niedziela, 13 grudnia 2009

Pory roku

500 dni miłości
reż. Marc Webb, USA, 2009
95 min. Imperial-Cinepix


Są dwa typy ludzi. Kobiety i mężczyźni. Summer była kobietą. Wysokość: przeciętna. Waga: przeciętna. Rozmiar buta: ciut poniżej przeciętnej. Wszystko wskazywało na to, że była przeciętną dziewczyną. Ale nie była. Chłopak, Tom Hansen z New Jersey, uważał, że nie zazna pełni szczęścia, dopóki nie pozna tej jedynej. To przekonanie wzięło się od smutnej brytyjskiej muzyki pop i błędnego odczytania filmu Absolwent. Oto proszę ja was, pełna uroku historia pewnego związku chłopaka i dziewczyny.

Nie. To nie jest mdła komedia romantyczna, ale całkiem przemyślana analiza zależności pomiędzy związkiem, a jego wpływem na nasze życie. Ktoś mądry postanowił trochę przekręcić tytuł filmu tłumacząc go na ojczysty język Olisadebe i Pereiro, tak jakby sądził iż dzięki wrzuceniu do tytułu słowa „miłość” zagwarantuje mu tym samym od razu pierwszą dziesiątkę w box office. Zupełnie niepotrzebnie. Poradziłby sobie i bez tego typowo polskiego zabiegu. W światowej kinematografii było już co prawda milion podobnych tematycznie produkcji, ale sposób narracji narzucony przez absolutnego debiutanta Marca Webba, rzucił nową wiązkę światła na stare jak świat zagadnienie.

Tom, na co dzień zajmujący się wymyślaniem durnych życzeń na kartki świąteczne i okolicznościowe, jak wielu niepoprawnych romantyków w jego dość młodym wieku, wyrósł już z Mikołaja, jednak nie z miłości. Summer natomiast jest reprezentantką swobody, wolności i związkowej niezależności, ale nie tych z pod sztandarów Kazimiery Szczuki, lecz z czysto praktycznych i pozbawionych głębszych ideologii pobudek. Formalnie to powinno być chyba na odwrót. To facet powinien grać wolnego strzelca poruszającego się po wszechświecie i wyznającego myśl przewodnią a'la Tiger Woods, czyli z zamiarem zaliczenia wszystkich dziurek, tzn. dołków, tzn. wiecie o co mi chodzi. Ale to akurat i tak wszystko jest mało ważne.

Summer obdarzona przez Matkę Naturę słodkimi oczętami, swoje racje bez wątpienia także posiada. Zatem zasiadamy wygodnie w fotelu i próbujemy wstrzelić się ze swoją wizją związku idealnego w ich nieco pokręcone 500-dniowe sercowe wojaże i huśtawki nastrojów. A te są naprawdę świetnie i dość niestandardowo przedstawione przez Webba. Wcale nie zaczynamy od pierwszego dnia ich znajomości, tylko tak mniej więcej od dwustu dziewięćdziesiątego. Po czym wracamy do pierwszego, po drodze jest sto piętnasty i tak bezustannie skaczemy z kwiatka na pomarańcze, jakby trochę na opak i bez sensu.

Ale tylko z pozoru. Każdy przedstawiony nam dzień z ich wspólnego życia niesie za sobą dawkę informacji z której dowiadujemy się czegoś więcej o każdym z nich z osobna, oraz o ich wpływie na siebie nawzajem. Momentami może i owszem, Webb korzysta ze standardów rodem z amerykańskich komedii romantycznych, ale jakoś specjalnie to nie razi. Może dlatego, że to tylko chwilowe skojarzenia, które poprzez nieszablonowość opowiadania, szybko ustępują miejsca przemyślanej i nieco bardziej skomplikowanej formule. Reżyser fajnie bawi się obrazem, grafiką, no i przede wszystkim dialogiem, zachowując przy tym pozory naturalności i autentyczności. Ale takich z przymrużeniem oka.

Dość sympatyczny narrator opowieści umiejętnie prowadzi nas po historii tej skomplikowanej miłości, która przynajmniej teoretycznie, już od początku nie ma szans na powodzenie. Tom zakochuje się bezwarunkowo i od pierwszego wejrzenia w nowej asystentce swojego Dyrektora. Nasze gołąbki zapoznają się w windzie i dalej jakoś już to leci według typowo życiowych szablonów, które przecież wszyscy znamy z autopsji. Jest tylko jedno małe 'ale' które bezcześci ten oszroniony i skąpany porannym słońcem letni trawnik, po którym wydaje się skakać jak sarenka Tom. W sumie to żadne odkrycie Ameryki, sam mógłbym o tym to i owo napisać. Summer stawia na dzień dobry ultimatum. „Nie chcę być niczyją dziewczyną. Nie chcę być niczyim kimkolwiek. Tylko przyjaźń, pasuje ci taki układ?” Swoją szosą ciekaw jestem ile razy już to słyszeliście.

Tom zgadzając się na te warunki zaprzecza własnym ideałom i wkracza na drogę pełną kocich łbów. Jak można tylko przyjaźnić się z miłością swego życia? Jak można akceptować na jej dłoni cudzy pierścionek zaręczynowy? Summer bawi się Tomem, robiąc zawsze to na co ma w danej chwili ochotę. Porzuca go i wraca do niego po wielu dniach jakby nigdy nic. W tym czasie Tom przeżywa męki, liczne załamania psychiczne, czy też po prostu odwala mu w najmniej odpowiednim momencie, np. w pracy, albo w autobusie miejskiej komunikacji. Dlaczego jej sobie nie odpuści? Przecież tego kwiatu jest pół światu. No tak, ale to przebiśniegi.

Krążąc po zawiłym labiryncie ich relacji, który sami zbudowali, zbliżamy się nieuchronnie do piątej setki ich wspólnych dni. Im bliżej celu, tym bardziej zależy widzowi na tym aby między nimi zapanował względny constans uczuciowy, gdyż mimo tego wszystkiego co ich dzieli, sami dostrzegamy u nich mnóstwo wspólnych mianowników. W końcu historia zna takie przypadki, a i nam zapewne nie obce są pary, które zdają się być ze sobą na przekór rozumowi. Gdyby jednak tak to się skończyło i tym razem, musiałbym zaszufladkować film do komedii romantycznych, a tego bym nie chciał. Webb chyba też się tego obawiał i w porę wyskoczył z szufladki z sobie tylko znaną klasą, wdziękiem i niezłym telemarkiem przy lądowaniu.

Nasz pechowiec Tom, którego problemy sercowe zapewne przypisze również i do siebie wielu widzów (nie tylko facetów), dochodzi w końcu do epokowego odkrycia. Uświadamia sobie że nie można przypisywać zwykłym rzeczom wielkiego znaczenia, bowiem wszystkim rządzi przypadek. Odpuszcza sobie Summer, która co prawda pozostaje jego nieodżałowaną i niespełnioną miłością życia, ale jak to bywa na naszej planecie, po lecie zawsze nadchodzi jesień. W filmie następuje to zarówno dosłownie, jak i w przenośni. W tym konkretnym przypadku jesień jest nawet znacznie piękniejsza (choć o gustach się nie dyskutuje hehe). Czyli jednak happy end. Ale jakby inny, bo nie tego się spodziewałem. I będę go bronił rękoma i nogami. Tak właśnie powinien skończyć się ten film. Nie że żyli długo i szczęśliwie, tylko ukazano drugą stronę medalu z całym jego bagażem konsekwencji, by na końcu tchnąć w nas trochę optymizmu, tak jak robi to twój ojciec klepiąc cię po plecach i wypowiadając przy tym sakramentalne „będzie dobrze, zobaczysz”.

I jest dobrze. Duże zaskoczenie z mojej strony. Przysiadając do niego z braku laku spodziewałem się czegoś znacznie gorszego. Podoba mi się konfrontacja dwóch szkół: Związku bez zobowiązań, z tym pełną gębą i z motylkami w brzusiu. Webb żadnego z nich nie gloryfikuje, nikogo nie potępia, nie mówi też kto ostatecznie jest górą. Przynajmniej nie oficjalnie. Każdy i tak zinterpretuje to po swojemu. W końcu też Webb nie próbował wcisnąć mi kitu. Owszem, miłość jest piękna, ale przecież nie zawsze musi wychodzić. Może faktycznie czasem warto dać sobie na wstrzymanie i przestać bujać w obłokach. Spełnianie marzeń i wzruszające zakończenia pozostawmy komediom romantycznym. To ich misja.

Całość została ozdobiona przyjemną dla ucha muzyką. Wspomniałem już o zabawie obrazem, ale raz jeszcze wypada pogratulować twórcom za kilka operatorskich tricków i przyjemną swobodę podczas oglądania filmu. Na koniec dwa słowa o odtwórcach głównych ról. Jak dwa to dwa. Zagrali przekonująco. No dobra, trzy. Bardzo przekonująco. Warto przysiąść i pogłówkować. Najlepiej we dwoje. Gwarantuję poczucie satysfakcji.

5/6

2 komentarze:

  1. się zgadzam w całej rozciągłości. Dodatkowo polecam płytę ze ścieżką dźwiękową, różne, ale dobrze dobrane kawałki

    OdpowiedzUsuń
  2. O, to to! Ten film był cudny, tak prawdziwie pokazał jak wyglądają relacje międzyludzkie, jak czasami samych siebie potrafimy okłamywać po to, by choć na chwilę skosztować tego, czego pragniemy najbardziej...

    OdpowiedzUsuń