niedziela, 1 lutego 2009

Trochę o filozofii kibica

Cass
reż. Jon S.Baird, GBR, 2008
108 min.


Sięgnąłem po ten tytuł w zasadzie tylko dlatego, że będąc dość blisko kibicowskich klimatów, jestem zawsze ciekaw każdej produkcji filmowej która dotyka znanej mi sceny. Zwykle czynię to z ciekawości, bowiem interesuje mnie jak ludzie pochodzący teoretycznie z zewnątrz widzą nas - kibiców.

W Polsce rzecz jasna widzą nas tak jak np. lobbują temat dziennikarze redakcji sportowej Gazety Wyborczej. Czyli standardowo. Bydło, bandyci, złodzieje... słowem kibole. Taką oto właśnie definicję wymyślili sobie ci smutni Panowie. Niestety dla nas, polskie społeczeństwo w zdecydowanej większości podziela zdanie owych Panów. Dlatego też każdy kibicowski wątek pojawiający się w polskim filmie czy też serialu, przyjmuje raczej groteskowy wyraz twarzy.
Wszystko dlatego, że odbiór kibiców piłkarskich w tym kraju jest mocno zafałszowany, wyboldowany i celowo negatywnie wykreowany przez media. Nie będę się jednak zbytnio rozwodził nad tematem, bo też mi się zwyczajnie za bardzo nie chce. Jednak również na wyspach, jak i prawie w każdym innym wystarczająco cywilizowanym kraju, problem kibiców również istnieje. Tzn też są. Kibice w sensie.

I również praktycznie wszędzie się ich nie lubi. Mam tu na myśli zorganizowany ruch kibicowski, a nie jakichś tam Andrzejów z trąbkami (bez urazy rzecz jasna dla tych pierwszych). Zorganizowane, często fanatyczne grupy kibicowskie przeważnie prowadzą na trybunach własną politykę, która to nie zawsze jest spójna z interesem właścicieli naszych klubów. Celem nadrzędnym posiadaczy klubu są pieniądze, szybki zysk i bezwarunkowa dyscyplina na trybunach. Zaś interesem kibiców jest permanentne dobro klubu z poszanowaniem jego historii oraz tradycji, jak i dobro samych siebie. Bez żadnych negocjacji. I tu pojawia się klasyczny konflikt interesów.
Kibice bowiem byli, są i zawsze będą obecni na własnych trybunach. Zawsze będą się czuli współwłaścicielem tego na czym wyrośli i w co się zaangażowali. I to niezależnie od poziomu sportowego reprezentowanego przez swoich piłkarzy oraz miejsca w ligowej tabeli. Natomiast majętni właściciele klubów, traktują je tylko jako inwestycję. Jedni i drudzy przeważnie nie mogą więc spotkać się we wspólnym mianowniku. Finał tej zabawy kończy się przeważnie zawsze w ten sam sposób. Winą za wszelkie zło obarczani są kibice. Wszystko jest pięknie, piłkarze wygrywają, tylko im coś zawsze nie pasuje.

Tytułowy Cass Pennant również wywodzi się ze środowiska kibiców, dla których ważne jest coś więcej niż tylko ciepły hot dog zjedzony na trybunach. Jest to opowieść oparta na biograficznej historii opisanej przez czołowego kibica West Ham United, członka legendarnej grupy Inner City Firm. Jest szorstko, czasem może i brutalnie, czasem śmiesznie, ale za to prawdziwie. A przynajmniej takie były założenia. Ruch kibicowski wywodzi się bowiem z niższych warstw społecznych. Na trybunach nigdy nie było Wersalu, ale w obecnych czasach, w których rządzi w sporcie przede wszystkim rozrywka i pieniądz, awanturujących się i nie chcących dostosować do współczesnego szablonu grzecznych i bogatych kibiców nikt już dzisiaj nie potrzebuje. Ci, wyposażeni od kołyski w pewne ideały i okrzepnięci na szlaku swoich wyjazdowych meczy, pozostawieni są więc samym sobie. Zatem rozgrywają często swoje prywatne spotkania. Czy to na dzielnicy, w swoim mieście lub na zupełnie obcym terytorium. Cass stara się właśnie opowiedzieć o tych być może nieco zawiłych i niezrozumiałych dla przeciętnego człowieka kibicowskich przygodach.

Na wyspach powstało już wcześniej kilka tego typu produkcji. Pionierem wśród nich był całkiem niezły i ceniony Football Factory. Był też nieco gorszy Green Street Hooligans. Tak więc angole, którzy przez wielu stawiani są na szczycie światowej kibicowskiej drabinki, i mimo że od dobrej dekady zwalczani są we własnym kraju przez wszystkich kogo tylko popadnie, potrafią jednak zrobić ciekawe oraz dobre kino poruszające dość trudną z założenia i do zobrazowania tematykę.
Niestety tym razem się nie udało. Jonowi Baird zabrakło chyba pomysłu na opowiedzenie przecież bardzo ciekawego życiorysu legendy kibiców londyńskiego klubu. Może nie udało się to dlatego, że ów reżyser to permanentny żółtodziób. Nowicjusz, który nie nakręcił jeszcze nic wyjątkowego.

Mamy więc do czynienia z filmem który nie zrobi furory ani w światku typowo kibicowskim (bardzo nieudolnie zobrazowanie owego światka), ani też nie za bardzo przypadnie do gustu zwykłym zjadaczom chleba. Ci ostatni raczej nie zrozumieją intencji i zamysłu reżysera. Nie wiem nawet czy sam reżyser rozumie. Nie wiem więc do kogo tak naprawdę kierowana jest ta produkcja. Ja nie zobaczyłem w niej niczego czego nie doświadczyłbym już we wcześniejszych wspomnianych wyżej przeze mnie tytułach. Potraktowałem więc film bardziej jako ciekawostkę. Dowiedziałem się z niego trochę o legendzie kibiców West Hamu. O jego życiu, początkach kibicowania i życiowych, czasem humorystycznych, a czasem szalenie dramatycznych wydarzeniach opartych na faktach. Fajnie. Ale nic poza tym.

2/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz