sobota, 29 listopada 2014

Piękna i bestia

Lewiatan
reż. Andriej Zwiagincew, RUS, 2014
140 min. Against Gravity
Polska premiera: 14.11.2014
Dramat



"...bo już sam jego widok przeraża. Kto się ośmieli go zbudzić? Któż mu wystąpi naprzeciw? Kto się odważy go dotknąć bezkarnie? – Nikt zgoła pod całym niebem. Głosu jego nie zdołam przemilczeć, o sile wiem – niezrównana. Czy odchyli kto brzeg pancerza i podejdzie z podwójnym wędzidłem? Czy otworzy mu paszczy podwoje? Strasznie jest spojrzeć mu w zęby. Grzbiet ma jak płyty u tarczy, spojone jakby pieczęcią. Mocno ze sobą złączone, powietrze nawet nie przejdzie. Tak jedna przylega do drugiej, że nie można rozluźnić połączeń. Jego kichanie olśniewa blaskiem, oczy – jak powieki zorzy: z ust mu płomienie buchają, sypią się iskry ogniste. Dym wydobywa się z nozdrzy, jak z kotła pełnego wrzątku. Oddechem rozpala węgle, z paszczy tryska mu ogień. W szyi się kryje jego potęga, przed nim skacząc biegnie przestrach, części ciała spojone, jakby ulane, nieporuszone. Serce ma twarde jak skała, jak dolny kamień młyński. Gdy wstaje, mocni drżą ze strachu i przerażeni tracą przytomność. Bo cięcie mieczem bez skutku, jak dzida, strzała czy oszczep. Dla niego żelazo – to plewy, brąz – niby drzewo zbutwiałe. Nie płoszy go strzała z łuku, kamień z procy jest źdźbłem dla niego. Dla niego źdźbłem maczuga, śmieje się z dzidy lecącej. Pod nim są ostre skorupy, ślad jakby wału zostawia na błocie. Głębię wód wzburzy jak kocioł, na wrzątek ją zdoła przemienić. Za nim smuga się świeci na wodzie, topiel podobna do siwizny. Nie ma mu równego na ziemi, uczyniono go nieustraszonym: Każde mocne zwierzę się lęka jego, króla wszystkich stworzeń" - Tak w "Księdze Hioba" mówi jeden rozdział poświęcony mitycznemu potworowi morskiemu - Lewiatanowi. Wielki, potężny, a walka z nim jest nierówna i niesprawiedliwa, tak samo jak starcie bohaterów najnowszego obrazu Andrieja Zwiagincewa, którzy użerają się ze skorumpowaną oraz zepsutą moralnie władzą.

Lewiatan jest opowieścią, która w bardzo dosłowny sposób sprowadza wycinek komentowanej rzeczywistości do popularnego u nas sloganu: "Rosja, to stan umysłu". Ciężko ogarnąć rozumem, wyobrazić nas samych w tym świecie, acz co do samego meritum, to w zobrazowaniu bezczelności i bezkarności władzy Polska akurat jakoś specjalnie się w tym aspekcie od Putinlandu nie różni. Rządy kolesiostwa, łapówkarstwo i pycha, może nieco inna skala, ale problem tak jakby wspólny i u nas równie aktualny. Dlatego też sądzę, iż łatwo jest się nam z myślą przewodnią w Lewiatanie utożsamiać.

To już drugi rosyjski film jaki widziałem w tym roku, który porusza podobny wątek. W Majorze w reżyserii Jurija Bykowa dramat jednostki ludzkiej, ubogiej i przeklętej, zupełnie zwyczajnej i pozbawionej społecznych przywilejów również musiał zmierzyć się z arogancją, potęgą i chamstwem władzy. Zwiagincew poszedł jednak o krok dalej. W element przewodni, czyli w konflikt między jednostką a skorumpowanym bytem państwowym wkomponował fragmenty metafizyczne i stricte religijne, które jednak z czasem okazują się dla widza pułapką, cwanym zabiegiem jaki pozostawia bezradnego odbiorcę wraz z jego rozgardiaszem emocjonalnym gdzieś pod ścianą i w ślepej uliczce.

Nie będę wodził za nos i trzymał w niepewności do końca. Lewiatan jest filmem wybitnym. Urzekł mnie i wstrząsnął do kości. Rosja, jako stan umysłu i potężny kraj zniewolony postsowiecką okupacją myśli, już od wielu lat wypuszcza w świat mocne filmy i mądrą literaturę. Rosyjska inteligencja i artyści jakby pogodzeni ze swoim losem oraz przekleństwem czasem przemycą w swoich dziełach coś zawartego między wierszami, co wymownie zawiesza białą flagę i prosi świat o pomoc.


Tym razem lokowani jesteśmy w Rosji północnej, w obwodzie murmańskim, w małym miasteczku (zdjęcia kręcono w Kirowsku i Moczegorsku) wypełnionym wysłużonymi już sowieckimi blokowiskami tak absurdalnie wkomponowanymi w przepiękny górski, acz bardzo surowy krajobraz. Nad brzegiem jeziora w wybudowanym własnymi rękoma domu mieszka Nikolai (Aleksey Serebryakov) wraz z drugą żoną Lilyą (Elena Lyadova) i młodocianym synem. Jego atrakcyjnie położoną działkę upatrzył sobie miejscowy Mer, który poprzez podległe mu oraz skorumpowane sądy odbiera ją oferując Nikolaiowi w zamian mocno zaniżone wobec rynkowej wartości pieniądze. Uparty, prostolinijny Nikolai jednak się nie poddaje i przy pomocy swojego kolegi z wojska - Dmitriego (Vladimir Vdovichenkov) - dziś prawnika z Moskwy, próbuje się lokalnej władzy postawić walcząc o swoją godność i sprawiedliwość.

Ich walka z wiatrakami urozmaicona jest barwnymi rozmowami przy pochłanianej szklankami wódce (przy hektolitrach wódy) o życiu, współczesnej matce Rosji i Bogu. Mimo smutnych okoliczności przyrody jest także sporo do śmiechu, wszak wiadomo, wódka rozwesela. Lewiatan wyposażony jest w kilka bardzo absurdalnych i zjawiskowych scen, którym przewodzi ta z wyprawą za miasto, na zakrapiany piknik strzelecki. Wybuchy salw śmiechu pojawiały się na sali kinowej z częstotliwością wystrzałów autorstwa naszych pijanych bohaterów, a ja zachodziłem w głowę i w duchu pytałem samego siebie, acz również będąc przy tym wyraźnie rozbawiony, z czego się ludzie u licha śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie! Ukazana w ten sposób rosyjska patologia i ich jestestwo w rzeczy samej niewiele różni się od naszego krajobrazu, typowo polskiego, może tylko trochę przyjemniejszego dla oka. Trudno też było mi znaleźć różnicę pomiędzy pijacką ekspresją Zwiagincewa, a tą jaką znamy z filmów Smarzowskiego. Bardzo zbliżona ekstrema, bezpośredniość i naturalność. U nich, tak jak i u nas piją wszyscy podobnie. Władza, milicja, chcący uciec od swoich problemów szary Kowalski i pani Iwonka spod szóstki. Obaj umiejętnie wykorzystują wódczany, słowiański motyw jako tło do realnych problemów jakie żrą i trawią daną społeczność.

Tytułowy Lewiatan - biblijny morski potwór, to wypisz wymaluj współczesna Rosja. Z pozoru wielka, silna, wszechpotężna i groźna dla innych milionów ryb oraz mieszkańców mórz i oceanów. Ale Zwiagincew ukazuje ją w formie symbolu, jako może i wielki, ale jednak szkielet wymarłej już dawno ryby umorusanej dziś już tylko w błocie i wodzie gdzieś daleko na wypiździe i marginesie znaczenia. Dzisiejsza Rosja to korupcja, rozwarstwiona i skłócona ze sobą wielokulturowość, wrogość i nieufność, opętana biurokracją oraz szaleństwem zepsutej moralnie władzy w dodatku zatopionej, tak jak ten szkielet po kostki w wódce. Nie widzę w tym obrazie jasnego światła na końcu. Lewiatan przygnębia, dołuje i bombarduje tlące się jeszcze gdzieniegdzie w człowieku poczucie sprawiedliwości społecznej. Nikolaiowi ostatecznie odebrane jest wszystko: dom, żona, dziecko, przyjaźń i godność, a Bóg i prawosławny kościół, do którego Zwiagincew się wielokrotnie tutaj odnosi, ostatecznie staje się wykrzyknikiem całego jego cierpienia, tak jakby nawet i sam najwyższy nie był już w stanie dopomóc dzisiejszej cierpiącej Rosji.

Wyjątkowo piękny jest to film, wypełniony metafizycznymi i religijnymi symbolami, wzbogacony wrażliwością i duchem samego Andrieja Tarkowskiego, którego czuć tu zwłaszcza w warstwie wizualnej, w przepięknych zdjęciach i kadrach. Przeczytałem gdzieś wczoraj, że w treści czuć tu z kolei innego wielkiego Rosjanina - Fiodora Dostojewskiego. Myślę, że i w tym zamachu na niekwestionowaną wielkość tkwi jakieś małe ziarenko prawdy. Lewiatan jest więc także niezwykle mądry, gdyż ustami Rosjanina otwarcie mówi, że Rosja jest dziś piękna i zła jednocześnie, niczym mityczna i tytułowa morska bestia, postrach mórz i oceanów, tak jak taniec Pięknej i Bestii we francuskiej baśni ludowej, jak monstrualnych rozmiarów grzyb atomowy, oraz przedstawiony nam krajobraz polodowcowej krainy, kochaj ją, albo zabij na śmierć. Zwiagincew ją szczerze miłuje i tak jakby woła na świat cały, aby ten ją dobił i pozwolił im wychować oraz zbudować ją od nowa, bo przed tym dzisiejszym trupem nie ma już żadnej przyszłości.

6/6

IMDb: 8,0
Filmweb: 7,8


poniedziałek, 24 listopada 2014

Show must go on

Wolny strzelec
reż. Dan Gilroy, USA, 2014
117 min. Monolith Films
Polska premiera: 21.11.2014
Dramat, Thriller



W miniony piątek kalendarz dni zupełnie z dupy i bezsensownych dumnie głosił, iż obchodzimy Światowy Dzień prania ludziom mózgu Telewizji. W związku z tym Telewizja Polska po przeszło dwudziestu latach postanowiła zaprzestać emitowania kultowej Mody na sukces, bo nikt jej już nie ogląda i w ogóle za drogoa "Król TVN" - Kuba Wojewódzki, został zablokowany na fejsie (niestety tylko na 30 dni). Monolith Films również skorzystał z tej jakże wzniosłej okazji i idealnie wstrzelił się z premierą Nightcrawler (Wolny strzelec), który poniekąd (acz w dużym uproszczeniu) odsłania wycinek dzisiejszej telewizyjnej rzeczywistości, manipulacji faktami oraz krwawej walki o słupki.

No właśnie. Telewizja. Jaka ona dziś jest? Patrząc na hity stacji mainstreamowych, na ich ramówki zdominowane przez rozrywkowe programy typu reality show, na poziom ich w ogóle już niekryjących się z brakiem obiektywizmu magazynów informacyjnych, spoglądając także na te półgodzinne bloki reklamowe, oraz na zagubioną gdzieś między rolnikami szukającymi swoich żon a Agatą Młynarską puszczoną zamiast wieczorynki misyjnością telewizji publicznej (czy już opłaciłeś swój abonament?), można dojść do zupełnie niezaskakującej już dziś konkluzji, iż telewizja to zwykłe szambo, pomiot, najniższa forma przekazu emocji i informacji, a przy okazji pralnia rynsztoku i wymiocin. Coraz mniej uczy, informuje, bawi i poszerza horyzonty, a coraz bardziej tłamsi, ogranicza, żenuje, wkurwia, zabrania i zamyka w świecie dla obłąkanych.

Ktoś pewnie powie, że to wcale nie telewizja, ale po prostu czasy się zmieniły. Że to głównie rozwiązłość obyczajowa, także Internet zmienił współczesną telewizję, przez co sama musiała się dopasować do potencjalnego odbiorcy i aby przetrwać, musi sprzedawać mu to, czego sam od niej oczekuje. Zapewne poniekąd jest to prawdziwe. Nie byłoby tej durnowatości na ekranie, gdyby nie otaczało nas tak liczne stado baranów chcących ją tak bezrefleksyjnie połykać. Tyle że np. gdy porównam zawartość kanałów rodzimej ogólnodostępnej telewizji publicznej z jej odpowiednikiem brytyjskim (BBC), albo niemieckim (ARD), no to cóż... posiłkując się słowami pierwszego gospodarza domu w PRL - Stanisława Anioła: "Te pani firanki wyglądają jak gówno w lesie".

Swoją szosą, często oglądam na TVP Historia archiwalne wydania Dziennika TV, te z lat osiemdziesiątych, z czasów dostatku, pokoju, miłości i sprawiedliwości społecznej, które tak jak i dziś komentują wydarzenia polityczne, sportowe i to co w pogodzie, co do aktualnego dnia i miesiąca, tyle, że własnie te 25-30 lat wcześniej. Potem dla kontrastu przełączam sobie na Fakty TVN, albo na Wiadomości i wiecie co? W ogóle nie widzę różnicy. Polityczna i służalcza propaganda, mimo, że opakowana w dużo ładniejsze pudełko, nadal wyraża się tymi samymi formami przekazu, a także w podobny sposób kręci, nęci i manipuluje. Prezenterzy zwracają się do mnie identycznymi zdaniami i słowami. Różni ich tylko to, że ci dzisiejsi czytają z promptera, a nie z kartki. Dostrzegam także podobne schematy zamiatania pod dywan niewygodnych dla aktualnego rządu tematów. Niesamowite i przerażające zarazem.

Szczęśliwi więc ci, którzy jej nie oglądają i w ogóle nie odczuwają takiej potrzeby. Często im zazdroszczę, acz i ja korzystam z niej już tylko okazjonalnie, bardziej jako nośnik do oglądania filmów, wydarzeń sportowych, czasem też podziwiam serwisy informacyjne i publicystyczne, ale to już tak bardziej w ramach naukowych. Zwyczajnie ciekawi mnie jak robi się dziś z logiki dziwkę, a z Kowalskiego idiotę i staram się uczyć omijać te kłusownicze wymyki pozostawione gdzieś między przyciskami na pilocie od telewizora.


Dan Gilroy w Wolnym strzelcu ukazał pewien, acz niestety niewielki wycinek z tego wszystkiego o czym piszę wyżej. Odrobinę programowej manipulacji, szczypta walki o słupki oglądalności i wyższości nagrania kamery nad życiem ludzkim. Trochę tego mało, niemniej warto przyjrzeć się temu z bliska a nawet nieco niżej pochylić. Louis Bloom (Jake Gyllenhaal), to bezczelny i bezrobotny drobny złodziejaszek, który żyje z tego, co nielegalnie przywłaszczy i opchnie paserom. Poszukując swojego miejsca na ziemi staje się nagle świadkiem wypadku samochodowego na drodze, oraz błyskawicznej akcji w wykonaniu przybyłych tuż po nim kamerzystów, którzy nagrywają to, czego sam był przed chwilą naocznym obserwatorem. Momentalnie zasadza się w nim ziarno ciekawości i pożądania. Następnego dnia kupuje kamerę oraz skaner policyjny i rozpoczyna karierę niezależnego kamerzysty, wolnego strzelca, który w pogoni za komunikatami policyjnymi jeździ po nocnym Los Angeles i rejestruje wypadki oraz drobne przestępstwa, po czym sprzedaje je jednemu z prywatnych kanałów tv. Szybko dorabia się większych pieniędzy, kupuje profesjonalną kamerę i sportowego Challengera, zatrudnia też pomocnika. Jego akcje i renoma szybko szybują ku niebiosom spełnienia, a wraz z nim chorobliwa ambicja i nierzadko krwawa konkurencyjność.

Dzięki poznanej w lokalnej telewizji szefowej kanału informacyjnego (Rene Russo - miło ją widzieć), obserwujemy wraz z nim mechanizmy jakie zachodzą w prywatnej stacji, która każdego dnia balansuje na granicy oglądalności. Dobry temat jest tu na wagę złota, a etyka i moralność spychane są na dalszy plan. Spodziewałem się jednak większej skali kurestwa i upadku zasad wszelakich jakie sam osobiście kojarzę z tą branżą, przynajmniej w Polsce. Trochę brakuje mi więc w tym świecie klasycznego odczucia wyścigu szczurów, kariery zrobionej dzięki poobcieranym kolanom oraz jawnej manipulacji faktami. Ale w końcu to tylko Ameryka, słoneczne i leniwe Los Angeles, telewizja lokalna i co za tym idzie, skupienie się na wydarzeniach charakterystycznych dla telewizji śniadaniowej ze stemplem jakości Jarka Kuźniara, czyli raczej kupa, dlatego też to wszystko zostało ukazane nieco bezinwazyjnie, zbyt delikatnie, jakby autor nie chciał, lub też nie potrafił wycisnąć z tego bezsprzecznego samograja jego najlepszych soków. Trochę szkoda, bo potencjał do ośmieszenia światka telewizji był w tym przypadku dość duży. Dotąd rzadko byliśmy w filmie tego świadkami. Na swój sposób jest to nawet trochę zastanawiające.

Reżyser skupił się więc bardziej na głównym bohaterze. Na niejednoznacznie określonym i lekko opętanym szaleństwem facecie, który we wszystkim co robi stara się być najlepszy i najrzetelniejszy, często gubiąc przy tym po drodze elementy ludzkiej przyzwoitości. Nawet nie wiem jak go finalnie sklasyfikować. Czy jest bardziej czarnym charakterem, czy może jednak ma w sobie coś z pozytywnej postaci. Na pewno nie jest normalny, ale w sumie to żadna nowość, dziś niemal każdy, kto ma styczność z telewizją ma w sobie jakiś defekt. Ten chorobliwie ambitny złodziejaszek świetnie odnajduje się w cynicznym świecie mediów, w którym także dużo się kradnie, tyle, że głównie ludzkie emocje, czas i prawdę. Telewizyjny światek okazuje się więc idealnym dla niego środowiskiem w którym może dalej się rozwijać i samorealizować. Jego styl pracy jest charakterystyczny dla początkujących hien i gwiazdek znanych nam z Tańca z gwiazdami, z kolorowych brukowców, czy też z serialów typu Na Wspólnej, które to nagle po kilku odcinkach kopnięte są przez nieśmiertelność, najlepszość i w ogóle uważają się za popularniejszych od jakiegoś tam Gajosa, czy innej Szapołowskiej. Taka to właśnie era ludzi bezczelnych i zupełnie nieutalentowanych zadomowiła się w naszych płaskich odbiornikach i jeszcze nam każą za to płacić.


Louis Bloom w swoim Dodge przypomina mi trochę krzyżówkę Ryana Goslinga z Drive z Christianem Bale'em z American Psycho. Czuć także, iż Gilroy inspirował się bohaterami charakterystycznymi dla kina akcji lat 80-tych: samotnych twardzieli zatraconych w walce o zemstę i sprawiedliwość, oraz poruszających się z gracją swoimi błyszczącymi ślicznotkami. Do idealnego odwzorowania tego klimatu zabrakło mi jednak nieco lepszych zdjęć i muzyki... oraz twardziela.

Podoba mi się natomiast sprowadzenie roli kamery do poziomu broni. Jak się okazuje, ona także może być dziś śmiercionośnym narzędziem do zadawania fizycznego bólu, która zwłaszcza w rękach szaleńca i w dążeniu do zarejestrowania za wszelką cenę gorącego materiału, rykoszetem zabija wszystko i wszystkich wokół. Niebezpieczne narzędzie w rękach niebezpiecznego człowieka to gwarancja sukcesu stacji telewizyjnej, oraz dramat ludzi, często ofiar, bo jak powszechnie wiadomo, w telewizji najlepiej sprzedaje się właśnie ich dramat. Niby nic nowego, ale fajnie zostało to uwypuklone, acz bardziej przy okazji.

No dobrze. Zatem finał. Wolny strzelec wbrew temu co tu i ówdzie piszą, nie jest produkcją idealną, tym bardziej wybitną. Czytałem nawet w tygodniu stwierdzenia, które wręcz domagały się nominacji do Oscara. Zatem poprzeczka zdaje się, została przez krytyków zawieszona dość wysoko. W trakcie seansu szukałem więc ku temu solidnych podstaw i liczyłem, tak jak PKW nasze głosy wszystkie argumenty na obronienie tej tezy. Niestety tak samo jak i szacowna komisja złożona z gangu leśnych dziadów skończyłem z lekkim rozgardiaszem. Nie, to nie jest film na Oscara. Jake Gyllenhaal? Bardzo dobry, solidny, faktycznie, ma w sobie coś z szaleńca, psychopaty, coś co nie pozwala oderwać od niego wzroku. Ale i tu także jest chyba jeszcze za wcześnie na festiwalowe czerwone dywany. Niemniej z pewnością jest na dobrej drodze. Wolny strzelec finalnie jest więc filmem poprawnym, interesującym, którego wypada obejrzeć i który dobrze wygląda w mocnej, jesiennej kinowej ramówce. W szerszym kontekście może on nawet sprowokować do jakichś głębszych rozważań, ale osobiście miałem nadzieję na bitwę rozumów i myśli, a te zrodzone w głowie Gilroya ostatecznie wydały mi się nieco bezbronne. Przy programie Moniki Olejnik czy Tomasza Lisa wypada jak Truskawkowe studio. No nic. Nie ma co dłużej nad tym siedzieć, telewizja nie znosi nudy. Show must go on. Każdego dnia ktoś musi umrzeć na żywo.

4/6

IMDb: 8,2
Filmweb: 7,5


środa, 12 listopada 2014

Blisko, coraz dalej

Image and video hosting by TinyPicInterstellar
reż. Christopher Nolan, USA, GBR, 2014
170 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 7.11.2014
Sci-Fi



Zacznę od tego, że mam poważny kłopot z Nolanem, a właściwie, to może nawet bardziej z jego dozgonnymi wyznawcami, których, odnoszę wrażenie, są wokół mnie miliony. A ja trochę jak ten pyłek zagubiony we wszechświecie, czuję się nieco samotny i niezrozumiany. Jakby to ładnie napisać, żeby na dzień dobry tych milionów do siebie nie zrazić... a z resztą, pieprzyć to. Napiszę wprost. Otóż, nie jestem fanem Nolana. W ogóle. Nic a nic.

Dla mnie jest to blockbusterowy reżyser jakich są dziesiątki w tej branży. Nie rozumiem jego fenomenu, irracjonalnego przeżywania jego filmów i obrzucania go samymi zacnymi epitetami. Dotychczasowa twórczość Brytyjczyka (rzecz jasna przy dużym współudziale brata) wcale nie jest dla mnie ani wyjątkowa, ani przełomowa, ani tym bardziej wybitna, co mu wielu fanów "zarzuca". Być może mam coś z oczami, a nawet i z głową, co w istocie jest dość prawdopodobne i nigdy się tego nie wypierałem, niemniej Nolan w mym osobistym mniemaniu jest tylko i co najwyżej poprawny. Może i technicznie do bólu precyzyjny, na swój sposób błyskotliwy, ale przy tym jest też zupełnie nijaki i szerzej niezdefiniowany. Nie ma w nim nic autentycznego i wyjątkowego co by już w pierwszych minutach trwania filmu prowokowało do zaświecenia się lampki w głowie z napisem: "O tak, to Nolan, od razu poznałem". Dotąd zawijał banał w ładne i błyszczące pudełko, w którym poza chwilową, jednostajną rozrywką, wysokobudżetowym efekciarstwem i w konsekwencji także niezłą widowiskowością, niczego innego ponadto już nie upychał, a przecież mógłby, gdyby tylko potrafił, a raczej, gdyby chciał, bowiem w Memento to mu się częściowo udało.

Ale oto właśnie nadszedł prawdziwy test na samoobronę swej rzekomej wyjątkowości i cenionej przez ogół filmowej społeczności pozycji. Dość taplania się w bajce o Batmanie, dość tej gimnazjalnej Incepcji, czas na przewietrzenie magazynów z napisem ambitne Sci-Fi, na wyznaczenie nowych norm w jedynej w swoim rodzaju kinowej formie ekspresji, którą ogranicza tylko wyobraźnia autora oraz budżet przewidziany przez producentów. Duże pole do popisu, zwłaszcza dla gościa, który traktuje taśmę filmową tak jak paryscy malarze swoje płótna w nurcie impresjonizmu. Ale to także wielka odpowiedzialność. Niewielu twórców przed nim mogło kroczyć po intergalaktycznym czerwonym dywanie z podniesioną przyłbicą. Czy więc Nolanowi finalnie udało się wdrapać na piedestał kina Sci-Fi?

Ha, nie ma tak lekko. Zacznijmy od początku.

Mniej więcej w ubiegłą środę mój facebookowy ekranowy profil dosłownie zwariował. Co trzecia cudza aktywność dotyczyła piątkowej premiery, lub też czwartkowej prapremiery Interstellar. A to zdjęcie z kinowego fotela, a to fotka z biletem na film, Inter to Stellar tamto. Zupełnie jakbym czegoś zawczasu nie ogarnął, mignęła mi wysoka wygrana w lotka, albo gdyby za oknem szalała śnieżyca stulecia, a ja w krótkich spodenkach i bez zapasów w lodówce siedział w środku i jak gdyby nigdy nic grał na Playstation. Wyjrzałem więc przez dotąd zasłonięte okno, a tam na zewnątrz wszyscy latają jak poparzeni i wykrzykują w kółko: "Najbardziej oczekiwana premiera roku!", "Najlepszy film Sci-Fi w historii!" - Czyście wy ludzie doszczętnie ocipieli? - rzuciłem w końcu osłupiały i retorycznie. Niestety odpowiedzi na tak postawione pytanie nie otrzymałem.

Tej więc postanowiłem poszukać sobie sam. W końcu Sci-Fi to moje oczko w głowie i słabość, jak nieprzemierzając ta do piersi Salmy Hayek. Gatunek, który swoje ekranowe maksimum osiągnął jeszcze na 10 lat przed moim na świat przyjściem i który do dziś nie doczekał się swojego godnego pogromcy. Kilka razy było blisko, fakt, ale ciągle się to jeszcze nikomu nie udało. Tak, tak, należę do osób, które na najwyższym schodku na pudle nadal widzą 2001: Odyseję Kosmiczną Stanleya Kubricka. Jest to na swój sposób wprost nieprawdopodobne i absurdalne w swoim założeniu, że współczesna kinematografia dysponująca przecież tak zaawansowanymi technicznymi środkami przekazu dalej dość wyraźnie przegrywa w starciu z produkcją wskrzeszoną 46 lat wcześniej, w czasach, kiedy komputery miały wydajność dzisiejszych kalkulatorów. Jak mawia gazeta Fakt: „Obciach, wstyd, żenada i nie wracajcie do domu”. Oczywiście można się ze mną w tym miejscu nie zgodzić i wymienić 10 lepszych filmów Sci-Fi w swoim mniemaniu, ale tak szczerze i bez urazy - nie macie racji. Niemniej i ja złapałem smak na Interstellar. Głównie z powodu wspomnianej już słabości do gatunku, a także przez dość skrajne pierwsze recenzje jakie się pojawiły w sieci. Między pospolitym określeniem „zajebisty” a „chujowy” kryje się tak bardzo wiele zderzeń szarych komórek, iż doprawdy nie byłbym sobą, gdybym nie skorzystał z zaproszenia do tak wspaniałej gry, w której można się trochę powyzywać, naobrażać i nazwać jednych bądź drugich idiotami. Wyjątkowo lubię w nią grać.

Postanowiłem na dzień dobry dać nieco więcej szans na powodzenie misji samemu Nolanowi, a przy okazji także zwiększyć swoje na finalny dobry, a już na pewno sprawiedliwy odbiór, w związku z czym postawiłem na warszawski IMAX. Powiem szczerze, chciałem żeby mi facet dokopał, żeby wbił mnie w fotel, zaśmiał się szyderczo i żeby po seansie rzucił w kierunku mojej zmasakrowanej twarzy szorstkie: "A nie mówiłem?". Z przyjemnością dałbym mu się pokonać. Serio. Gra warta była świeczki, bowiem każde zakończenie tej batalii i tak byłoby moją wygraną. Jeśli bym się nie pomylił i Nolan rzeczywiście nie poczyniłby wybitnego Sci-Fi, to pozostałaby mi nieco gorzka, ale jednak satysfakcja, natomiast gdyby Nolanowi ta sztuka się jednak powiodła, wtedy dostałbym podaną na talerzu prawdziwą ucztę dla kinomaniaka. Tak dobrze i tak nieźle. Zatem syn Albionu na zachętę dostał ode mnie najlepszy wygięty ekran w stolicy, z poziomym obrazem o proporcjach 1:44,1 oraz projektor z dwoma obiektywami nadawanymi w systemie DMR (niestety spore rozczarowanie). Masz kolego i zmiażdż mnie. Czekam.


Pierwsza godzina była dość hmm... męcząca. Raz, że musiałem się wpierw przyzwyczaić, a raczej spróbować połknąć tylko jednym ruchem szyi całą szerokość gigantycznego ekranu widzianego z perspektywy trzeciego rzędu (nigdy więcej), a dwa, kiedy już ta trudna umiejętność została przeze mnie nabyta, to niestety z ekranu odbierałem sygnał, który po rozszyfrowaniu głosił powiew nudy i lekkiej tandety, zwłaszcza tej intelektualnej. Z wyjątkowo niskolotnych dialogów korzystają bracia Nolan. Do tego te pola kukurydzy, farma, samotny dom, a w nim niewytłumaczalne anomalie oraz samotny ojciec z dziećmi, hmm… gdzie ja już to widziałem? Wiem! Znaki z Melem Gibsonem. Potem (uwaga, w każdej chwili mogę lekko zboczyć w kierunku spojlera - nie bić) odkrycie tajemnej stacji NASA, rozterki Coopera i naiwna wiara w potęgę niezbadanego kosmosu jak nic przywodziły mi na myśl Kontakt i trochę podobną umysłową szarpaninę Jodie Foster z własnym rozumem (zresztą pastor Matthew McConaughey wtedy też tam był). Zatem dwa mimowolne skojarzenia ze starszymi produkcjami już w pierwszej godzinie filmu. Gdzie więc podziało się te wizjonerstwo, wyznaczanie nowych granic i absolutna wyjątkowość, którą IMDb dziś ocenia aż na 9,1? Na szczęście kiedy Nolan porzuca ten miałki świat ziemskich lęków i burz piaskowych, oraz kiedy opuszcza swoją rakietą ziemską atmosferę film rozpoczyna się dla mnie na nowo.

Misja misją, w końcu musi być jakaś przyczyna, powód i wcześniej napisany scenariusz, tym razem nieco naciągany i nielogiczny, ale ok, niech sobie będzie jak mówią. Bardziej interesowały mnie niuanse stricte techniczne, sposób ich audiowizualnej prezentacji, także psychologiczny kontekst poszukiwania sensu i odpowiedzi na pytania ludzkości przez zawieszoną w odmętach odległego kosmosu jednostkę. Chciałem też, aby to wszystko oparte było na prawidłowościach ze świata nauki i fizyki, choćby odwzorowane w umiarkowanym stopniu i tylko z szacunku oraz dla uwiarygodnienia członu Science w Sci-Fi. Niestety Nolan skupił się głównie na Fiction, dlatego też byliśmy świadkami nieco abstrakcyjnych i nie do końca poważanych w świecie nauki igraszek z materią kosmosu, a przede wszystkim z potęgą Czarnej dziury, której to promieniowanie powstałe na skutek tarcia, jonizacji i silnego przyśpieszenia wchłanianych przez siebie cząsteczek jest tak wszechpotężne, że już samo bezinwazyjne zbliżenie się do granicy horyzontu zdarzeń, jak ma to miejsce w filmie, jest fizycznie niemożliwe, a co dopiero jej przekroczenie skąd nie ma już odwrotu i nawet światło nie ma szans na wydostanie się. Oczywiście Nolan próbuje ratować swoją kulejącą naukowość poziomem niezbadalności zjawiska Czarnej dziury, także brakiem wystarczających danych, a także tym, że historia ta dzieje się w bliżej nieokreślonej przyszłości, w której to być może wiedza ludzkości na temat m.in. mechaniki kwantowej jest o wiele bardziej zaawansowana niż obecnie, a zbudowanie odpowiedniej osłony grawitacyjnej dla obiektu jest już w tamtych czasach możliwe. Ale sądząc po markach i modelach występujących na Ziemi samochodów można wnioskować, że przyszłość ta jest bardzo nieodległa, także tego. Error.

Ale nie mam zamiaru się tego specjalnie czepiać i zarzucać Nolanowi poważnych błędów i braku dbałości o naukowe detale, w końcu Interstellar ma być głównie rozrywką dla milionów, emocjonalnym wulkanem i wykwintną ucztą dla zespołu zmysłów. Niemniej lekki niesmak pozostaje i zaprawdę wielką naiwnością wydaje mi się szukanie przez ludzkość planety do skolonizowania, która zlokalizowana jest tak blisko Czarnej dziury, co też zostało w tej samej historii i tak udowodnione, lecz szalenie łatwo było to przewidzieć zawczasu i to nawet będąc zwykłym farmerem bez szkoły. Ok. Zostawmy naukę. Blisko trzygodzinna wędrówka po kosmosie ma także sporo dziur czysto logicznych. Odnalezienie stacji NASA, stanie się z marszu głównym pilotem Endurance, który z dnia na dzień startuje bez specjalistycznego przeszkolenia i poznania szczegółowych wytycznych, pewne luki w teorii podróżowania w czwartym wymiarze i małe zamieszanie z dylatacją czasu, a także niespójne według mnie zakończenie, które zalatuje niesmaczną patetycznością i łatwą ucieczką przed niechybnym gradobiciem pytań. Trochę tu tego za dużo.

Średnio też według mnie została odwzorowana pustka i odczucie przygniatającej samotności w kosmosie. Tu Grawitacja, która została przeze mnie nieco zjechana, wyznacza niedościgniony dla Interstellar wzór do naśladowania. Brakowało mi więc wymownych pauz, wydłużenia kadrów oraz motywu kosmicznej ciszy, co jest nawet dość zdumiewające biorąc pod uwagę długość trwania filmu. Brakowało mi także epickiej symbiozy obrazu i kapitalnej muzyki Hansa Zimmera, która, muszę się przyznać, zdzieliła mnie obuchem w łeb dopiero w domu dzień po seansie, kiedy to skupiłem się tylko i wyłącznie na niej. O dziwo w filmie niezupełnie ją zauważałem. Odczuwałem jej obecność, to oczywiste, kilka razy mocniej zabiło serducho, w końcu to IMAX, przy tak fantastycznym nagłośnieniu nie dało się jej przegapić, tak samo jak wibrowania z tegoż tytułu kinowych foteli, ale dopiero przesłuchanie całego soundtracku w domowym zaciszu uświadomiło mi jak wielkim potencjałem, bombą emocji i wachlarzem wrażliwości charakteryzuje się to symfoniczne dzieło Zimmera. Uważam, że muzyka wyprzedza film o najmniej dwie długości i ostatecznie ratuje mu skórę przed ostentacyjnym machnięciem ręką.


Czym jest więc dla mnie Interstellar? Jak go sklasyfikować? Na pewno zaśmieję się głośno w twarz każdemu, który uzna go za dzieło wybitne i najlepsze w swoim gatunku. Nie, nie jest nim. Zakpię także z tego, który uzna, że to syf i strata czasu oraz pieniędzy. Tu także spektakularne pudło. O wiele bardziej interesuje mnie za to pytanie, co sam Nolan chciał tym filmem osiągnąć oraz jakby sam sklasyfikował siebie w świecie Sci-Fi. Jeśli pragnął dzieła widowiskowego, opartego na wulkanie emocji i technicznych fajerwerkach, lecz z pominięciem intelektualnej głębi, logiki i naukowych faktów, to byłbym w stanie uznać jego próbę za jak najbardziej skuteczną, a nawet jedną z lepszych w swoim przedziale. Problem w tym, że nie wierzę w tak postawioną definicję, gdyż ewidentnie śmierdzi mi tu dwoma pieczeniami, które Nolan chciał upiec na jednym ogniu. Chciał być jednocześnie widowiskowy i spektakularny, to oczywiste, ale przy tym także mądry i głęboki jak pochwa Jenny Jameson, a to jest już poważny zamach na inteligencję widza.

Gdyby skupił się tylko na widowiskowości, wygrałby chwałę na wieki, a świat go pokochał (i tak już to zrobił). Ale skoro chciał jednocześnie zarzucić lasso na ponadczasowość Kubricka, na głębię Tarkowskiego i na geniusz Ridleya Scotta, no to sorry gościu, ale takiego ciężaru to ty nie jesteś w stanie podnieść. Przynajmniej na razie. Tu trzeba dać coś więcej. Bracia Nolan przypominają mi więc bardziej braci Wachowski. Widowiskowość, efekty, montaż i scenografia - poziom hard. Ale Sci-Fi, zwłaszcza te o korzeniach literackich spod znaku filozofii Lema i wizjonerstwa Dicka potrzebuje nie tylko ekranowego fajerwerku, ale też i psychologicznej głębi, zadawania oraz próbę odpowiedzi na fundamentalne pytania o rolę człowieka w kosmosie oraz o wpływ kosmosu na człowieka tu, na Ziemi. Niedefiniowalny i nadal nam obcy wszechświat oraz futurystyczna przyszłość muszą mieć w sobie coś z romantyzmu. Widać, że Nolan próbował podążyć i w tym kierunku, wysłał ludzi w kosmos, by ci przekonali się o sensie istnienia tu, na najpiękniejszej planecie pod słońcem. Szczerze to doceniam, ale gdy tylko woda zaczęła zakrywać jego kolana szybko zawrócił do bezpiecznego brzegu. Szkoda.

Dlatego też z ostatnich lat bardziej cenię sobie Moon Duncana Jonesa, Melancholię Von Triera, a nawet Drugą ziemię Mike'a Cahilla i Love Williama Eubanka, co tylko dowodzi tego, iż dobre oraz mądre Sci-Fi wcale nie musi dysponować wysokim budżetem, nie musi też być ubrane w spektakularne efekty specjalne oraz trwać trzy godziny. Oczywiście wszystko to jest kwestią osobistych gustów i prywatnych oczekiwań, nie mam specjalnie zamiaru umierać za te konkretne i swoje, ale też wybitnie nie lubię gdy gówno nazywa się kaszką. Tak więc w starciu Nolana z moją wizją kina Sci-Fi pada uczciwy, acz może nawet lekko naciągany remis. Ani nie jest to film wybitny i najlepszy w swoim gatunku, ani też nie jest niewarty uwagi fana naukowej fantastyki. Mimo wszystko ma całkiem sporo do zaoferowania, wszystkim. Grzechem byłoby go przegapić, z góry uznać za przeczytany, zwłaszcza w kinie. Efekciarstwo i kinematograficzna ekspresja stoją tu na bardzo wysokim i przyjemnie muskającym oko kinomana poziomie. Radzę po prostu zostawić w domu wielkie oczekiwania, oraz skupić się na samej istocie czystej, nieskalanej zbyt wielką zawiłością wątków oraz faktów rozrywki. Emocje gwarantowane. Momentami mamy do czynienia z wprost epicką audiowizualną bombą, która działa tu nieco z opóźnionym zapłonem, niemniej pozwólcie, że teraz wrócę znów szorować buty Odysei Kubricka. Wygląda na to, że długo jeszcze będą jej błyszczeć. Interstellar co prawda na chwilę zbliżyło się do ich blasku, by po chwili wpaść w Czarną dziurę i przepaść bez śladu. Kosmos jest brutalny i nie bierze jeńców. Pewnie dlatego tak bardzo go uwielbiam.

4/6

IMDb: 9,1 (LOL!)
Filmweb: 8,3