T2 Trainspotting
reż. Danny Boyle, GBR, 2017
117 min.
Polska premiera: 3.03.2017
Dramat
"Nostalgia. To dlatego tu jesteś" - wypalił po 20 latach rozłąki Sick Boy do Rentona. I myślę, że każdy z nas, tych wyhodowanych na Trainspotting również stał się mimowolnym adresatem słów Simona. Właśnie po to przyszliśmy do kina, żeby spotkać się z chłopakami, zobaczyć co teraz porabiają, ale głównie po to, by wspólnie powspominać. No, może poza małolatami urodzonymi w latach 90-tych oraz tą idiotką zza moich pleców, która przez cały film myślała, że jest na Milczeniu Scorsese. Oni nie zrozumieją, nie znają i nie czują, bo zwyczajnie nie mogą. Trainspotting był jednym z najważniejszych filmów dla pokolenia szczeniaków z połowy lat 90-tych, oglądających MTV, eksperymentujących z używkami, alkoholem i balansujących gdzieś na granicy gitarowych brzmień oraz jeszcze raczkującej elektroniki. Miałem wtedy jakieś 18-19 lat i od pierwszego zetknięcia silnie utożsamiłem się z jego bohaterami. Muzyka, klimat, przemyślenia wchodzącego w dorosłość debila, eksperymenty, kurwa, to był mój świat, to było moje kino.
Minęło 20 lat, zmieniło się wszystko. Świat, moda, muzyka, sport i polityka. W tym czasie przybyło mi trochę siwych włosów, przeklętych i źle wyselekcjonowanych kobiet oraz magnesów na lodówce, a jednak nadal mam w telefonie ustawione na dzwonku Born Slippy Underworlda. Pewne rzeczy widać są niezmienne, stanowią głęboko zakorzeniony w naszych głowach constans, który pełni rolę bufora bezpieczeństwa oraz chroni zbiór pewnych wartości, wspomnień i życiowych doświadczeń przed brutalnym zamachem współczesności. Trainspotting był głosem pokolenia, które zdążyło się już zestarzeć, nierzadko też umrzeć, choć wielu z nas jeszcze żyjących nie ma pojęcia, że dawno są już martwi. Gdy po raz pierwszy usłyszałem o próbie wskrzeszenia przez Danny'ego Boyle'a mojej kinematograficznej świętości z lat młodości, w pierwszej chwili poczułem delikatny dreszczyk podniecenia, ale po chwili zastąpił go lęk przed szarganiem legendy, przez wytarciem o nią brudnych buciorów współczesnej gimbazy oraz młodocianych autochtonów wychowanych przez inny system wartości, inną muzykę i kino. Nie chciałem oglądać podstarzałych i utuczonych Rentona, Sick Boya, Spuda i Begbiego niezdarnie zabawiających dzisiejszych odpowiedników mnie samego sprzed 20 lat. Tak wiem, egoizm i lęk przed zawłaszczeniem ikon, w dupie to mam. Nie chciałem się dzielić tym z nikim. To był głos mojego pokolenia, dzisiejsze gnoje niech szukają swojego gdzie indziej.
Ale z czasem pojawiały się pierwsze zdjęcia i trailery, całkiem niezłe i wybudzające ze snów wspomnienia. Ok - pomyślałem - niech będzie, kupuję to. I tak nie mam wyjścia. I gdy tak już zbliżała się godzina W, gdy szczeniacka i narwana ciekawość przejmowała kontrolę nad moim ciałem, pieprzony dystrybutor zmienił datę polskiej premiery i przesunął ją o miesiąc względem wysp brytyjskich. Pojawił się ból i niesmak. Chłonąłem więc w lutym pierwsze komentarze, recenzje i opinie brytoli, a te były różne i bardzo skrajne. Od zachwytów po ostre słowa krytyki. Przestałem ich wszystkich czytać, polałem sobie burbona i uzbroiłem w cierpliwość. Miesiąc później usiadłem na sali kinowej bardzo wcześnie, ze dwadzieścia minut przed reklamami, byłem pierwszy, no dobra, trzeci. Lubię wtedy z perspektywy trybun obserwować wchodzących na salę współtowarzyszy mej kinematograficznej niedoli. Było nieźle. Przeważało moje pokolenie przeżute przez 20 lat życiowych doświadczeń. Wiedzą po co przyszli - pomyślałem. Oczywiście zaraz potem ten całkiem niezły obraz Panoramy Racławickiej przyćmił gang małolatów w rurkach ze ściągaczami w kostkach udekorowany w popcorn i kubki z colą. Dobra, pieprzyć to. Panie Doyle, dawaj no mi tu moich chłopaków!
Jaki jest T2? Powiem wprost. Jest jak przeglądanie starego albumu ze zdjęciami ze studiów, jak przerzucanie rzutnikiem kolejnych slajd ze swojej osiemnastki na ścianie, jest jak wspomnienie pierwszego niezdarnego pocałunku ze swoją dziewczyną z liceum i jak smak pierwszego bełta na Juwenaliach gdzieś pod drzewem na Polu Mokotowskim. Początkowe kilkadziesiąt minut dostarczyło mi mieszanych uczuć. Chłopaki są w sumie w porządku i w całkiem niezłej formie, ale jakby już nieco inni i trochę mi obcy. Początkowo nie potrafiłem się wstrzelić w ich współczesny świat. Wymyślne kontynuacje chaotycznych życiorysów, mało logiczna i na siłę zarysowana spirala łącząca ich wszystkich razem po dwudziestu latach jest trochę śmieszna i trochę bez sensu. Film zaczyna się dla mnie dopiero mniej więcej w połowie. Typowo teledyskowy montaż, kolejne kultowe perełki muzyczne, liczne nawiązania do pierwszej części i lat 90-tych zaczynają zdobywać kontrolę nad moim umysłem. Od dawna walczę ze swoją pieprzoną skłonnością do popadania w tani sentymentalizm. Bezskutecznie. Muszę chyba w końcu nauczyć się z nim żyć. Także i tym razem mną w końcu zawładnął, jak jakaś marionetka dałem się nim oporządzać i sterować. Ale ku swojemu zdziwieniu stwierdziłem po chwili, że nawet mi się to podoba. T2 zabrał mnie w sentymentalną podróż wgłąb nie tyle lat 90-tych, co własnego ja.
Danny Boyle wraz ze scenarzystą John'ym Hodge nie silili się na stworzenie od podstaw nowej płaszczyzny po której przez kolejne lata będą pląsać jak króliki Energizera współcześni młodzi poszukiwacze mentalnej wyroczni i życiowych drogowskazów. To akurat dobrze. Podoba mi się tak postawienie sprawy. T2 to impreza zamknięta dla gości VIP z zaproszeniami wydrukowanymi jeszcze w latach 90-tych. Na bramce stoją wydziarane tłuste byki wychowane na Queen i The Clash, a oprócz garderoby sprawdzają wchodzącym do środka także dowodziki i playlistę w telefonie. Niby do kina wejść może każdy, ale wyjść z seansu T2 mogą z podniesioną głową tylko nieliczni. Żywym dowodem potwierdzającą moją być może zbyt śmiałą teorię była młoda laska wspomniana w pierwszym akapicie, która przez bite dwie godziny seansu myślała, że jest na Milczeniu. Kapitalne i jakże trafne dopełnienie tego pokoleniowego pojedynku. Oczywiście Boyle puścił oko także i do nich, młodych i niekumatych. Według mnie niepotrzebnie tłumaczył im czasem o co chodziło w jedynce, ale też z drugiej strony, dzięki temu i my mogliśmy sobie trochę powspominać. Wilk syty i Kansas City.
T2 w przeciwieństwie do jedynki jest trochę ogołocony z ciekawej i intrygującej treści. Opiera się głównie na nostalgii oraz na powielaniu sprawdzonych już i dobrze nam znanych haseł i dialogów. Kultowy monolog "Choose Life..." Rentona przeszedł tuning optyczny i został wzbogacony o te wszystkie technologiczne i egzystencjalne pierwsze problemy współczesnego świata, a mimo to i tak stanowi najmocniejszą stronę T2 pod kątem treści właśnie. Ale między Bogiem a prawdą, nie po to poszedłem do kina. Jak na odgrzewanego kotleta film i tak ma do zaoferowania całkiem sporo walorów smakowych. Głównie muzykę, wyspowe klimaty i szkocki akcent. Przypomina mi trochę zbiór kultowych teledysków puszczonych w jednym bloku w ramach "the best of 90's" na VH1.
T2 nie jest więc kontynuacją jedynki. Jest czymś w rodzaju pożegnalnej trasy koncertowej legendarnej rockowej kapeli, jest włożeniem po latach do odtwarzacza pierwszej płyty CD kupionej w 1996, albo jak zakupienie w ramach kryzysu wieku średniego ukochanej w młodości Lancii Delta HF Integrale. Film przygarną do serca tylko nałogowi sentymentaliści, ci wszyscy, którzy czują emocjonalną więź z chłopakami, Iggy Popem, Underworld, Prodigy, Guinessem, George'm Best'em i Edynburgiem. Nie dziwię się więc, że oceniany jest na całym świecie tak bardzo różnie. Prawdę mówiąc, nie obchodzi mnie to co myśli o nim gnój wychowany na Linkin Park. To są dwa zupełnie inne światy, nie można między nimi postawić znaku równości. Jeśli ktoś należy do mojego świata, niech czym prędzej idzie do kin, zachęcam. A jak ktoś chce się dopiero zaprzyjaźnić z Rentonem, Simonem, Begbie i Spudem, to niech wpierw sobie włączy w domu jedynkę i odczeka 20 lat. Mimo miłych chwil spędzonych w kinie i sentymentalnej przejażdżce po bulwarach Glasgow i Edynburga, T2 ostatecznie nie robi na mnie przesadnie wielkiego wrażenia. Trainspotting w mej pamięci już na zawsze pozostanie tylko jeden, zupełnie tak samo tak jak nasza młodość. Nie można jej przeżyć dwa razy.
IMDb: 7,8
Filmweb: 7,4
reż. Danny Boyle, GBR, 2017
117 min.
Polska premiera: 3.03.2017
Dramat
"Nostalgia. To dlatego tu jesteś" - wypalił po 20 latach rozłąki Sick Boy do Rentona. I myślę, że każdy z nas, tych wyhodowanych na Trainspotting również stał się mimowolnym adresatem słów Simona. Właśnie po to przyszliśmy do kina, żeby spotkać się z chłopakami, zobaczyć co teraz porabiają, ale głównie po to, by wspólnie powspominać. No, może poza małolatami urodzonymi w latach 90-tych oraz tą idiotką zza moich pleców, która przez cały film myślała, że jest na Milczeniu Scorsese. Oni nie zrozumieją, nie znają i nie czują, bo zwyczajnie nie mogą. Trainspotting był jednym z najważniejszych filmów dla pokolenia szczeniaków z połowy lat 90-tych, oglądających MTV, eksperymentujących z używkami, alkoholem i balansujących gdzieś na granicy gitarowych brzmień oraz jeszcze raczkującej elektroniki. Miałem wtedy jakieś 18-19 lat i od pierwszego zetknięcia silnie utożsamiłem się z jego bohaterami. Muzyka, klimat, przemyślenia wchodzącego w dorosłość debila, eksperymenty, kurwa, to był mój świat, to było moje kino.
Minęło 20 lat, zmieniło się wszystko. Świat, moda, muzyka, sport i polityka. W tym czasie przybyło mi trochę siwych włosów, przeklętych i źle wyselekcjonowanych kobiet oraz magnesów na lodówce, a jednak nadal mam w telefonie ustawione na dzwonku Born Slippy Underworlda. Pewne rzeczy widać są niezmienne, stanowią głęboko zakorzeniony w naszych głowach constans, który pełni rolę bufora bezpieczeństwa oraz chroni zbiór pewnych wartości, wspomnień i życiowych doświadczeń przed brutalnym zamachem współczesności. Trainspotting był głosem pokolenia, które zdążyło się już zestarzeć, nierzadko też umrzeć, choć wielu z nas jeszcze żyjących nie ma pojęcia, że dawno są już martwi. Gdy po raz pierwszy usłyszałem o próbie wskrzeszenia przez Danny'ego Boyle'a mojej kinematograficznej świętości z lat młodości, w pierwszej chwili poczułem delikatny dreszczyk podniecenia, ale po chwili zastąpił go lęk przed szarganiem legendy, przez wytarciem o nią brudnych buciorów współczesnej gimbazy oraz młodocianych autochtonów wychowanych przez inny system wartości, inną muzykę i kino. Nie chciałem oglądać podstarzałych i utuczonych Rentona, Sick Boya, Spuda i Begbiego niezdarnie zabawiających dzisiejszych odpowiedników mnie samego sprzed 20 lat. Tak wiem, egoizm i lęk przed zawłaszczeniem ikon, w dupie to mam. Nie chciałem się dzielić tym z nikim. To był głos mojego pokolenia, dzisiejsze gnoje niech szukają swojego gdzie indziej.
Ale z czasem pojawiały się pierwsze zdjęcia i trailery, całkiem niezłe i wybudzające ze snów wspomnienia. Ok - pomyślałem - niech będzie, kupuję to. I tak nie mam wyjścia. I gdy tak już zbliżała się godzina W, gdy szczeniacka i narwana ciekawość przejmowała kontrolę nad moim ciałem, pieprzony dystrybutor zmienił datę polskiej premiery i przesunął ją o miesiąc względem wysp brytyjskich. Pojawił się ból i niesmak. Chłonąłem więc w lutym pierwsze komentarze, recenzje i opinie brytoli, a te były różne i bardzo skrajne. Od zachwytów po ostre słowa krytyki. Przestałem ich wszystkich czytać, polałem sobie burbona i uzbroiłem w cierpliwość. Miesiąc później usiadłem na sali kinowej bardzo wcześnie, ze dwadzieścia minut przed reklamami, byłem pierwszy, no dobra, trzeci. Lubię wtedy z perspektywy trybun obserwować wchodzących na salę współtowarzyszy mej kinematograficznej niedoli. Było nieźle. Przeważało moje pokolenie przeżute przez 20 lat życiowych doświadczeń. Wiedzą po co przyszli - pomyślałem. Oczywiście zaraz potem ten całkiem niezły obraz Panoramy Racławickiej przyćmił gang małolatów w rurkach ze ściągaczami w kostkach udekorowany w popcorn i kubki z colą. Dobra, pieprzyć to. Panie Doyle, dawaj no mi tu moich chłopaków!
Jaki jest T2? Powiem wprost. Jest jak przeglądanie starego albumu ze zdjęciami ze studiów, jak przerzucanie rzutnikiem kolejnych slajd ze swojej osiemnastki na ścianie, jest jak wspomnienie pierwszego niezdarnego pocałunku ze swoją dziewczyną z liceum i jak smak pierwszego bełta na Juwenaliach gdzieś pod drzewem na Polu Mokotowskim. Początkowe kilkadziesiąt minut dostarczyło mi mieszanych uczuć. Chłopaki są w sumie w porządku i w całkiem niezłej formie, ale jakby już nieco inni i trochę mi obcy. Początkowo nie potrafiłem się wstrzelić w ich współczesny świat. Wymyślne kontynuacje chaotycznych życiorysów, mało logiczna i na siłę zarysowana spirala łącząca ich wszystkich razem po dwudziestu latach jest trochę śmieszna i trochę bez sensu. Film zaczyna się dla mnie dopiero mniej więcej w połowie. Typowo teledyskowy montaż, kolejne kultowe perełki muzyczne, liczne nawiązania do pierwszej części i lat 90-tych zaczynają zdobywać kontrolę nad moim umysłem. Od dawna walczę ze swoją pieprzoną skłonnością do popadania w tani sentymentalizm. Bezskutecznie. Muszę chyba w końcu nauczyć się z nim żyć. Także i tym razem mną w końcu zawładnął, jak jakaś marionetka dałem się nim oporządzać i sterować. Ale ku swojemu zdziwieniu stwierdziłem po chwili, że nawet mi się to podoba. T2 zabrał mnie w sentymentalną podróż wgłąb nie tyle lat 90-tych, co własnego ja.
Danny Boyle wraz ze scenarzystą John'ym Hodge nie silili się na stworzenie od podstaw nowej płaszczyzny po której przez kolejne lata będą pląsać jak króliki Energizera współcześni młodzi poszukiwacze mentalnej wyroczni i życiowych drogowskazów. To akurat dobrze. Podoba mi się tak postawienie sprawy. T2 to impreza zamknięta dla gości VIP z zaproszeniami wydrukowanymi jeszcze w latach 90-tych. Na bramce stoją wydziarane tłuste byki wychowane na Queen i The Clash, a oprócz garderoby sprawdzają wchodzącym do środka także dowodziki i playlistę w telefonie. Niby do kina wejść może każdy, ale wyjść z seansu T2 mogą z podniesioną głową tylko nieliczni. Żywym dowodem potwierdzającą moją być może zbyt śmiałą teorię była młoda laska wspomniana w pierwszym akapicie, która przez bite dwie godziny seansu myślała, że jest na Milczeniu. Kapitalne i jakże trafne dopełnienie tego pokoleniowego pojedynku. Oczywiście Boyle puścił oko także i do nich, młodych i niekumatych. Według mnie niepotrzebnie tłumaczył im czasem o co chodziło w jedynce, ale też z drugiej strony, dzięki temu i my mogliśmy sobie trochę powspominać. Wilk syty i Kansas City.
T2 w przeciwieństwie do jedynki jest trochę ogołocony z ciekawej i intrygującej treści. Opiera się głównie na nostalgii oraz na powielaniu sprawdzonych już i dobrze nam znanych haseł i dialogów. Kultowy monolog "Choose Life..." Rentona przeszedł tuning optyczny i został wzbogacony o te wszystkie technologiczne i egzystencjalne pierwsze problemy współczesnego świata, a mimo to i tak stanowi najmocniejszą stronę T2 pod kątem treści właśnie. Ale między Bogiem a prawdą, nie po to poszedłem do kina. Jak na odgrzewanego kotleta film i tak ma do zaoferowania całkiem sporo walorów smakowych. Głównie muzykę, wyspowe klimaty i szkocki akcent. Przypomina mi trochę zbiór kultowych teledysków puszczonych w jednym bloku w ramach "the best of 90's" na VH1.
T2 nie jest więc kontynuacją jedynki. Jest czymś w rodzaju pożegnalnej trasy koncertowej legendarnej rockowej kapeli, jest włożeniem po latach do odtwarzacza pierwszej płyty CD kupionej w 1996, albo jak zakupienie w ramach kryzysu wieku średniego ukochanej w młodości Lancii Delta HF Integrale. Film przygarną do serca tylko nałogowi sentymentaliści, ci wszyscy, którzy czują emocjonalną więź z chłopakami, Iggy Popem, Underworld, Prodigy, Guinessem, George'm Best'em i Edynburgiem. Nie dziwię się więc, że oceniany jest na całym świecie tak bardzo różnie. Prawdę mówiąc, nie obchodzi mnie to co myśli o nim gnój wychowany na Linkin Park. To są dwa zupełnie inne światy, nie można między nimi postawić znaku równości. Jeśli ktoś należy do mojego świata, niech czym prędzej idzie do kin, zachęcam. A jak ktoś chce się dopiero zaprzyjaźnić z Rentonem, Simonem, Begbie i Spudem, to niech wpierw sobie włączy w domu jedynkę i odczeka 20 lat. Mimo miłych chwil spędzonych w kinie i sentymentalnej przejażdżce po bulwarach Glasgow i Edynburga, T2 ostatecznie nie robi na mnie przesadnie wielkiego wrażenia. Trainspotting w mej pamięci już na zawsze pozostanie tylko jeden, zupełnie tak samo tak jak nasza młodość. Nie można jej przeżyć dwa razy.
IMDb: 7,8
Filmweb: 7,4
"Bezskutecznie. Muszę chyba w końcu nauczyć się z nim żyć. Także i tym razem mną w końcu zawładnął, jak jakaś marionetka dałem się nim oporządzać i sterować." No i ch, że nami steruje. Kino ma dawać emocje. To nie jest tanie, a po prostu wzruszające. Dla mnie, dla Ciebie. Jeżeli ktoś ocenia to inaczej, to po prostu nie ma takich wspomnień i nie przeżył kilku zakrętów i to jego problem. Nie chciałem wystawić oceny, ale w końcu oceniłem, bo się jak skurwysyn wzruszyłem. 9/10
OdpowiedzUsuńCzytałem komentarz, słuchając jednocześnie Born Slipp. Polecam. Twoje widzenie sprawy jest moim własnym, ale to dlatego,że jesteśmy z jednego pokolenia. O ile trochę się obawiałem tego filmu, to po Twojej recenzji, po prostu go obejrzę. D.
OdpowiedzUsuń