Whiplash
reż. Damien Chazelle, USA, 2014
105 min. United International Pictures Sp z o.o
Polska premiera: 2.01.2015
Dramat, Muzyczny
Jazz, chyba najbardziej tajemniczy i niezrozumiały dla przeciętnego odbiorcy gatunek muzyki. Wielu z tych, którzy z dumą twierdzą, że go znają, spotykają się z nim regularnie i romansują po nocach gadają tak głównie dlatego, żeby w towarzystwie uchodzić za takich, którzy na drabinie ewolucji gustu zajmują tylko najwyższe szczebelki. Tak po prawdzie, to większość z tych, których sam miałem okazję poznać nawet nie wiedziała kim jest/był Herbie Hancock, Miles Davis, czy Krzysztof Komeda, czyli absolutne kanony gatunku, a jazz kojarzył im się głównie ze składankami Smooth Jazz leżakującymi sobie od lat na półkach Empiku, tudzież z romantycznym ogniskiem w kominku.
Ja do tak zacnej grupy z pewnością nie należę, ale też nie będę ukrywał, że sam też miałem własne pięć minut fascynacji tą muzyką, co zostało mi tak po prawdzie po dziś dzień, ale nie tak znów do samego końca. Tyle, że ja mam tak w zasadzie z prawie każdymi dźwiękami jakie kiedykolwiek spłodził utalentowany homo sapiens. Muzyka zawsze była u mnie dwa kroki przed filmem, trzy przed książką i cztery przed całą resztą. Czasem nawet nierzadko i przed dziewczynami, bo też kto by sobie nimi za małolata głowę zawracał kiedy w głośnikach leciał premierowy odsłuch np. nowej płyty Pearl Jam. Każdy, kto przeczołgał się w swoim życiu przez różne gatunki muzyczne, głównie zrodzone w żywym instrumentarium, oraz jeśli sam próbował niegdyś w zaciszu domowych pieleszy na czymś pogrywać, ten wie jakie jest to uczucie, kiedy ściska się w dłoniach dopiero co zakupioną płytę i zdejmuje z niej folię, albo kiedy pierwszy raz rykną głośniki na koncercie swej ulubionej bandy.
Nie będę udawał, muzyka odbiła gigantyczne piętno na mym życiorysie. Ciężko mi bez niej przetrwać w miarę bezboleśnie czas jaki tli się między dwoma kolejnymi wschodami słońca. Dzięki niej codziennie rano bezpiecznie odizolowuję się od tabunu idiotów, oraz wszech nieudaczników życiowych zwykle wypełniających moje otoczenie w ilościach stadnych. Wieczorami zaś muzyka towarzyszy mi chociażby przy pisaniu w tym miejscu durnych tekstów, z pewnością włożyła swoje cenne 12 groszy w całą mą dotychczasową bełkotliwą epopeję. Gdy tylko stwierdzam wyczerpanie się baterii w moim kieszonkowym mp3, na świecie kolejny islamski orędownik religii pokoju wysadza się w powietrze (np. w centrum handlowym). Wielbię żywe instrumenty, jak i te wygenerowane cyfrowo, lubię je wszystkie. Sam szarpię w druty na jednej z trzech gitar, a moje stopy uwielbiają wybijać rytm w najmniej odpowiednich miejscach i czasie, np. na biznesowych spotkaniach. Co tu dłużej pisać... Nie z jednego głośnika już nuty jadłem. To dość istotny oraz jak najbardziej celowy wstępniak przed wjazdem w tym miejscu głośnego od tygodni nad Wisłą Whiplash.
To coś znacznie większego niż tylko film o muzyce. Śmiem twierdzić, że audiofile rzadko dotąd dostawali po uszach tak zdrową dawką ekranowego jebnięcia. Nie chodzi mi już o samą muzykę, bo to w zasadzie żadna dziś sztuka wyposażyć choćby przeciętny obraz w chwytliwą nutę. Fenomen Whiplash polega jednak głównie na tym, że autorzy zarazili odbiorcę procesem tworzenia, wielbienia oraz słuchania muzyki nie wpychając jej samej na pierwszy plan i bynajmniej nie w nawiasy głównej roli. Ona jest tu wszechobecna, to oczywiste, ale nie gra pierwszych skrzypiec. Te są zarezerwowane dla zainfekowanego oraz opętanego nią młodego człowieka, w końcu to on za nią bezpośrednio odpowiada, jest jej ojcem i katem jednocześnie. Muzyka w Whiplash boli, czasem męczy i wzbudza nienawiść oraz nierzadko także odruchy wymiotne. Zanim dane nam będzie usłyszeć jej nieskalany fałszem geniusz musimy wraz z młodym adeptem konserwatorium muzycznego na Manhattanie - Andrew (Miles Teller), przejść przez wiele szczebelków kuźni idealnego dźwięku. O tym, że nie jest to lekka i beztroska podróż świadczy permanentny pot, krew i łzy jakie nam towarzyszą. Oczywiście jest w tym sporo wygodnych uogólnień i przerysowań, wszak powszechnie wiadomym jest fakt, że nie zawsze wybitne dzieła muzyki kosztują tyleż zdrowia, poświęceń i czasu, niemniej podoba mi się przedstawienie tematu w taki sposób, w którym trzeba wszystko postawić na jednej karcie. Tylko w ten sposób można przeskoczyć próg przeciętniactwa oraz wskoczyć do panteonu sław i to nie tylko w świecie muzyki. Dydaktycznie.
Złość, kipiąca adrenalina, buszujący męski testosteron, oraz szczypta szaleństwa i kilogramy uporu to główne składniki tego fenomenalnego koncertu jakiego jesteśmy świadkami z perspektywy pierwszego rzędu fotela. Świat przedstawiony w Whiplash jest wybitnie męski, brutalny i tak samo bezwzględny. W walce o niekwestionowaną zajebistość naszemu bohaterowi towarzyszą głównie męskie instynkty. Poznajemy Andrew jako ambitnego, młodego, lecz lekko ciapowatego i skromnego chłopaka. Wymarzone zajęcia oraz treningi pod okiem ekscentrycznego i wymagającego profesora Fletchera (J.K. Simmons) nauczyły go nie tyle grać równo i rytmicznie na umiłowanej przez niego perkusji, ale też, a może i przede wszystkim, pozwoliły mu dorosnąć, dojrzeć emocjonalnie i stać się po prostu facetem z jajami. Jest to film o świecie wybitnie męskim i dla mężczyzn, o samczej dominacji, plemiennej rywalizacji i sile uporu. Rola kobiety, jedyna ukazana w tym filmie jest sprowadzona do pięknej, acz lekko ograniczonej intelektualnie młodej siksy, którą zdaje się przerastać świat męskiej pasji oraz poświęcenia dla tej plebejskiej i zwierzęcej sprawy jaką jest walenie w bębny. Łał. Serio, tak stereotypowe, idealistyczne, acz uczciwe przedstawienie sprawy zrobiło na mnie spore wrażenie. Nie widziałem tego od czasów... Rocky'ego? Tak. Ten film ma coś wspólnego z boksem. Zdecydowanie. To dziś rzadkość w światowym kinie. Aż dziw, że do tej pory środowiska feministyczne i wszech tęczowe (bo w filmie dostaje się też trochę i zniewieściałym chłoptasiom hehe) jeszcze nie zbojkotowały Whiplash, no, chyba, że coś mi umknęło.
Drugą wielką rzeczą w tym filmie jest zderzenie ze sobą dwóch silnych i jakże różnych osobowości: Przedstawiciela młodego pokolenia, pełnego uporu, pasji i ambicji z tym już potwornie doświadczonym życiowo, perfekcjonistą, ekscentrykiem, znawcą i miłośnikiem muzyki przez możliwie największe naszkicowane M. Bezustanna gra emocjami, słowami, wymownym wzrokiem i czytaniem nut w zeszycie stoi tu na najwyższym poziomie. Interakcje jakie zachodzą pomiędzy Andrew a Fletcherem są niezwykle inspirujące i prowokują do kiełkowania w głowie multum przemyśleń na minutę. Ani przez chwilę nie ma miejsca na wytchnienie. Damien Chazelle prowadzi tą batalię w taki sposób, by nie wprowadzać widza w świat wygodnego zaszufladkowania przez samego siebie głównych aktorów tej opowieści. Raz więc Andrew wydaje się być zbyt namolny, zbyt bezczelny i naiwny, a Fletcher, mimo, iż nader wymagający, zupełnie ludzki i naturalny, by po chwili cały ich osobowościowy szkic podrzeć i wyrzucić do kosza. Niemniej finał ich mentalnego starcia jest bardzo oczywisty i to od samego początku, trochę szkoda, ale i tak szacun wielki dla autora, że tą nieco wyboistą drogę do przewidywalnego końca urozmaicił licznymi zwrotami i alpejskimi kombinacjami. Dzięki temu uniknęliśmy klasycznego rozczarowania. Natomiast samo zakończenie - pozwólcie, że to napiszę - jego finalne ujęcie, kontakt wzrokowy obu mężczyzn ukazany w chwili permanentnego wyczerpania, ta radość i świadomość z wykonania "dobrej roboty", bez zbędnego pierdolenia - MISTRZOSTWO ŚWIATA.
A że jazz, a nie np. muzyka klasyczna, rock? I bardzo dobrze. To właśnie jazz jest pewnego rodzaju matką chrzestną wszystkich współczesnych gatunków muzyki, którą może i nie trzeba wielbić na kolanach, nie trzeba jej też kochać, mimo, że wypada, wszak matka jest tylko jedna, ale należy ją szanować i coś tam jednak kojarzyć. Mimo, że jazz ma mniej więcej tyle samo lat co film i kino, to dotąd na dużym ekranie niewiele pojawiło się filmów, które wykorzystałyby tą muzykę w sposób dosłowny i pierwszoplanowy. Na myśl przychodzą mi tylko trzy tytuły, acz wiem, że wielu jeszcze nie widziałem: Około północy (1986) Bertranda Taverniera, Mo' Better Blues (1990) Spike'a Lee i Bird (1988) Clinta Eastwooda. No, na siłę jeszcze może nasi, swojscy Niewinni czarodzieje (1960) Andrzeja Wajdy, acz tu jazz jest tylko tłem, mimo to bardzo zacnym. Pomijam kino lat dwudziestych, trzydziestych, czterdziestych, także jazzowe pojękiwania samego Woody'ego Allena we własnych produkcjach, gdzie jazz gościł głównie na ścieżce dźwiękowej, co przecież jeszcze nie powodowało, że z automatu film stawał się jazzy. Whiplash poniekąd otwiera więc nowy i mocny rozdział w ekranizacji muzyki jazzowej, muzyki w ogóle i to dosłownie, ale też daje sporo tym, którzy za tą muzyką, delikatnie rzecz ujmując, nie przepadają. To chyba największa moc filmu - uniwersalność i bezinwazyjność.
Niemniej uważam, że nieco inaczej, a już na pewno znacznie głębiej odbiorą ten film fani muzyki wszelakiej, acz głównie tej nieco bardziej ambitnej, trudniejszej w odbiorze, także ci bezpośrednio zaangażowani w jej tworzenie, a przynajmniej w jej regularne douszne wchłanianie od tych, którzy traktują ją niczym okazyjny alkohol pity w weekend, który służy im jedynie do wlewania w siebie nieco luzu, odprężenia i nieskomplikowanej zabawy. Finalne kilka genialnych, bardziej długich niż krótkich minut przedstawiających solo Andrew na garach, to jedno z najlepszych doznań muzycznych w kinie jakiego osobiście doświadczyłem. Jest w nim wszystko. Pasja, miłość, poświęcenie, upór, fascynacja i skrajna głupota również, wszak w tym sporcie trzeba być trochę wariatem. Wbrew wielu plotkom perkusiści nie biorą narkotyków - nie muszą. Każde jego uderzenie w bęben, werbel, talerz, tomy i hi-hat odczuwałem podskórnie, gdyż zwyczajnie wielbię perkusję bardzo, cenię i śledzę rytm także w życiu codziennym. Dlatego też wielkie ukłony dla reżysera, który umiał sprzedać mi cząstkę muzyki ogołoconą z taniego banału i pretensjonalności, także jej bezwzględną siłę i moc. Brawa też za to, że potrafiłem się w niej nieco zatracić i to pomimo tego, że jest tu nieco zbyt szorstka. Szacunek należy się także za nazwanie rzeczy po imieniu, czyli za udowodnienie, że uzyskanie perfekcyjnego dźwięku może kosztować dziś odwodnienie, bolesne kontuzje, maniakalne obsesje, permanentną samotność i brak przyjaciół. Cena za sięgnięcie ideału jest wysoka, zawsze była i to nie tylko w muzyce, a w każdej dziedzinie życia. Przez większość filmu ciągle tliło się gdzieś między wierszami pytanie: "Czy było warto?". Ostatnie sekundy filmu dostarczają prostej na nie odpowiedzi: "No kurwa, proste że było warto".
Mocne i bardzo intensywne kino, które na swą główną ekspresję wybrało krzyk. Whiplash jest wielki, aktorstwo jest wybitne, zwłaszcza w wydaniu nagrodzonego w dniu wczorajszym Złotym Globem J.K. Simmonsa, ale jednak nie jest to dzieło kompletne, pełne i chyba jeszcze nie genialne. Niestety nie umiem przy nim postawić szóstki. Może dlatego, że cały ten jazz momentami jest nieco przejaskrawiony i zbyt zaszczuty w swoich ramach definicyjnych. Mało w nim autentyczności jaką kojarzę nawet i ja, mimo, iż wielkim znawcą jazzu nigdy przecież nie byłem i już z pewnością nie będę. W ogóle to uważam, że muzyka w Whiplash została nieco skrzywdzona, a końcowe jej uwolnienie to jednak trochę za mało, by w nią ostatecznie uwierzyć. Cała historia Andrew ukazana w stylu klasycznego "nie daj się a zesraj się", mimo swej nieprzeciętnej oryginalności trąci momentami pospolitą myszką. Na szczęście wszystko ratuje perfekcyjne zobrazowanie dwóch ścierających się ze sobą silnych osobowości, także strzelające w powietrzu iskry wkurwienia, złości i uporu. Dwa różne charaktery, odmienne definicje na perfekcyjność, dwie różnorakie ambicje oraz dwa marzenia, które koniec końców łączą się w jedną wspólną pasję do muzyki. To jest w tej opowieści zdecydowanie najpiękniejsze i chyba też najbardziej szczere. Jazz fajny jest, bezwzględnie, ale wolę go chyba bardziej obecnego na płytach, w zaciszu domowym, w głośnikach, niż na nader wymagającej i krzykliwej taśmie filmowej. Sam więc chyba na końcu odpowiedziałem sobie, dlaczego jazz nie zrobił dotąd wielkiej furory w kinie. Po prostu zwykle wolał stawiać na inne konie.
5/6
IMDb: 8,7
Filmweb: 8,4
reż. Damien Chazelle, USA, 2014
105 min. United International Pictures Sp z o.o
Polska premiera: 2.01.2015
Dramat, Muzyczny
Jazz, chyba najbardziej tajemniczy i niezrozumiały dla przeciętnego odbiorcy gatunek muzyki. Wielu z tych, którzy z dumą twierdzą, że go znają, spotykają się z nim regularnie i romansują po nocach gadają tak głównie dlatego, żeby w towarzystwie uchodzić za takich, którzy na drabinie ewolucji gustu zajmują tylko najwyższe szczebelki. Tak po prawdzie, to większość z tych, których sam miałem okazję poznać nawet nie wiedziała kim jest/był Herbie Hancock, Miles Davis, czy Krzysztof Komeda, czyli absolutne kanony gatunku, a jazz kojarzył im się głównie ze składankami Smooth Jazz leżakującymi sobie od lat na półkach Empiku, tudzież z romantycznym ogniskiem w kominku.
Ja do tak zacnej grupy z pewnością nie należę, ale też nie będę ukrywał, że sam też miałem własne pięć minut fascynacji tą muzyką, co zostało mi tak po prawdzie po dziś dzień, ale nie tak znów do samego końca. Tyle, że ja mam tak w zasadzie z prawie każdymi dźwiękami jakie kiedykolwiek spłodził utalentowany homo sapiens. Muzyka zawsze była u mnie dwa kroki przed filmem, trzy przed książką i cztery przed całą resztą. Czasem nawet nierzadko i przed dziewczynami, bo też kto by sobie nimi za małolata głowę zawracał kiedy w głośnikach leciał premierowy odsłuch np. nowej płyty Pearl Jam. Każdy, kto przeczołgał się w swoim życiu przez różne gatunki muzyczne, głównie zrodzone w żywym instrumentarium, oraz jeśli sam próbował niegdyś w zaciszu domowych pieleszy na czymś pogrywać, ten wie jakie jest to uczucie, kiedy ściska się w dłoniach dopiero co zakupioną płytę i zdejmuje z niej folię, albo kiedy pierwszy raz rykną głośniki na koncercie swej ulubionej bandy.
Nie będę udawał, muzyka odbiła gigantyczne piętno na mym życiorysie. Ciężko mi bez niej przetrwać w miarę bezboleśnie czas jaki tli się między dwoma kolejnymi wschodami słońca. Dzięki niej codziennie rano bezpiecznie odizolowuję się od tabunu idiotów, oraz wszech nieudaczników życiowych zwykle wypełniających moje otoczenie w ilościach stadnych. Wieczorami zaś muzyka towarzyszy mi chociażby przy pisaniu w tym miejscu durnych tekstów, z pewnością włożyła swoje cenne 12 groszy w całą mą dotychczasową bełkotliwą epopeję. Gdy tylko stwierdzam wyczerpanie się baterii w moim kieszonkowym mp3, na świecie kolejny islamski orędownik religii pokoju wysadza się w powietrze (np. w centrum handlowym). Wielbię żywe instrumenty, jak i te wygenerowane cyfrowo, lubię je wszystkie. Sam szarpię w druty na jednej z trzech gitar, a moje stopy uwielbiają wybijać rytm w najmniej odpowiednich miejscach i czasie, np. na biznesowych spotkaniach. Co tu dłużej pisać... Nie z jednego głośnika już nuty jadłem. To dość istotny oraz jak najbardziej celowy wstępniak przed wjazdem w tym miejscu głośnego od tygodni nad Wisłą Whiplash.
To coś znacznie większego niż tylko film o muzyce. Śmiem twierdzić, że audiofile rzadko dotąd dostawali po uszach tak zdrową dawką ekranowego jebnięcia. Nie chodzi mi już o samą muzykę, bo to w zasadzie żadna dziś sztuka wyposażyć choćby przeciętny obraz w chwytliwą nutę. Fenomen Whiplash polega jednak głównie na tym, że autorzy zarazili odbiorcę procesem tworzenia, wielbienia oraz słuchania muzyki nie wpychając jej samej na pierwszy plan i bynajmniej nie w nawiasy głównej roli. Ona jest tu wszechobecna, to oczywiste, ale nie gra pierwszych skrzypiec. Te są zarezerwowane dla zainfekowanego oraz opętanego nią młodego człowieka, w końcu to on za nią bezpośrednio odpowiada, jest jej ojcem i katem jednocześnie. Muzyka w Whiplash boli, czasem męczy i wzbudza nienawiść oraz nierzadko także odruchy wymiotne. Zanim dane nam będzie usłyszeć jej nieskalany fałszem geniusz musimy wraz z młodym adeptem konserwatorium muzycznego na Manhattanie - Andrew (Miles Teller), przejść przez wiele szczebelków kuźni idealnego dźwięku. O tym, że nie jest to lekka i beztroska podróż świadczy permanentny pot, krew i łzy jakie nam towarzyszą. Oczywiście jest w tym sporo wygodnych uogólnień i przerysowań, wszak powszechnie wiadomym jest fakt, że nie zawsze wybitne dzieła muzyki kosztują tyleż zdrowia, poświęceń i czasu, niemniej podoba mi się przedstawienie tematu w taki sposób, w którym trzeba wszystko postawić na jednej karcie. Tylko w ten sposób można przeskoczyć próg przeciętniactwa oraz wskoczyć do panteonu sław i to nie tylko w świecie muzyki. Dydaktycznie.
Złość, kipiąca adrenalina, buszujący męski testosteron, oraz szczypta szaleństwa i kilogramy uporu to główne składniki tego fenomenalnego koncertu jakiego jesteśmy świadkami z perspektywy pierwszego rzędu fotela. Świat przedstawiony w Whiplash jest wybitnie męski, brutalny i tak samo bezwzględny. W walce o niekwestionowaną zajebistość naszemu bohaterowi towarzyszą głównie męskie instynkty. Poznajemy Andrew jako ambitnego, młodego, lecz lekko ciapowatego i skromnego chłopaka. Wymarzone zajęcia oraz treningi pod okiem ekscentrycznego i wymagającego profesora Fletchera (J.K. Simmons) nauczyły go nie tyle grać równo i rytmicznie na umiłowanej przez niego perkusji, ale też, a może i przede wszystkim, pozwoliły mu dorosnąć, dojrzeć emocjonalnie i stać się po prostu facetem z jajami. Jest to film o świecie wybitnie męskim i dla mężczyzn, o samczej dominacji, plemiennej rywalizacji i sile uporu. Rola kobiety, jedyna ukazana w tym filmie jest sprowadzona do pięknej, acz lekko ograniczonej intelektualnie młodej siksy, którą zdaje się przerastać świat męskiej pasji oraz poświęcenia dla tej plebejskiej i zwierzęcej sprawy jaką jest walenie w bębny. Łał. Serio, tak stereotypowe, idealistyczne, acz uczciwe przedstawienie sprawy zrobiło na mnie spore wrażenie. Nie widziałem tego od czasów... Rocky'ego? Tak. Ten film ma coś wspólnego z boksem. Zdecydowanie. To dziś rzadkość w światowym kinie. Aż dziw, że do tej pory środowiska feministyczne i wszech tęczowe (bo w filmie dostaje się też trochę i zniewieściałym chłoptasiom hehe) jeszcze nie zbojkotowały Whiplash, no, chyba, że coś mi umknęło.
Drugą wielką rzeczą w tym filmie jest zderzenie ze sobą dwóch silnych i jakże różnych osobowości: Przedstawiciela młodego pokolenia, pełnego uporu, pasji i ambicji z tym już potwornie doświadczonym życiowo, perfekcjonistą, ekscentrykiem, znawcą i miłośnikiem muzyki przez możliwie największe naszkicowane M. Bezustanna gra emocjami, słowami, wymownym wzrokiem i czytaniem nut w zeszycie stoi tu na najwyższym poziomie. Interakcje jakie zachodzą pomiędzy Andrew a Fletcherem są niezwykle inspirujące i prowokują do kiełkowania w głowie multum przemyśleń na minutę. Ani przez chwilę nie ma miejsca na wytchnienie. Damien Chazelle prowadzi tą batalię w taki sposób, by nie wprowadzać widza w świat wygodnego zaszufladkowania przez samego siebie głównych aktorów tej opowieści. Raz więc Andrew wydaje się być zbyt namolny, zbyt bezczelny i naiwny, a Fletcher, mimo, iż nader wymagający, zupełnie ludzki i naturalny, by po chwili cały ich osobowościowy szkic podrzeć i wyrzucić do kosza. Niemniej finał ich mentalnego starcia jest bardzo oczywisty i to od samego początku, trochę szkoda, ale i tak szacun wielki dla autora, że tą nieco wyboistą drogę do przewidywalnego końca urozmaicił licznymi zwrotami i alpejskimi kombinacjami. Dzięki temu uniknęliśmy klasycznego rozczarowania. Natomiast samo zakończenie - pozwólcie, że to napiszę - jego finalne ujęcie, kontakt wzrokowy obu mężczyzn ukazany w chwili permanentnego wyczerpania, ta radość i świadomość z wykonania "dobrej roboty", bez zbędnego pierdolenia - MISTRZOSTWO ŚWIATA.
A że jazz, a nie np. muzyka klasyczna, rock? I bardzo dobrze. To właśnie jazz jest pewnego rodzaju matką chrzestną wszystkich współczesnych gatunków muzyki, którą może i nie trzeba wielbić na kolanach, nie trzeba jej też kochać, mimo, że wypada, wszak matka jest tylko jedna, ale należy ją szanować i coś tam jednak kojarzyć. Mimo, że jazz ma mniej więcej tyle samo lat co film i kino, to dotąd na dużym ekranie niewiele pojawiło się filmów, które wykorzystałyby tą muzykę w sposób dosłowny i pierwszoplanowy. Na myśl przychodzą mi tylko trzy tytuły, acz wiem, że wielu jeszcze nie widziałem: Około północy (1986) Bertranda Taverniera, Mo' Better Blues (1990) Spike'a Lee i Bird (1988) Clinta Eastwooda. No, na siłę jeszcze może nasi, swojscy Niewinni czarodzieje (1960) Andrzeja Wajdy, acz tu jazz jest tylko tłem, mimo to bardzo zacnym. Pomijam kino lat dwudziestych, trzydziestych, czterdziestych, także jazzowe pojękiwania samego Woody'ego Allena we własnych produkcjach, gdzie jazz gościł głównie na ścieżce dźwiękowej, co przecież jeszcze nie powodowało, że z automatu film stawał się jazzy. Whiplash poniekąd otwiera więc nowy i mocny rozdział w ekranizacji muzyki jazzowej, muzyki w ogóle i to dosłownie, ale też daje sporo tym, którzy za tą muzyką, delikatnie rzecz ujmując, nie przepadają. To chyba największa moc filmu - uniwersalność i bezinwazyjność.
Niemniej uważam, że nieco inaczej, a już na pewno znacznie głębiej odbiorą ten film fani muzyki wszelakiej, acz głównie tej nieco bardziej ambitnej, trudniejszej w odbiorze, także ci bezpośrednio zaangażowani w jej tworzenie, a przynajmniej w jej regularne douszne wchłanianie od tych, którzy traktują ją niczym okazyjny alkohol pity w weekend, który służy im jedynie do wlewania w siebie nieco luzu, odprężenia i nieskomplikowanej zabawy. Finalne kilka genialnych, bardziej długich niż krótkich minut przedstawiających solo Andrew na garach, to jedno z najlepszych doznań muzycznych w kinie jakiego osobiście doświadczyłem. Jest w nim wszystko. Pasja, miłość, poświęcenie, upór, fascynacja i skrajna głupota również, wszak w tym sporcie trzeba być trochę wariatem. Wbrew wielu plotkom perkusiści nie biorą narkotyków - nie muszą. Każde jego uderzenie w bęben, werbel, talerz, tomy i hi-hat odczuwałem podskórnie, gdyż zwyczajnie wielbię perkusję bardzo, cenię i śledzę rytm także w życiu codziennym. Dlatego też wielkie ukłony dla reżysera, który umiał sprzedać mi cząstkę muzyki ogołoconą z taniego banału i pretensjonalności, także jej bezwzględną siłę i moc. Brawa też za to, że potrafiłem się w niej nieco zatracić i to pomimo tego, że jest tu nieco zbyt szorstka. Szacunek należy się także za nazwanie rzeczy po imieniu, czyli za udowodnienie, że uzyskanie perfekcyjnego dźwięku może kosztować dziś odwodnienie, bolesne kontuzje, maniakalne obsesje, permanentną samotność i brak przyjaciół. Cena za sięgnięcie ideału jest wysoka, zawsze była i to nie tylko w muzyce, a w każdej dziedzinie życia. Przez większość filmu ciągle tliło się gdzieś między wierszami pytanie: "Czy było warto?". Ostatnie sekundy filmu dostarczają prostej na nie odpowiedzi: "No kurwa, proste że było warto".
Mocne i bardzo intensywne kino, które na swą główną ekspresję wybrało krzyk. Whiplash jest wielki, aktorstwo jest wybitne, zwłaszcza w wydaniu nagrodzonego w dniu wczorajszym Złotym Globem J.K. Simmonsa, ale jednak nie jest to dzieło kompletne, pełne i chyba jeszcze nie genialne. Niestety nie umiem przy nim postawić szóstki. Może dlatego, że cały ten jazz momentami jest nieco przejaskrawiony i zbyt zaszczuty w swoich ramach definicyjnych. Mało w nim autentyczności jaką kojarzę nawet i ja, mimo, iż wielkim znawcą jazzu nigdy przecież nie byłem i już z pewnością nie będę. W ogóle to uważam, że muzyka w Whiplash została nieco skrzywdzona, a końcowe jej uwolnienie to jednak trochę za mało, by w nią ostatecznie uwierzyć. Cała historia Andrew ukazana w stylu klasycznego "nie daj się a zesraj się", mimo swej nieprzeciętnej oryginalności trąci momentami pospolitą myszką. Na szczęście wszystko ratuje perfekcyjne zobrazowanie dwóch ścierających się ze sobą silnych osobowości, także strzelające w powietrzu iskry wkurwienia, złości i uporu. Dwa różne charaktery, odmienne definicje na perfekcyjność, dwie różnorakie ambicje oraz dwa marzenia, które koniec końców łączą się w jedną wspólną pasję do muzyki. To jest w tej opowieści zdecydowanie najpiękniejsze i chyba też najbardziej szczere. Jazz fajny jest, bezwzględnie, ale wolę go chyba bardziej obecnego na płytach, w zaciszu domowym, w głośnikach, niż na nader wymagającej i krzykliwej taśmie filmowej. Sam więc chyba na końcu odpowiedziałem sobie, dlaczego jazz nie zrobił dotąd wielkiej furory w kinie. Po prostu zwykle wolał stawiać na inne konie.
5/6
IMDb: 8,7
Filmweb: 8,4
Możesz mi wyjaśnić na jakiej podstawie stwierdziłeś, że chwilowa dziewczyna bohatera była lekko ograniczoną siksą? ;)
OdpowiedzUsuńWymigałeś się trochę od oceny osoby nauczyciela i jego metod oraz tego czy dozwolone i usprawiedliwione jest wszelkie przekraczanie granic jeśli ma to na celu "stworzenie" wybitnego artysty..
No i czy faktycznie bycie takim artystą jest warte KAŻDEJ ceny?
Bo Twa odpowiedź, że "jasne k..wa że tak" odnosi się chyba do tego konkretnego zakończenia?
Inny dzieciak się powiesił.
Można by w tym momencie rzec-
"cóż.. trza być twardym nie mientkim" ALE czyż artyści często nie są wrażliwi czy wręcz nadwrażliwi?
I jak to pogodzić? :)
Nietrudno też przewidzieć co się może dziać potem z psychiką (niektórych? większości?) ludzi, którzy mieli tego typu nauczyciela..
Choć i bez takich nauczycieli widać co się dzieje z wieloma gwiazdami.
Tyle, że tu mowa o byciu wybitnym artystą a nie "gwiazdą" więc to JESZCZE trudniejsze.
Ty chlanie, ćpanie, seks z kim popadnie, czy inne nałogi i problemy emocjonalne/psychiczne uważasz za klawe życie (czyż nie?:)), tak jak i samotność, brak rodziny etc...
więc zapewne trochę inaczej patrzysz na to czy WARTO.
Poza tym, jeśli weźmiemy pod uwagę, że film ma wątki autobiograficzne z życia reżysera, no to jednak zrezygnował on z muzyki..
Jest też z nim ciekawy wywiad pod wymownym tytułem "Narodziny gwiazdy, śmierć duszy"...
1. "Ograniczona siksa" - Nie wiedziała czego chce, po co studiuje taki kierunek i w ogóle w zderzeniu z konkretem Andrewa i jego ambicjami, to taka mała niewinna kotka. Ładna, acz głupiutka.
Usuń2. "Ocena nauczyciela i jego metod" - Jestem zwolennikiem twardej ręki. To zawsze się sprawdzało, w każdych czasach. Bat nad dupą jest kluczem do osiągnięcia czegokolwiek w życiu, zwłaszcza w dzisiejszych, zniewieściałych i konsumpcyjnych czasach, gdzie gnoje mają zwykle siano w głowie i uważają, że wszystko im się należy na już. Metody Fletchera może i kontrowersyjne z punktu widzenia dzisiejszych czasów, ale wojskowa musztra, czy też sportowe mordercze treningi spłodziły na tym świecie znacznie więcej solidnych jednostek ludzkich, aniżeli ich ukatrupiły.
3. "Wątła psychika artysty"? - W tym konkretnym przypadku solidny wpierdol Andrew wyszedł tylko na dobre. Napisałem, że było warto, owszem, tak twierdzę. Ja na miejscu Andrew, po takim występie czułbym się nieziemsko i wręcz spełniony. Bez kata Fletchera by tego nie osiągnął i całe życie byłby zapewne nikim. Z człowieka, zwłaszcza tego o delikatnym i artystycznym usposobieniu trzeba często ten jego artyzm wyciągnąć siłą, bo sam nie potrafi. Oczywiście ile ludzi tyle przypadków, nie generalizuję, ale zwykle jest tak, że słabi się powieszą, a mocni zostaną mistrzami. Tak już skonstruowany jest ten świat. Mój samczy i gruboskórny punkt widzenia na ludzi mówi mi, że mam rację. Wielki artyzm, poezja, mistrzostwa świata, geniusz - tylko dla orłów, przeciętniaki won. Daj Boże wszystkim młodym ludziom takiego Fletchera, który ich ostudzi i zawczasu postawi do pionu. W jego metodyce dostrzegam więcej mobilizacji, mądrości i chęci niesienia pomocy innym, niż w postępowaniu wielu dobrodusznych i regulaminowych życiowych pierdoł po socjologii, czy innej tam psychologii.
woooow , jaka riposta :)
UsuńWalter Fields który również za ludźmi nie przepada byłby z Ciebie dumny .
Szanuję perfekcjonistów (nie tyranów) i wydaje mi się że nie ma "złotej metody" działającej na wszystkich . Dlatego uważam aby uzyskać efekt powinno stosować się metody w zależności od wybranej jednostki . Ktoś słabszy psychicznie również jest w stanie osiągnąć ten sam cel - należy jedynie dobrać tę właściwą metodę .
pozdr.
Art.
Film oczywiście świetny. Złoty Glob dla Simmonsa absolutnie zasłużony. Oczywistości ale jednak postanowiłam dopisać je na wstępie:)
OdpowiedzUsuńDawno chyba nie było aż takiej zgdody w recenzjach co do oceny filmów.
Różnią się jedynie opinie co do metod nauczyciela.
I tu słowo odnośnie powyższego komentarza..
Należy rozgraniczać pewne sprawy.
Twarda ręka, kontrowersyjne metody itp-OK.
ALE czy musi to być poniżanie, wyzywanie, przemoc etc?
Wojsko to chyba jednak zupełnie inna bajka;)
No ale faktem jest iż LIFE IS BRUTAL i wrażliwcy mają przejebane.
Zwraca uwagę jedna rzecz w recenzji-napisałeś że to film/kino dla mężczyzn i świat tylko dla mężczyzn?
No aż przelecę film by się upewnić, bo wydaje mi się, że w orkiestrze były kobiety:)
A i zapewne kobiety, które widziały film, nie zgodzą się z tym, że był film jedynie/raczej/typowo dla mężczyzn;)
W świecie mężczyzn występują przecież także i kobiety. Toż to obowiązek. Jedno nie wyklucza drugiego ;)
UsuńAle w tym konkretnym przypadku pierwszy plan jest stricte męski, szorstki i gruboskórny. To fakt.
Odnoszę wrażenie, że bardzo jesteś skory do oceniania innych ludzi/opinii o ludziach..
OdpowiedzUsuńSami nieudacznicy, ograniczone babsztyle etc.. :)
Mówisz, że siedząc w autobusie itp, wystarczy spojrzenie i wiesz kto jest nieudacznikiem?;)
Ale że niby nie w garniturze za parę tysiaków i że środkiem lokomocji jeździ zamiast swym ferrari (bądź limuzyną z kierowcą)?
Czy że za mało napakowany i zbyt dobrze mu z oczu patrzy?
Zdradź klucz;)
Ps. Kobiety MAJĄ OBOWIĄZEK występować w świecie mężczyzn? :]
No tak, zapomniałam że to "najbardziej szowinistyczny blog w sieci" ;)
Ja po prostu z założenia nie lubię ludzi. Ot, cały tajemny klucz. Poza tym zbyt dosłownie interpretujesz każde słowo jakie kiedykolwiek napisałem. Więcej dystansu do literek, ponoć go masz.
UsuńMam dystans do literek (i nie tylko do literek), ale chyba nigdzie tego nie pisałam, więc skąd wiesz że go PONOĆ mam?:) (o obiektywiźmie była mowa;))
UsuńSkoro kluczem do oceny współpasażerów jest to, że ogólnie nie lubisz ludzi, wychodzi na to, że wszyscy oprócz Ciebie to nieudacznicy, tak?:)
Jak się coś pisze/myśli to byłoby dobrze umieć to uzasadnić a nie wymigiwać się od konkretnych odp;)
Nie pierwszy raz używasz takich określeń, stąd było/jest proste pytanie-jacy ludzie są wg Ciebie nieudacznikami i na jakiej podstawie określasz tak osoby towarzyszące Ci w komunikacji miejskiej (i zapewne nie tylko tam) :]
Tak to było dobre 2h spędzone w kinie, a twarze widzów wychodzących z seansu były rozpromienione i radosne. Uznaję film za bardzo dobry, ale brakuje mu niestety do miana rewelacyjnego. Mam wrażenie, że gdyby za realizację zabraliby się europejczycy wyszłoby to filmowi na zdrowie, być może poszliby trochę pod prąd schematowi, być może pojechaliby trochę grzebieniem pod włos, a nie tylko po skórze głowy (fakt dość boleśnie). Czegoś mi w tym filmie zabrakło by klęknąć choć na jedno kolanko. Mi się kojarzyło z Karate Kid. Ten sam schemat tylko wstawiono muzyka i muzykę jako temat przewodni. Końcowa scena była rewelacyjna i zarazem kładąca film. Dziwna ambiwalencja. Uradowało mnie to, że chłopak w końcu i po raz pierwszy poczuł radość z grania, poczuł flow. Wszak o flow chodzi także w byciu w czymś genialnym. I to było fajne. Gdzieś mi nie stykało w tym filmie, ale i tak świetne to kino jest. Pozdrawiam Papryczka.
OdpowiedzUsuńFilm roku razem z Budapeszem .
OdpowiedzUsuńbtw.
kiedy możemy spodziewać się kandydatów do Oscara ? ( pewniaków :)
Ej no, przecież o prawie wszystkich oscarowych już pisałem. Był "Lewiatan", "Ida", "Mandarynki", "Grand Budapest Hotel", "Birdman", "Boyhood", "Dzikie historie", "Interstellar", "Gone Girl", "Wolny strzelec", teraz ten "Whiplash". Z nieoglądanych interesują mnie jeszcze tylko "Snajper" i "Inherent Vice". Oba będą niedługo. Reszta ssie.
UsuńFilm roku?
UsuńZakładam że nie widziałeś/aś jeszcze "Burdmana" ;)
Ha ha.. Burdmana ;)
UsuńBIRDMANA oczywiście.
Czemu nie mam opcji edycji? :/
Chodziło mi o Twoje typy , napisz które filmy wygrają tegoroczne Oscary , sprawdźmy jak bardzo się pomylisz .
OdpowiedzUsuńZobacz również moje przewidywania :
http://www.imdb.com/list/ls073465328/
jak nie chcesz tu linku - spoko kasuj (tylko najpierw zobacz)
pozdr.
Art.
A, jasne. Jeszcze się nad tym nie pochylałem zbyt dokładnie, no ale bliżej 22 lutego pewnikiem zabawię się w bukmachera. Ale to prędzej na fejsie. Pzdr Arti ;)
UsuńCo do nienawidzenia ludzi-walczę z tym, bo wiem że wszelka nienawiść, tak jak i zemsta etc, są zabójcze dla tego kto nosi w sobie takie emocje, ALE ileż można żyć w ułudzie i oczekiwaniach, że ludzie są dobrzy, jeśli co krok przekonujesz się że "świat jest piękny tylko ludzie to k....". Heh.. :(
OdpowiedzUsuńA co do tych gór..
UsuńSerio da się połazić teraz w górach?
Ostatni pobyt w górach (i to w Wiśle nie w Tatrach) kilka lat temu, o mały włos skończyłby się tragicznie..
Samotny "spacer" w góry, zabłądzenie, śnieg/lód, padnięta bateria w telefonie..
Ale tęsknię za górami. Zazdroszczę tego wypadu gdzieś tam wysoko w Tatry ;)
No pewnie Tatry. Da sie, lubie takie ekstremizmy. I nie sam, mam bande wariatow co to smigaja a to w Alpy, Andy, a nawet Himalaje, wiec Tatry to dla nich przedszkole;)
UsuńA faktycznie nie było w recce sprecyzowane, że w Tatry wyjazd-nie wiem czemu wydawało mi się, że o Tatrach była mowa.
UsuńEee.. skoro nie sam jedziesz to co to za odpoczynek od ludzi etc. :)
Niby tak lubisz samotność, ale w gruncie rzeczy prowadzisz chyba dosyć towarzyskie życie, więc gdyby porównać Ciebie i mnie to można by rzec "Co Ty wiesz chłopaku o samotności/o byciu samotnikiem" ;)
Z wariatami to i chlańsko pewnikiem, więc nic dziwnego, że wracasz potem bardziej zmęczony :)
Ale to będziesz/będziecie się wspinać (ze sprzętem) czy tak zwyczajnie łazić po jakichś szlakach?
Sorki że Cię ciągnę za język:) ale ciekawi mnie po prostu co można robić zimą w górach gdy nie jeździ się na nartach itp..
A nuż i ja zrobię zryw i pojadę
(nie nie.. nie że z Tobą/Wami-bez obaw:))
Tajemnica? :)
UsuńNo to skoro tajemnica, to uznam, że chodzi o jakieś tam wspinaczki a nie zwykłe spacerki (no bo wysoko w górach chyba nie ma odśnieżonych szlaków-serio nie wiem stąd pytania), co by mnie tak bardzo serce nie bolało jak nie pojadę ;(
UsuńNie obrazisz się że spędzę noc (no dobra-najbliższe 2h) z Salmą?
OdpowiedzUsuńBo widzę że już jest "Everly" ;)
Ok, tylko bez seksu
UsuńNie chciała zostać na noc.
UsuńPowiedziała, że jak już by miała zdradzać męża to tylko z Ekranem :)
(trójkąt też odpada)
Ale i tak było fajnie ;)
A Ty już obejrzałeś?
Jeszcze nie. Film pewnie fatalny, tylko na Salmę mogę popatrzeć;)
UsuńNo wiesz! Taki fan z Ciebie a nie dość że pozwoliłeś żeby kto inny zaliczył Salmę przed Tobą
Usuń(choć nie do końca, bo seksu zgodnie z prośbą nie było-dobrze że na lojalną osobę trafiłeś która nie tyka zajętych osobników:))
to jeszcze żyjesz spokojnie od tylu godzin ze świadomością że już można zobaczyć film a Ty nic?!
Uuu.. Coś usycha Twa miłość.
A film.. No co ja Ci będę mówić. Sam zobaczysz ;)
Salmę widuję przecież na co dzień, no ileż można :P
OdpowiedzUsuńNo fakt. Nawet i Salma może kiedyś spowszednieć :) A już zwłaszcza gdy z niedostępnej platonicznej bogini staje się zwykłym jazgoczącym nad uchem babsztylem (i to jeszcze w okresie menopauzy!) ;P
UsuńPozwolę sobie wtrącić dwa grosze odnośnie "Everly".
OdpowiedzUsuńFilm obejrzany również tylko dla Salmy, bo już trailer uprzedzał, by nie mieć dużych oczekiwań co do fabuły etc..
Wytłumaczcie mi, PO CO ona (Salma) kręci takie filmy? Po co jej taki badziew w CV?
Pieniędzy potrzebowała? Nudziło jej się i chciała się zabawić? Tęskni za aktorstwem i wzięła co było?
W sumie to smutne, że właściwie nie ma dla niej żadnych ambitniejszych ról.
Najlepszy jej film/rola to chyba "Desperado", gdzie była tak naprawdę jedynie ozdobą dla głównego bohatera.
"Od zmierzchu do świtu"-świetna scena, ale jedynie epizod i eksponujący bynajmniej nie zdolności aktorskie;)
Wg autora bloga która jej rola była najlepsza?
No i prosimy o podzielenie się opinią/refleksjami o "Everly" jak film zostanie obejrzany:)
(tu w komentarzu, bo nie sądzę by autor poświęcił filmowi całą recenzję.. choć w sumie... w końcu patronka bloga jakby nie było:))
Najlepsza rola Hayek to według mnie chyba jednak "Frida". A poza tym to ma w swoim CV baaardzo dużo słabych filmów. "Everly" wcale się na tym tle nie wyróżnia. Ot, taka to już jej karma i przeznaczenie w branży. Ładna buzia, niezłe cycki, młoda z południa, w sam raz do roli latynosek w kinie klasy B i z kilkoma wyjątkami tak właśnie wyglądała jej kariera. Umówmy się, Salma jest bardzo średnią aktorką. Ambitne i dramatyczne kino rzadko o nią zabiegało. Ale i tak ją loffciam;)
UsuńRozumiem (wnioskuję z komentarza), że "Everly" już obejrzane ;)
UsuńNiemal Tarantino, co nie? :))
A przynajmniej chyba takie były ambicje reżysera (tylko trochę nie wyszło:))
No faktycznie zastanawia po co Salma zagrała w czymś takim.
Opcja, iż chciała w końcu zagrać główną rolę, też odpada, bo słusznie Ekran przypomniał Fridę.
Może się nudziła, chciała zagrać COKOLWIEK, chciała sobie postrzelać (wszak scenariusz mógł wyglądać całkiem klawo.. która kobieta by nie chciała być żeńską wersją tych twardzieli którzy sami rozwalają WSZYSTKICH:))
Co do pieniędzy to też nie wiemy jak tam jej się wiedzie. Każdy myśli że bogaty mąż, życie jak w Madrycie itd.. a weźmy choćby historię innej pięknej kobiety (ten sam typ urody nawet), Nigelli Lawson.
Choć kokosów to Salma raczej za to "Everly" nie dostała, no ale może mąż odciął pieniążki jak się dowiedział o Ekranie? (miłością jednak się człowiek nie naje) :)
Nie chce mi się w tej chwili rozpisywać (really?:]), ale generalnie czas Salmy jako aktorki się kończy i na pewno ma ona tego świadomość. Buzia, cycki i tyłek, to w pewnym wieku już za mało by dostawać role. Mimo że wygląda ciągle na 30 lat. Z twarzy, bo co do reszty to mogą się wypowiedzieć jedynie ci co mają przyjemność widzieć ciało z bliska na żywo. Ponętnych młodych Latynosek nie brakuje. A na ambitne dramatyczne role raczej nie ma już co Salmeczka liczyć. Life is brutal.
W tym miejscu nasuwa się coś w stylu "cieszmy się że jeszcze choćby i tę pupę dane nam oglądać" ALE...
Heh.. nie mam sumienia obdzierać filmu z jedynego waloru (jakim jest tyłek Salmy czy jej nagie ciało w pierwszych scenach), ale chodzą słuchy, że ponoć może to być ciało dublerki. A wtedy nie zostaje już nic. Jedynie odarty ze złudzeń Ekran i inni którzy zachwycali się tyłkiem (i ja do nich należę).
Tzn chwila... co ja piszę?! Przecież Ekran zna ten tyłek najlepiej z nas wszystkich (jak sam wyżej napisał-ma go na codzień:))
Więc kto jak nie Ekran powinien rozstrzygnąć czy tyłek i nagie ciało należą w filmie do Salmy czy dublerki?
Zważywszy na to, że już w trailerze ów tyłek "zrobił mu dzień", to raczej nie brał pod uwagę że mógłby zostać oszukany.
A w ogóle to nieładnie obrabiać komuś tyłek :P
I co? Kwestia tyłkowej dublerki pozostanie zagadką?
OdpowiedzUsuńNie jesteś w stanie rozpoznać czy to tyłek/ciało Twojej Salmy?? ;P
No to póki są to jeno domysły i pomówienia, uznajmy, że tyłek i cała reszta należy do Salmy-i cześć.
Dajmy się oszukiwać i nie wnikajmy. Cieszmy się fajnym tyłkiem bez względu na to do kogo należy-no tak? ;)
Choć przyznasz, że już choćby ziarno wątpliwości to brutalne odarcie filmu z jedynych atutów.
"Nie będzie niczego" znajduje zastosowanie w coraz większej ilości przypadków :>
Widzę dyplomatyczne milczenie.
UsuńNo bo jak tu się przyznać, że nie da się głowy czy aby to na pewno tyłek (itd) ukochanej ;)
Milczenie, bo nadal jeszcze za tenże tyłek w "Everly" się nie zabrałem;)
UsuńJeszcze nie obejrzałeś "Everly"??
OdpowiedzUsuńBaba Ci nie pozwala? :P
Tudzież za dużo czasu zabiera i realny tyłek przyćmił póki co wdzięki platonicznej ukochanej;)
Tym bardziej że-z tego co się chwaliłeś-to też jakaś gwiazda filmowa.. a wiadomo że to co żywe lepsze niż wirtualne:)
Niby to oczywiste, ale z drugiej strony Salma powinna czuć się podwójnie zdradzona. Ech te chłopy;)
Ściągnąłem, obejrzałem tylko kawałek, ten z jej tyłkiem głównie, co by sprawdzić, czy rzeczywiście jest to dublekra. I co prawda pewności nie mam, ale rzeczywiście wygląda na fake. Niestety. Coś we mnie nagle pękło :(
OdpowiedzUsuńOjej! Ale że co? Że miłość nagle prysła??
UsuńChcesz o tym porozmawiać? ;)
Nieee no, póki nie mamy namacalnych dowodów to nie ulegajmy pomówieniom.
Wszak to że Salma ma fajny tyłek (i nie tylko) jest przecież faktem no tak? ;)
Inna rzecz że już kiedyś gdzieś pisałeś że gdyby Salma zbrzydła, zestarzała się, straciła atrybuty itp to Twa miłość by tego nie przetrwała :(
Daruję sobie komentarz ale to nie świadczy zbyt dobrze o Tobie i podważa sens prawdziwej miłości ;)
No i jestem zaskoczona że nie obejrzałeś jednak całego filmu. Chyba faktycznie ktoś zajął miejsce Salmy w Twym sercu :)
W tym skasowanym komentarzu pisałam m.in na temat podpisywania się i anonimów, no bo faktycznie przynajmniej ponumerować by się przydało że Anonim nr 1, Anonim nr 2 itd :) ale nie chce mi się tu teraz rozwodzić na ten temat bo aż mi się już w oczach mieni od tego pisania od rana.
Finito.
To byłam ja czyli Anonim nr 1 :)