poniedziałek, 20 stycznia 2014

A u was murzynów biją!

12 Years a Slave
reż. Steve McQueen, USA, GBR, 2014
133 min. Monolith Films
Polska premiera: 31.01.2014
Biograficzny, Dramat




Wiatr, co ja gadam, huragan przemian i wszechobecnej panoszącej się po świecie poprawności politycznej znów wieje Ameryce w twarz i po raz kolejny oczekuje od niej babrania się we własnej przeszłości. Co prawda temat XIX wiecznego niewolnictwa i segregacji rasowej został tam już wielokrotnie przeorany na setki różnych sposobów, to jednak tego sezonu znów ląduje na tapecie. Widać prezydentura Obamy służy powstawaniu tego typu obrazów. Mamy więc do wyboru Kamerdynera, bardzo aktualnego Mandelę, a ledwie rok wcześniej, tak trochę z przymrużeniem oka, ale jednak, uśmiechaliśmy się do siarczystych żartów w Django Unchained. Lecz obecnie najgłośniej jest, co zrozumiałe, o 12 Years a Slave, który nie dość, że dopiero co został obdarowany Złotym Globem za najlepszy dramat, to jeszcze stał się świeżym posiadaczem aż 9 nominacji do tegorocznych Oscarów. A ja się tylko grzecznie pytam, o co tyle szumu?

Żeby podyskutować i trochę powymądrzać się o tymże filmie, należy wpierw zadać sobie pytanie: Czy chcemy rozczulać się i rozmawiać tylko o starych, dawno już zaleczonych historycznych ranach z okolic Wojny Secesyjnej, czy może jednak wolimy skupić się na tym, jak ta bazująca na faktach opowieść może odnosić się do dzisiejszych realiów i co za tym idzie, co pragnie komentować? Osobiście zdecydowanie bardziej wolę podejść do filmu w sposób badawczy i stricte socjologiczny, bowiem dostrzegam w zawartej w nim treści wiele analogii do dzisiejszych ugruntowanych w naszych narodowych epopejach realiów, które tak po prawdzie, to niewiele różnią się od filmowej czerni i bieli. O czasach niewolnictwa samego w sobie było już dotąd na ekranie wielkim i małym całkiem sporo. Właściwie, to można było zamknąć ten temat po Przeminęło z wiatrem, kolejnych wcieleniach Chaty wuja Toma, czy też na serialach Korzenie i Północ-Południe. W mojej skromnej ocenie kino wyczerpało już temat i nawet scenariusz, który oparty jest na autobiograficznej i barwnej powieści Salomona Northupa, na pierwszy rzut oka wydaje się piątą wodą po kisielu. Na drugi rzut zresztą również.

No bo co my tak naprawdę otrzymujemy? Czarnego, znaczy się, Afroamerykanina, który urodził się w Nowym Jorku jako wolny człowiek, i który został porwany przez handlarzy murzynami do Nowego Orleanu, gdzie przez 12 lat musiał służyć białym panom i walczyć o wolność. No ziew po prostu. Jakoś specjalnie mnie do tego filmu nie ciągnęło, doskonale wiedziałem co otrzymam w zamian. Bitych i poniżanych przez złych białych czarnoskórych sługusów z tymi ich niewinnymi i smutnymi oczętami niczym Kot w butach ze Shreka. A wszystko ukazane w taki sposób, aby przeciętnemu śmiertelnikowi było ich żal i żeby poleciały mu łzy z bólu oraz ich cierpienia. W dodatku historię dźwigającą jarzmo "amerykańskiej traumy" opowiada nam Brytyjczyk, do tego czarnoskóry, który, no cóż, w moim odczuciu ryzykował bardzo wiele. Przede wszystkim zaszufladkowanie i stanie się ich (czarnych) człowiekiem, jak np. Spike Lee (acz z tego co da się przeczytać tu i ówdzie, to za nim nie przepadają już nawet i jego bracia po pigmencie). A to może zaszkodzić w jego dalszej reżyserskiej karierze, którą przecież tak dobrze rozpoczął. Na szczęście szalenie poprawna politycznie Amerykańska Akademia Filmowa zrobiła wiele, aby mu się to jednak opłaciło. Takie czasy. Świat, bez krzty refleksji i rozsądku żąda od wszystkich bezgranicznej tolerancji, równości, sprawiedliwości, poszanowania dla odmienności i ciągłego zaklinania kart wyciąganych na oślep z talii odrębnych i suwerennych (przynajmniej w teorii) narodów, a kino jak ten nomen omen murzyn musi spełniać wszelkie zachcianki swego opętanego pana.

Przyznaję, mam problem z tego typu filmami, ale to bardziej z tymi znacznie nam bliższymi ze względu na usytuowanie geopolityczne. Te wszystkie PokłosiaW ciemnościNasze matki, nasi ojcowie, oraz wiele innych, powstających ostatnio jak grzyby po deszczu i generalnie na tą samą melodię. Ciągle powstają kolejne i ciągle ktoś je nagradza pod pretekstem rozliczania swojego narodu z traum przeszłości, a także, by okazać skruchę, upaść na kolana i błagać cały świat o wybaczenie. Z pewnością to doceni. Prawda jest jednak inna. Po obdarciu tych filmów z pozorów kontrowersyjności, okazuje się, że niczego one tak po prawdzie nie komentują. Bardziej atakują i stawiają się w opozycji do przebrzmiałych, mocno krytykowanych dziś niebezpiecznych ideałów. Pragną kreować przyszłość poprzez celowe zniekształcanie i pisanie historii na nowo, po swojemu, ku poklasku konkretnych środowisk walczących o chwilową dominację i przetrwanie przy korycie. Z kinem historycznym jest zawsze ten sam problem. To delikatny i bardzo śliski temat. Im bardziej grzebie się w jego annałach oraz podważa się fakty, tym bardziej staje się on bronią w rękach oświeconych głupców, którzy nie zawahają się przed niczym, by użyć go we własnych celach i interesach. Dlatego warto znać trochę historię, własnego narodu, świata, warto coś w życiu przeczytać, warto tym żyć i interesować się, choćby po to, żeby w razie niechybnej konfrontacji nie stać jak osioł i nie łykać prawd ekranu jak pelikan. Żyjemy bowiem w czasach, w których każdy, kto ma tylko na to ochotę i środki może sobie nakręcić film. O czymkolwiek. Także historyczny i napluć na godło, albo wepchnąć flagę w gówno.


Ale temat amerykańskiego niewolnictwa to jednak trochę inna para kaloszy. Wszystko jest tu zupełnie oczywiste i jasne. Nie ma większych niedopowiedzeń oraz nierozstrzygniętych sporów, dlatego pod kątem historycznym 12 Years a Slave nie wnosi sobą żadnej wartości dodatniej. No, chyba, żeby tylko utrwalić wśród dzisiejszego, zwłaszcza młodego pokolenia pewne stereotypy, oraz przypomnieć czarnoskórym, żeby jednak nie podawali białym rąk, chyba że po zasiłek. Oczywiście można podejść do filmu McQueena w sposób zupełnie rozrywkowy i potraktować go jak ckliwą historyjkę, w sam raz na galę Oscarów i wieczorne oglądanie na sen w łóżku ze swoją kobietą, ale za długo żyję na tym świecie i mam poglądy jakie mam, by nie chcieć doszukiwać się w nim ukrytych podtekstów i całkiem apetycznych smaczków, które aż wyrywają się z tych między wierszy i pragną konfrontacji.

Uznaję, co rzecz jasna nie jest wielkim odkryciem, a przynajmniej nie powinno być dla średnio myślącego człowieka, że niewolnictwo wcale się nie skończyło i nadal sobie żyje tuż obok nas. Zmieniło się, tu zgoda, przybrało inne, globalne kształty, a także korzysta z nieco innych środków nacisku na wyzyskiwaną jednostkę, ale trwa nadal i ma się bardzo dobrze, a może nawet i lepiej niż niegdyś. To trochę tak, jak z polskimi komunistami, którzy w 1989 wcale nie wymarli i nie zapadli się pod ziemię, jak to się obecnie i powszechnie dystrybuuje. Czerwoni zmienili tylko szyld, przywdzieli inne barwy i dalej robią to samo co robili wcześniej przez 45 lat, tylko, że już w innej, wolnorynkowej rzeczywistości. W niej nawet mogą więcej, bo kapitalizm znacznie bardziej sprzyja szwindlom, kurewstwu i upadkowi zasad. Do tego nadal kontrolują media i telewizję. Da się? Bitch, please.

Że się tak nieśmiało zapytam. Czy coś się zmieniło od XIX wiecznych standardów panujących na południu Ameryki? Jak bili murzynów, tak leją dalej. A nawet lepiej. Walą po ryjach także białych, żółtych i ciapatych. Na całym świecie. Tylko zamiast plantacji bawełny jest wyniszczająca praca w korporacjach, bezrobocie, getta na przedmieściach i obozy w Guantanamo. Zamiast łańcuchów i bata są banki oraz finansowe korporacje. Niedobrego, tłukącego białego nadzorcę zastępują dziś kredyty hipoteczne, call center, a w Polsce jeszcze ZUS i Platforma Obywatelska. Zamiast zbierania bawełny tworzysz tabelki w Excelu i tkwisz w szkle i w aluminium do dziewiętnastej. Wszyscy jesteśmy tak samo zniewoleni jak te biedne, niewinne niggery, albo i bardziej. Leżymy i kwiczymy uwięzieni w szponach banków, w szachu ekonomistów i w kajdanach politykiery. Uzależniono nas od kredytów bankowych, witryn sklepowych i reklam w telewizji, by łatwiej sterować oraz manipulować. Jesteśmy przykuci orleańskim łańcuchem do ponurych prawd tego świata, tak samo jak niegdyś afroamerykańscy niewolnicy. Zmieniły się środki, narzędzia, pojawiły się krawaty i tanie linie lotnicze, ale tak jak człowiek wyzyskiwał drugiego człowieka, tak dziś czyni to nadal. Jest nawet gorzej, bo dziś czyni to z większą pogardą i zakłamaniem. Dlatego wszelkie te walki o równość, o tolerancję, o ten pieprzony gender i chuj wie co jeszcze, jest tyle warte, co zeszłoroczna poranna kupa pana Zdzisława z Solca Kujawskiego. Wszystko to, o co dziś walczą różne wojownicze środowiska, jebnięte feministki, homosie i inne płciowe oraz intelektualne dewiacje, jest trzecią ligą światowych problemów. O Ekstraklasę mało kto się dziś upomina, gdyż zwyczajnie jest nieosiągalna dla plebsu. Dlatego świat się nie zmieni. Będzie tylko ewoluował, rozwijał się dalej w swym zakłamaniu, a murzyn jak dostawał po dupie, tak będzie przyjmował baty dalej, bowiem świat potrzebuje posłusznego murzyna. Tyle tylko, że dziś murzynem może być każdy. To po prostu stan świadomości i poziom zniewolenia, a nie kolor skóry.


Jeśli więc spojrzeć na ten film w sposób powyższy, to z punktu widzenia ideologicznego przyznaję, dostrzegam w nim wiele uniwersalnych prawd. McQueen mam wrażenie, że mając świadomość tego, iż samym niewolnictwem ani Ameryki nie zbawi, ani też nie odkryje na nowo, celowo posłużył się historyczną ckliwością, by za jej pomocą opowiedzieć międzynarodowemu społeczeństwu mniej więcej to o czym pisałem przed chwilą. Mam przynajmniej szczerą nadzieję, że o to mu m.in. chodziło. Jeśli się mylę, to cóż, trochę się rzecz jasna rozczaruję, ale w gruncie rzeczy i tak to niczego nie zmienia. Chcący, czy też niechcący, wyszedł mu moralny wyjadacz. Kim jest więc Solomon Northup? Zniewolonym murzynem, to oczywiste, ale takim samym jak ty i ja. Dwanaście lat w niewoli? I co z tego? Ja mam już szesnaście na karku, bo tyleż właśnie pracuję dla bogactwa innych i końca tej gehenny nie widać. Z kolei kim są kolejni biali panowie naszego Solomona? Pan Ford (Benedict Cumberbatch)? Pan Epps (fantastyczny Michael Fassbender)? Pracodawcy i wyzyskiwacze, tak, a jakże, ale również nieco zawoalowane symbole współczesnej Ameryki oraz całego dzisiejszego zepsutego i uganiającego się za własnym ogonem konsumpcyjnego świata. Epps jako silne mocarstwo i agresor dyktujący światu własną filozofię na współistnienie. Ford niby bardziej uczłowieczony i litościwy, ale przy tym wycofany i fałszywy, prowadzący grę w obronie własnych interesów. Taki wbije ci nóż w plecy jako pierwszy. A Tibeats (Paul Dano)? Zwykły mały skurwiel, który podpierdala cię szefowi w firmie. Najliczniejsza grupa społeczna na ziemi.

Ta opowieść jest bardziej aktualna niż może się to na pierwszy rzut oka wydawać. Stąd może i dobrze, że jednak powstała, acz to nie jest gest rozpaczy narodzony w jej obronie. Dobrze, że nie wziął się za nią jakiś jankes, a ktoś, przynajmniej teoretycznie z zewnątrz. Amerykanie (biali) uznają temat raczej za zamknięty i w sumie im się nie dziwię, bowiem biorąc pod uwagę ich historię oraz potęgę gospodarczą jaką zbudowali na wyzysku i militarnej agresji, to faktycznie, lepiej siedzieć z mordą w kuble i nie bulgotać. Mimo banału w treści, niektóre sceny skrywają potężną moc symbolu, bólu i takiego zwykłego, współczesnego, najbardziej aktualnego z ludzkich instynktów - wkurwienia. McQueen odnosząc się więc do przeszłości komentuje świat dzisiejszy, jednak wykorzystuje do tego celu nieco archaiczne metody. Przypomina mi to trochę sposób wyjaśniania dziecku skąd się wziął na tym świecie za pomocą nieśmiertelnej historyjki o pszczółkach i kwiatkach. Prymitywne? Zapewne, ale co do skuteczności, to można już polemizować.

Mimo więc moich szczerych i uzasadnionych obaw, koniec końców uznaję 12 Years a Slave za produkcję poprawną i całkiem pożyteczną, ale tylko pod warunkiem, że sami trochę przy niej pomajstrujemy. Jeśli damy się jej bezrefleksyjnie ponieść, wtedy niestety film trącić już będzie tanią pralnią mózgownicy według jedynej słusznej, światowej i zakłamanej ideologii pokoju, miłości oraz społecznej równości. Ilość nominacji do Oscara mnie nie szokuje, co nie znaczy, że się z nimi wszystkimi zgadzam. Ale w nich nic mnie dziś już nie zaskakuje, dlatego też niewiele mnie one obchodzą. Dziwi mnie natomiast trochę ten cały ejakulat jaki da się zaobserwować wśród masturbacji gawiedzi wymieniającej nazwisko Chiwetela Ejiofora. Rola powiedzmy, że w porządku, ale jak wspomniałem już na początku, w zobrazowaniu tak charakterystycznych i tragicznych postaci wystarczy dziś tylko zrobić smutne oczy, mieć w zanadrzu opracowaną wcześniej minę zbitego kundla, spuścić głowę i być do tego czarnym. Wtedy publika zawsze to kupi, a nawet się rozpłacze. Przykład Michaela Duncana z Zielonej Mili jest najlepszym na to dowodem. Granie skrzywdzonego jest banalnie proste i zawsze na propsie. A mnie o wiele bardziej urzekł w tym filmie stary znajomy McQueena z poprzedniego filmu (Wstyd) - Fassbender. Zdecydowanie najmocniejsza, najbardziej wyrazista i zarazem najtrudniejsza rola, mimo, że drugoplanowa, która wymagała od aktora najwyższych umiejętności i za którą otrzymuje ode mnie nagrodę niekwestionowanej zajebistości.

Poza tym, jak to się już powoli staje standardem u McQueena, jest tu też sporo dobrej muzyki, która tak jak i we wspomnianym Wstydzie podobnie buduje napięcie i stoi na straży tryskających wulkanów emocji. No ale wiadomo - Hans Zimmer. Nie trzeba nic więcej dodawać. Ale to tak jakby wszystko co można dobrego o filmie powiedzieć. 12 Years a Slave nie wzbudził we mnie już żadnych większych emocji. Spłynął po mnie niczym lipcowy pot po plecach na plantacji bawełny, a wciśnięcie siłą na zakończenie Brada Pitta uznałem wręcz za sabotaż. Nie wiem ile dostanie Oscarów, kilka na pewno. Akademia lubi takie ckliwe historyjki, świat, mam wrażenie, że również. A żeby zakończyć ten tekst czymś odrobinę głębszym i z elementami osobistej refleksji, to sobie nawet teraz myślę, że sowieci na swój pokrętny sposób mieli jednak rację, kiedy w czasach zimnej wojny na zarzuty wypowiadane w ich kierunku przez cywilizowany świat zachodni nawiązujące do krytyki komunizmu odpowiadali - A u was murzynów biją! Czyż można podsumować ten temat lepiej? Wiem wiem, można. To było pytanie retoryczne.

4/6

IMDb: 8,5
Filmweb: 7,6


3 komentarze:

  1. Wciągnąłem się w twój tekst, ale po 3/4 wysiadłem i musiałem zrobić przerwę, trochę za długi.

    Co do martyrologii czarnych, to uważam że już wystarczająco o tym powiedziano. Jeśli Amerykanie szukają kogoś komu zrobili krzywdę i powinni się za to bić w piersi to jest takich sporo, od Indian poczynając, po Bogu ducha winnych obywateli trzeciego świata, na których wpierdzielają się z czołgami i bombami.

    Zresztą czarni sami sprzedawali swoich ziomków w niewolę, więc o czym tu mówić. Afryka pozostaje jedynym kontynentem, który bez twardej ręki białego pogrąża się we krwi i zamiast budować nowe, jedynie niszczy to co jeszcze zostało (po białych).

    OdpowiedzUsuń
  2. Ku...a teraz zauwazylem (sorka robota mnie zap....- nie znasz slowa? napisz) Art..... ja p.... dajesz facetowi w lodce (Out Of The Furnace) K. 4/6 i tu bez skrupulow to samo ? Ja p...na tym filmie utopilem polowe koca z lozka (btw. - jeden koc - jedno loze - i ja sam ...) No prosze Cie , jak nie zaczniesz tresciwiej oceniac to sie poddaje :( No przynajmniej 4.8/6.0....albo 48/60 ...ale nie w skali od jednego do szesciu .. pls

    OdpowiedzUsuń