ma np. słabość do zagłębiania się w nastoletnie umysły w celu przeanalizowania ich zupełnie przyziemnych problemów. A to w Słoniu pochylił głowę nad przemocą w amerykańskich szkołach, w Paranoid Park zaś zamartwiał się nad młodym skejtem z problemami egzystencjalnymi. Ja wolę jednak Van Santa z dzieł bardziej dorosłych. Weźmy takiego Buntownika z wyboru, albo Szukając siebie. To były bardzo dobre i dojrzałe filmy, które wywindowały go na piedestał kinowego szacunku. No ale pomiędzy nimi i później, zawsze ciągnęło wilka do młodych owieczek. Van Sant często wraca na nieco eksperymentalny szlak, by przespacerować się z kamerą po świecie ludzi młodych. Właśnie zrobił to po raz kolejny.

Pierwsza reakcja – machnięcie ręką. Założyłem sobie z góry i dla własnej wygody, że cudów się spodziewać po Restless nie należy. No bo czym jeszcze może dorosłego widza zaskoczyć szczeniacka epopeja? Ćpanie, chlanie, zabijanie, niechciane ciąże, to wszystko już było. Coraz trudniej jest dziś nakręcić dobry film o trudnych i bujających w obłokach dzieciakach i to pomimo, że dzisiejsze czasy wychowują ich na pęczki. To co prawda, z założenia bardzo wdzięczny temat dla reżysera, bowiem małolaty są zupełnie nieprzewidywalne w swoich postanowieniach. Dorastając przechodzą taki miks emocjonalnych wynaturzeń, że z pomocą ich zachwianej i dojrzewającej psychiki można opowiedzieć właściwie każdą historię. I w porządku. Ale trzeba też umieć wykorzystać drzemiący w nich potencjał oraz znaleźć przekonujących widza dzieciaków, a i tak to tylko połowa drogi do sukcesu. Van Sant moim zdaniem raczej kiepsko radzi sobie na tej płaszczyźnie.

Nie mniej jednak pierwsze zderzenie z filmem i o dziwo jest nieźle. Całkiem oryginalna, acz zdecydowanie zbyt ckliwa historyjka zamkniętego w sobie młodzieńca, który po stracie rodziców w wypadku samochodowym znalazł sobie nowe hobby i w ramach jego pielęgnacji uczęszcza na pogrzeby zupełnie obcych mu ludzi. Na jednym z nich poznaje równie ekscentryczną dziewczynę i tak zaczyna się wakacyjna przygoda, gdzie on był młody i ona była młoda. Z której by strony na nich nie spojrzeć, banał. Ale jednak z nutką nadziei. Van Sant tego lekko zniewieściałego i bardzo wrażliwego chłopaka, oraz trochę chłopięcą Alicję z krainy czarów, umorusał w brutalnej dorosłości, na której czele stanął wyimaginowany Japończyk-Kamikadze z okresu II WŚ. Iście szalone, ale za to oryginalne. Dopisuję mały plusik.

Nasza trójka mierzy się więc nie tylko z uczuciem jakie między nimi kiełkuje, ale także z przewrotnością życia. Dziewczyna ma raka i za chwilę umrze, chłopak niewyleczoną traumę po stracie najbliższych, a Japończyk-Kamikadze cierpi z powodu tęsknoty. Van Sant lawiruje wokół ich problemów próbując wcisnąć odrobinę wariacji i radosnego szaleństwa w ich wspólny świat, który już z góry wiadomo, że skończy się źle. Fajny więc to motyw wyjściowy, taką formę zdecydowanie kupuję. No ale problem w tym, że to film Van Santa. Trzeba więc było coś spieprzyć.

Problem pierwszy. Brak iskry. Bohaterowie są nudni i mało przekonujący. Ornitologiczne dialogi są miałkie, a ich uczucie mało autentyczne. Przypomina mi to wszystko bardziej tani film dla młodzieży puszczony w popołudniowym bloku w publicznej telewizji. Problem drugi. Odbiorcy tego filmu w moim odczuciu, to współczesna forma wychuchanych emo dzieciaków słuchających przygnębiającej muzyki spłodzonej przez artystów z zasłoniętymi przez grzywkę oczami. Być może przyjemnie połechcze też ego nastoletnich fanów sagi Zmierzch. Restless może spodobać się także współczesnym hipsterom, choć nadal jeszcze do nie do końca rozgryzłem ich fenomenu, zwłaszcza pod kątem intelektualnym. Co tu dłużej pisać, to nie jest film dla mnie. Zbyt ckliwa i odrealniona bajka dla naiwnych zakochanych wierzących w miłość w każdej sytuacji, pojmując ją według nieco pokracznych definicji. Nawet jak dla mnie, romantyka z zasadami, jest zbyt kiczowato.

Ale nie zbesztam tego filmu w całości. Zostawię na nim kilka suchych nitek. Z całej dwójki naszych głównych bohaterów stawiam na tego trzeciego. Hiroshi Takahashi, czyli wspomniany duch Japónczyka-Kamikadze. Robi w tym filmie kawał dobrej roboty. Mistrz drugiego planu, który w całym tym różu wytwarza trochę bardziej naturalnych i nadających się do życia barw. Film ma parę niezłych momentów, kilka udanych dialogów, odrobinę piękna i chwytającej za serce ckliwości, ale jako całość nie robi na mnie większego wrażenia. Raczej odczuwam niedosyt. Nie wiem, może to jakieś podprogowe uprzedzenie, zbyt duże wymagania, może też jestem zwyczajnie już za stary i zbyt zgorzkniały na takie naiwne szczeniacko-miłosne harce na ekranie. Mam jednak nadzieję, że nie.

Myślę też, że już pora wydorośleć Panie reżyserze i powrócić do innego repertuaru. Chcę rzeczy poważniejszych. Chcę Van Santa, który będąc już przecież facetem po sześćdziesiątce, przestaje chodzić w młodzieżowych ciuchach myśląc, że na jego trampki polecą rozpalone osiemnastki. Pewne rzeczy w tym wieku już się nie zdarzają. Mówię to z autentycznym bólem w klatce piersiowej. Młodość jest piękna, ale ulotna. Nie marnujmy życia bezustannie tkwiąc w tym co kiedyś było w nas jeszcze piękne i młode, zostawmy coś z tego na starość.

3/6


IMDb: 6,6
Filmweb: 7,3



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz