niedziela, 10 grudnia 2017

Dzieci z hotelu "Życie"

Florida Project
reż. Sean Baker, USA, 2017
115 min. M2 Films
Polska premiera: 25.12.2017
Dramat



Od razu uprzedzam. To będzie wpis o lekkim zabarwieniu sentymentalnym. Z wiekiem chyba zwyżkuje u mnie popyt na przeżuwanie fajnych chwil i momentów, a to z dzieciństwa, a to ze szkoły i studiów, czy po prostu z ostatniego weekendu próbując przypomnieć sobie np. ileż to ja wprowadziłem do rzeczywistości elementu baśniowego. Nie wiem po co. Chyba po to, żeby udawać przed samym sobą, że miałem/mam całkiem zajebiste życie. Coś jest już chyba we mnie spierdolone na amen. Shit happens. No ale sentymenty, bo o nich mowa. W ramach alibi napiszę tak z sierpowego klawiaturowego, że zostałem do tego troszkę sprowokowany przez Seana Bakera. Oglądając jego zachwalane zewsząd Florida Project jakoś mnie tak tknęło, coś mnie kurde balans ukuło i ukąsiło w ten durny łeb, że aż na blisko dwie godziny przeniosłem się wbrew swojej woli do czasów dzieciństwa i wczesnej młodości, ale przede wszystkim do słonecznego i gorącego lata, co w aktualnych arktycznych warunkach brzmi jak requiem dla bajecznego snu. Szkoda, że na końcu musiałem się z niego wybudzić.

A było to tak. Wyobraźcie sobie lato. 28 stopni w cieniu i ani jednej chmurki na niebie. Wiem, że to trudne i rzadko spotykane w naszej okolicy, ale spróbujcie. Dalej. Półwysep Floryda. Miasto Orlando, a w nim, gdzieś na rubieżach Disneylandu nieco kiczowaty, cały fioletowy i niskobudżetowy Hotel „Magiczny Zamek”. To właśnie w nim zamieszkują lokalne wyrzutki społeczeństwa, reprezentanci klasy B i C, pewnie też X, Y, i Z, lub po prostu ci, którym w życiu nie poszło jak trzeba, tudzież mieli zwyczajnie pecha. To nasi bohaterowie. Płacą około 40 dolarów za dzień, bynajmniej nie po to, by odpoczywać i zwiedzać okolice, to nie są turyści, acz wielu z nich to przyjezdni. Praca się ich nie ima, zwłaszcza ta dla bajecznego Disneya z sąsiedztwa, które stanowi kontrast tak bardzo jasny, że aż razi w oczy. Ugrzęźli na dobre, żeby przetrwać i mieć dach nad głową. Imitacja normalnego życia w cieniu świata jak z bajki. Kilkadziesiąt różnych przypadków i życiowych doświadczeń, gdzie patologia spotyka się tu każdego dnia na klatce schodowej z samotnymi młodocianymi matkami, drobnymi złodziejaszkami i chmarą dzieciaków. Nad wszystkim czuwa gospodarz domu (Willem Dafoe), który krzywdy nie da zrobić nikomu. Jeśli trzeba upomni się o zaległy czynsz, skrzyczy rozrabiające bachory, a nawet przepędzi z placu zabaw zbłąkanego pedofila. Lokalny szeryf na skalę możliwości. W takich to okolicznościach przyrody zostałem zarażony szalonym letnim i nieco leniwym klimatem, który skurczybyk trzyma mnie jeszcze do dziś.

Głównymi bohaterami są tu przede wszystkim dzieciaki naszych lokatorów, które całe lato spędzają na szwendaniu się po okolicy, beztroskiej zabawie, robieniu głupich dowcipów, pluciu na samochody, podpalaniu opuszczonych domów i innych z dupy czynności, które w permanentnym skrócie można określić mianem idealnego dzieciństwa. Co prawda współczesne wielkomiejskie smarki, które całe dnie spędzają w domu na graniu na konsoli i gapieniu się bez celu w smartfona mogą mieć nieco odmienne zdanie, ale ja, jako przedstawiciel pokolenia, które dorastało na osiedlowych boiskach typu Wembley, drzewach typu małpi gaj, ławkach typu główna siedziba mojej bandy i klatkach schodowych typu miejsce do spożywania browarów i palenia fajek w zimie, ten doskonale wie, jakie to wszystko było fajne i co te dzisiejsze durne dzieciaki wiedzą o życiu. Skrzywienie kręgosłupa i zwolnienia z lekcji WF-u są nam obce, umiemy otworzyć butelkę piwa zapalniczką, przeskoczyć przez siatkę, a i piłka przy nodze nie przeszkadza nam w życiu. Może i bieda ekonomiczna krzywdzi, czasem też mocno ogranicza domorosłego człowieka, ale dziecko, potrafi się w tej biedzie doskonale bawić, co udowodnił właśnie szacowny Pan reżyser. Wystarczy dobra pogoda, kilku kompanów i dużo wolnego czasu. Dorosły człowiek otaczający się zewsząd drogimi gadżetami nigdy tego nie skuma.


Ale żeby nie było też tak znów zbyt kolorowo, to Sean Baker z wielkim wyczuciem używa do pomalowania tej historii także skrajnie innych barw - licznych odcieni szarości, czerni oraz bieli, wszak w życiu nigdy nie jest tak, że zawsze świeci słońce, nawet z punktu widzenia beztroskiego dzieciństwa, nawet z punktu widzenia słonecznej Florydy. Niemniej przez prawie cały film mamy do czynienia z retoryką typu „dla mnie zawsze słońce”, dzięki czemu tkwiąc tak w tym kinowym fotelu doświadczałem swoistego de ja vu sprzed 20-30 lat. Leniwe ekranowe pląsy po trochę innej Florydzie niż ta, która wyskakuje nam w pierwszej kolejności po wpisaniu do paska Google są klasyfikowane bardzo blisko moich wspomnień z dzieciństwa. Też szlajałem się w lecie z kumplami z osiedla bez celu, od boiska do parku i od ławki do trzepaka. Całe dnie wakacji spędzaliśmy poza domem. Kto miał szczęście wyjechał na kolonie, czy wczasy z rodzicami, pozostali siedzieli na osiedlu i też świetnie się bawili. Nie mieli wyjścia. Sielankę zakłócał czasem głos matki któregoś z nas dochodzący z balkonu typu: „Mateusz, do domu na obiad!”. Mateusz najpierw udawał, że nie słyszy, potem szedł jak na stracenie. Nikt nie chciał opuścić ani minuty z osiedlowego melanżu i dobrej zabawy. I dlatego ciągle się dziwię kiedy widzę te same osiedle 20-30 lat później, niegdyś tętniące życiem, dziś wymarłe, jakby wszystkie dzieciaki nagle wyginęły. Kurwa, przecież to nie były dinozaury! A może jednak?

Florida Project jest więc trochę takim jednym wielkim wakacyjnym osiedlowym melanżem, tyle, że zamiast typowego polskiego blokowiska mamy przedmieścia Disneylandu na słonecznej Florydzie. Miejsce pełne dziwnej, nieco kiczowatej architektury, kolorowych budynków, jeziora z aligatorami, opuszczonych domów, ale też i luksusowych hoteli tuż obok. Trochę jak Władysławowo w szczycie sezonu, gdzie tandeta i kicz uganiają się za turystami śniącymi o wielkiej krainie baśni i idealnym wypoczynku. Turyści kontra tubylcy, dwa różne światy, jedno marzenie – Być szczęśliwym. Jakkolwiek. Nasza gromadka zwariowanych dzieciaków, to najlepsze co można aktualnie zobaczyć w tym smutnym jak pizda, szarym i zimnym punkcie naszego jestestwa. I mówię to z pełną odpowiedzialnością za słowa, jako osoba, która nie lubi dzieci, a wręcz ich nie cierpi. Paradoksalnie, bachory z Florydy są trochę jak alter ego nas samych, w sensie dorosłych, może więc właśnie dlatego fajnie się je ogląda i doskonale rozumie o czym do siebie mówią oraz w jaki sposób. W pewnym sensie są reprezentantami naszych marzeń i oczekiwań od życia, które już się zdążyły przez lata zdewaluować. Zostały przykryte przez grube warstwy kurzu, pracę, uganianie się za pieniędzmi i kredyt hipoteczny. A przecież w głębi duszy potrzebujemy od życia głównie spokoju, poczucia wolności, nieskrępowanej zabawy i swobody ruchów. Dokładnie tego, co mają te małe szkraby z Orlando i to pod dostatkiem. Większość z nas pojmie to gdy będzie już za późno.


I wszystko fajnie, tyle tylko, że to nie jest film familijny. Disney, mimo, że wszechobecny w tym świecie, znajduje się jakby po drugiej stronie ogrodzenia, gdzie startują i lądują prywatne helikoptery oraz gdzie panują inne zasady gry. Tu nie ma happy endu, to w zasadzie nawet nie jest film o zabawie i beztrosce. One tu wszystkie bywają, są lokowane nawet w dużych ilościach, ale wcale nie o nie tu się rozchodzi. To jest właśnie najlepsze co Baker nam zafundował (oprócz wspomnianych już dzieciaków). Cały myk polega na tym, że na przykładzie świata widzianego z perspektywy małych smarków obserwujemy głównie świat dorosłych, ten bardzo cierpki, trudny, szorstki i niemal zawsze niesprawiedliwy. Dzieciaki biegające po okolicy z perspektywy metra dwudziestu obserwują problemy własnych rodziców próbujących wiązać koniec z końcem - brak pracy, pieniędzy, własnego dachu nad głową i ogólnie brak perspektyw. Niby nic nowego ani też nadzwyczajnego, ale w tym wakacyjnym chill oucie lokowane jest także wiele bólu i cierpienia. I właśnie tu ukryta jest prawdziwa moc Florida Project. Baker za pośrednictwem dziecięcych środków przekazu scharakteryzował nasz świat, a raczej świat większości społeczeństwa tego globu. Okres wakacji jest pewnego rodzaju symbolem i grą w skojarzenia, ukazuje on bowiem dziecięcą radosć i beztroskę, ale gdy tylko następuje kres wakacji, kiedy ktoś zaburza naszą definicję wolności oraz gwałci naszą strefę komfortu, wtedy pojawia się rozczarowanie, złość i smutek, pojawia się dorosłość. Reżyser pokazując nam w finalnej scenie ucieczkę stara się nawet udzielić alternatywnej odpowiedzi na jakże fundamentalne pytanie - co wtedy mamy robić? - Jak to co, spierdalać, jak najdalej.

Florida Project to lekkie, leniwe i typowo letnie kino, zapodane w sosie Sundance, acz z lekko zadziornym finiszem. To idealna, słodko-gorzka odtrutka na zimową i przedświąteczną zamułę. Fajnie, że ląduje w naszych kinach w pierwszy dzień świąt, gdyż wbrew pozorom idealnie wpisuje się w świąteczny repertuar. Co prawda jest to opowieść na raz i chyba raczej nie jest z tych, które zapadają na dłużej w pamięci, ale to wcale nie znaczy, że nie dostarczy nam satysfakcji. Trzeba szanować takie obrazy za szczerość, naturalność i ten pierwiastek dziecięcego szaleństwa, które tli się także i w nas samych.

Na koniec jeszcze tylko specjalne wyróżnienie dla reżysera. Nie wiem, czy to był celowy zabieg, czy może jednak przypadek maczał w tym swoje paluchy, niechże ktoś inny osądzi, wszak budzi to moją ciekawość. A mianowicie chodzi o to, że prawie za każdym razem kiedy na ekranie pojawia się Willem Dafoe, to w tle słychać, a czasem nawet i widać przelatujący śmigłowiec. W mojej głowie uroiło się celowe i epickie nawiązanie do końcowej sceny z Plutonu z udziałem Sierżanta Eliasa granego właśnie przez Dafoe. Nawet jeśli to tylko przypadek, to i tak jest on zacny niczym cycki Hayek. Ok. Lećcie do kin. To według wielu mądrzejszych ode mnie jeden z lepszych filmów mijającego właśnie roku. Według mnie chyba też.



Filmweb: brak
IMDb: 8,1

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz