The Beaver
reż. Jodie Foster, USA, 2011
91 min.
Polska premiera: ?
Jodie Foster poza licznymi aktorskimi kreacjami, sporadycznie zasiada także na krześle reżyserskim. Jednak biorąc pod uwagę jej dotychczasowe dzieła, raczej nie powalała dotąd swym warsztatem na kolana. Nie mniej jednak pomysły na film miała całkiem udane i słynna z roli trzynastoletniej Iris Foster, kręciła się zwykle wokół dramatu obyczajowego. Podobnie jest i tym razem. Po szesnastu latach reżyserskiej przerwy, postanowiła odświeżyć się w tej roli. Sama obsadziła siebie w jednej z głównych ról, oraz zaprosiła do statystowania jej w filmie starego-dobrego znajomego z licznych wspólnych i udanych kreacji, Mela Gibsona. Wygląda więc na to, że film już na dzień dobry skazany jest na rynkowy sukces.
Pierwsze moje skojarzenie: Czego pragną kobiety. Początek właśnie wiele na to wskazuje. Mel Gibson w roli przechodzącego załamanie nerwowe Waltera Blacka, rozstaje się z żoną i dwójką dzieci, z którymi nie potrafi nawiązać satysfakcjonującego ich porozumienia. Jednak szybko pojawiają się w filmie elementy humorystyczne, które jak nic, przywodzą na myśl wspomniany komediowy hit z przed 11 lat. Ale to tylko pozory. Szybko ustępują one miejsca bardziej dramatycznemu wydźwiękowi opowieści.
Aktorka… wróć. Reżyserka Foster, postanowiła pochylić się trochę niżej nad zjawiskiem ludzkiej depresji. Poleciała trochę ogólnikami i stereotypami, ale można by jednak rzec, że podeszła do tematu w sposób umiarkowanie rzetelny. Walter Black i jego depresja przygniatają widza już od pierwszej minuty. Jego kilkuminutowy, niezwykle szczery monolog z początku filmu, bardzo szybko określa granice jego choroby. Choroby, można by rzec, XXI wieku, z którą zmaga się ogrom ludzkości żyjącej w cywilizacyjnym pędzie ku doskonałości. W końcu także choroby, z którą walczymy w dużej części także i my sami wcale o tym nie wiedząc. Ile to razy przycisnęła nas apatia, zniechęcenie i obojętność? Ilekroć przechodziliśmy przez emocjonalne katiusze spowodowane bezsilnością, brakiem perspektyw i pospolitej nudy werbalnej, tylekroć ocieraliśmy się o depresję. Nie ważne, że był to tylko ślizg poboczny, lekkie szturchnięcie, czy smyranie. Była to depresja najczystszej maści, choć tylko chwilowa i podana nam w stosunkowo niegroźnej dawce. Walter Black otrzymuje ją pięć razy dziennie i to dożylnie, przez kilka lat. W chwili szczytowej, chcąc skończyć ze swoim marnym żywotem, w dość humorystycznych okolicznościach przyrody pojawia się w filmie tytułowy bóbr. Czy też Pan Bóbr.
I tu chwilowo żegnamy lekko przygniatający ton pełen dramaturgii i witamy z butelką szampana starego dobrego Gibsona znanego z licznych ról komediowych. Bóbr okazuje się lalką pacynką, która szybko staje się alter ego Waltera, a przy okazji także lekarstwem na depresję i wszelkie dolegliwości natury psychofizycznej. Bezimienny bóbr zawłaszcza Waltera na własność i steruje nim, obierając kurs na szczęśliwe życie u boku rodziny oraz permanentny sukces i powodzenie w życiu zawodowym. Zwiększa jego aktywność zawodową, jak i rodzinną. Walter wreszcie zaspokaja swoją żonę, nawiązuje kontakty z synami (choć z jednym idzie mu opornie), słowem, zdrowieje jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po wielu naprawdę zabawnych perypetiach o które nie trudno, gdy się wszędzie chodzi z założoną na lewą rękę gadającą lalką całkiem dowcipnego bobra, do głosu dochodzą demony przeszłości i drugie dno tego zwariowanego mariażu.
Walter Black traci w końcu panowanie nad sobą, a bóbr zamienia się w tyrana ogarniętego manią wielkości. Rozdwojenie osobowości Waltera przyjmuje ekstremalne pozy. Jak łatwo się teraz domyślić, doprowadza to do dramatu i wszystko byłoby w porządku, gdyby Jodie Foster nie popłynęła w kierunku standardowego hollywoodzkiego zakończenia z happy endem, a spróbowała ukierunkować je w sposób mniej szablonowy, niekoniecznie zaczerpnięty z krainy wiecznego szczęścia, wyciskając przy tym z widza łzy wzruszenia. Przez to Bobrowi bliżej do klasycznego amerykańskiego stricte komercyjnego komediowego dramatu, aniżeli do głębi niszowej dramaturgii, która próbowałaby otworzyć przed nami wrota niecodzienności. Trochę szkoda.
Nie mniej jednak film polecam, bo jest udany. Porusza i wzrusza, a o to ponoć chodzi w tym biznesie. Czasem nawet rozśmiesza i bawi. Mel Gibson jak zwykle czaruje widza swoim instynktownym kunsztem aktorskim, a Jodie Foster typową dla siebie perfekcyjną naturalnością. W dodatku liczne rozbudowane drugie plany także pozostawiają po sobie wrażenie permanentnej satysfakcji. Wszystko to wzbogaca jeszcze umiejętnie dobrana i chwytliwa za serducho muzyka, czego efektem finalnym jest po prostu ogólne zadowolenie odczuwalne od stóp do głów w trakcie przelatywania przez ekran napisów końcowych. Nic wielkiego, owszem, ale solidnie i szczerze. I tak zwyczajnie, do bólu sympatycznie.
3/6
IMDb 6,8
Filmweb: 6,8
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz