Everything Must Go
reż. Dan Rush, USA, 2010
97 min.
Polska premiera: Zapewne nigdy
Wyobraź sobie taki sen. Jesteś alkoholikiem/alkoholiczką, po szesnastu latach pracy dowiadujesz się, że jesteś już niepotrzebny/niepotrzebna. Tego samego dnia zostawia cię żona (w wersji dla kobiet, oczywiście mąż), zdradza z przyjacielem (przyjaciółką, choć, w zasadzie może nawet to zrobić i z przyjacielem, będzie pikantniej). Zabierają ci samochód wraz z ulubionymi kijami golfowymi w środku (lub hmm... nie wiem, z torebką?). No i co robisz? a) załamujesz się, pijesz dalej, z każdym dniem pogrążasz się w otchłani beznadziejności, b) mobilizujesz się, walczysz o odzyskanie dobrego imienia, żony/męża i kijów golfowych/torebki, c) wybudzasz się w trybie awaryjnym ze snu ;)
No dobra, to nie sen. To tylko film, który jednak nawiązuje do oczywistej oczywistości jaką jest stwierdzenie, że nie jeden i także nie tysiąc różnej maści obywateli tego świata, doświadczyło na własnej skórze podobnych upokorzeń. Słowem, samo życie napisało scenariusz Everything Must Go. Choć muszę przyznać, że życie to ma w swoim bogatym standardzie całkiem niezłe poczucie humoru. I może właśnie dlatego tak chętnie po ten tytuł sięgnąłem w tej wakacyjnej filmowej marności.
Nick Halsey grany przez Willa Ferrella, aktora znanego z seriali i licznych drugich planów, doświadcza na własnej skórze tych, delikatnie mówiąc, niedogodności życiowych. Zapowiada się więc kolejna analiza ludzkich zachowań w chwili nieoczekiwanego odwrócenia się dobrej karty. Coś jakby kolejna interpretacja Upadku z Michaelem Douglasem, American Beauty z jego kryzysem małżeńskim i poszukiwaniem własnego ja po czterdziestce. Ale zupełny żółtodziób w świecie reżyserii, Ben Rush, podążył trochę inną drogą. Skubnął trochę z tego i tamtego, tu podpatrzył, tam zaimprowizował, powstał całkiem przyjemny obraz o typowym życiowym, acz nader sympatycznym nieudaczniku, który przy pomocy dopingu z sali kinowej, dźwiga się z kolan, by jego wyprostowana sylwetka znów przypominała człekokształtny zarys.
No i fajnie. Ludzie lubią takie historie. Faceci zabierają swoje kobiety do kin na takie filmy m.in. po to, żeby im zaimponować (choć tak po prawdzie bardziej po to, żeby mieć spokój). Żadne wybuchy i mordobicia, ale też lekko i przyjemnie, a nawet trochę niszowo i artystycznie. Można zaplusować oraz zdobyć kolejne pięć punktów do ogólnej zajebistości i dobrego pierwszego wrażenia. W ogóle jest to typowy film dla obu płci. Mężczyźni dostrzegą u Nicka Halseya wszystko co męskie, czyli jego chlanie na umór, upór i konsekwencje, kąśliwe poczucie humoru, a także coś z dziecka jakie w nas wszystkich tkwi od urodzenia po przykry i nieunikniony zgon. Kobietom zaś z pewnością wpadną w oko wątki dramatyczne i miłosne, choć wielu ich nie ma zasadniczo. Także ogólne relacje międzyludzkie i przemyślenia, być może też kolor ścian w którymś z domów... żarcik.
Nie mniej jednak całym clue opowieści o naszym nieszczęśniku nie jest fakt, że jednego dnia spotkało go na raz tyle nieszczęść, lecz to, do czego one go w ostateczności doprowadziły. Klasyczna zagrywka stara jak świat i taśmy filmowe. Dostajemy mocno po dupie nie po to, żeby to nas zabiło, lecz żeby wzmocniło i cudownie odmieniło. Nick Halsey po powrocie do domu, kiedy to zastaje na trawniku porozrzucane w kobiecym nieładzie swoje rzeczy osobiste i ubrania, symbolizuje właśnie takiego zbitego kundla. Przez pierwszą część filmu kundel nam piszczy z bólu i rozpaczy, nie mogąc znaleźć miejsca i punktu zaczepienia, by na koniec nieco dorosnąć, okrzepnąć, zaprzyjaźnić się z innymi psami w okolicy i wyfrunąć w końcu na szeroki świat szukając nowych możliwości.
Taka tam lekka i przyjemna opowiastka nasiąknięta czarnym humorem. Dużo widocznych zapożyczeń z wielu filmów jakie każdy z nas już widział setki i zna też na pamięć. Nic nowego, nic oryginalnego, także nic wybitnego, ale za to całkiem mądrze i uroczo w swej prostocie. Na każdym kroku widać, że film wywodzi się z rodziny tych bardziej niezależnych, olewanych przez wielkie studia i stosunkowo tanich. Zapewne nigdy nie trafi do naszych kin. Ma to więc także i swoje minusy, które chyba najbardziej uwypuklają się niestety w doborze obsady. Delikatnie mówiąc, w kilku przypadkach razi to trochę po oczach. No ale może to tylko mi wpadło coś do oka. Myślę, że z braku laku warto. Teraz czas na nowego Allena, no ale to po urlopie. Znów mnie tu trochę nie będzie. No samo życie.
3/6
IMDb: 6,6
Filmweb: 6,4
3/6 : uczciwie jednak czasem trafisz na lepszy dzień i ocena winduje oczko wyżej tylko dlatego że "życie jest piękne" moja ocena: 4,5/6
OdpowiedzUsuń