niedziela, 6 grudnia 2009

La vida no vale nada

The Limits of Control
reż. Jim Jarmusch, USA, ESP 2009
116 min. Best Film



Najlepsze filmy są jak sny, których nie jesteś pewien
. Tą oto sekwencją wypowiedzianą przez jednego z bohaterów rozpocznę wątek o najnowszym filmie Jima Jarmuscha. Filmie, którego ciężko jest mi jednoznacznie zinterpretować i który zabierając mi trochę więcej czasu niż samo jego trwanie, sprawił mi nie lada kłopot, stawiając przede mną sporych rozmiarów wyzwanie. Pozornie, Limits of Control można streścić jednym zdaniem, jak zresztą większość filmów Jarmuscha. Jednak znając tricki Jima, oraz w myśl zasady, iż najtrudniej jest opowiedzieć o filmie dobrym, będę potrzebował do tego celu znacznie więcej miejsca.

O czym jest więc ten film? Czy jest to gangsterska opowieść o morderstwie na zlecenie? Film szpiegowski, kryminał, czy może dramat? Kogo chce zabić główny jakże irytujący bohater i po co? Ci wszyscy którzy odbierają filmy w bardziej powierzchowny sposób, z pewnością dość szybko zrezygnują z próby odpowiedzenia sobie na serię trudnych pytań i z wyraźną ulgą na twarzy sklasyfikują ów tytuł, oraz przypiszą mu łatkę z napisem „nudny i niezrozumiały”. Ot, przeraźliwy artystyczny bełkot z przerostem formy nad treścią i wieloma minutami pozbawionymi jakiegokolwiek sensu i wyrazu. Tak. Z pozoru taki właśnie jest Jarmusch. Nudny i niezrozumiały.

Na szczęście jest i druga strona medalu. Tylko trzeba się troszkę wysilić aby go odwrócić. Jarmusch zdaje się, że tym razem ma nam coś bardzo ważnego do powiedzenia, a historia samotnego i bezimiennego czarnoskórego mężczyzny, który prowadzi nas za rękę przez cały film by ostatecznie porzucić, wydaje się tylko tłem dla znacznie ważniejszej i nieco ukrytej myśli przewodniej.

O bezimiennym mężczyźnie wiemy tylko tyle, że pija espresso z dwóch oddzielnych filiżanek, nosi jednakowo skrojone garnitury w różnych kolorach, ćwiczy tai chi, oraz że nie mówi po hiszpańsku. Udaje się do Hiszpanii w celu wykonania zlecenia o charakterze niewątpliwie przestępczym. Zanim jednak zrealizuje powierzone mu zadanie, na drodze spotka wielu równie nam (jak i jemu samemu) obcych ludzi, którzy to za pośrednictwem pudełka od zapałek, przekazywać mu będą dalsze instrukcje, aż do dotarcia do samego czubka góry lodowej i poderżnięcia gardła równie obcemu jak wszyscy inni w tym filmie, bezimiennemu Amerykaninowi (Bill Murray).

W rolę asystujących mu postaci, które wydają się przede wszystkim robić za drogowskaz służący mu za pomoc w dotarciu do celu swej wędrówki, Jarmusch wcielił bardzo barwne i głośne nazwiska. Nie ważne że ich kwestie i czas spędzony przed kamerą są wyjątkowo krótkie. Znacznie istotniejsze jest to co przekazują bezimiennemu mężczyźnie między słowami. Bezimienny skrzypek (Luis Tosar), przekazując mu pierwsze pudełko po zapałkach, opowiada o swojej pasji jaką jest muzyka, która ukryta jest w molekularnych zakamarkach instrumentów. O jej odbieraniu i celebrowaniu. Z kolei tajemnicza i bezimienna blondynka (Tilda Swinton), pasjonuje się filmem. Zwłaszcza starymi filmami. Można się z nich dowiedzieć, jak wyglądał świat 30, 50, 100 lat temu. Inna postać z pudełkiem od zapałek napotkana w pociągu, jest przedstawicielką świata nauki którą fascynują molekuły. Nasz bezimienny bohater napotyka na swej drodze również przedstawiciela sztuki (John Hurt), który odnosi się w bezpośredniej rozmowie do bohemy i dywagacji nad duszą artysty. Z kolei Meksykanin (Gael Garcia Bernal) blisko kresu wędrówki naszego bezimiennego mężczyzny, uzmysławia mu że Nic nie jest prawdziwe. Wszystko jest wymyślone.
Całą drogę nasz bezimienny mężczyzna pokonuje w asyście czarnego śmigłowca, oraz nagiej kobiety z asymetrycznym biustem, która nawiedza go w różnych najmniej spodziewanych sytuacjach. Uwielbia Schuberta i stara się zarazić go ochotą na seks. Bezskutecznie. Żadnej broni, żadnych telefonów, żadnego seksu. Nie kiedy pracuję. Niewzruszony i niemal bez słowa wysłuchuje wszystkich niezrozumiałych dla niego mądrości i pasji napotkanych osób. Jego celem jest tylko pudełko od zapałek i niejasny dla nas ukryty w nim kod, którego po zapamiętaniu bezzwłocznie zjada.

Kiedy w końcu nasz główny bohater, po blisko dwóch godzinach włóczęgi stanął twarzą w twarz ze swoim „zleceniem”, dotarło do mnie kim jest i przed czym chce mnie ostrzec Jarmusch za pośrednictwem wspomnianych postaci. Bezimienny mężczyzna to my sami. Każdy z nas, razem i z osobna. Za pomocą takiego tricku Jim przedstawił mi zderzenie dwóch światów. A raczej dwóch filozofii życia. Konsumpcyjnego, pozbawionego wartości i pasji. Zderzenie świata w którym dominuje pieniądz i kultura masowa ograniczająca nasz rozwój duchowy, ze światem swobodnej wymiany myśli i dostępem do kultury wyższej. Zupełnie jakby chciał wykrzyknąć mi w twarz. Obudź się chłopie! Życie właśnie ucieka ci przez palce. Nie daj się sobą manipulować!

Ten, który ma się za najpotężniejszego, musi skończyć na cmentarzu. Tam przekona się, czym naprawdę jest życie. Odrobiną brudu. Kolejna wielokrotnie wypowiadana w filmie sentencja. W Limits of Control tym najpotężniejszym wydaje się być grany przez Billa Murraya Amerykanin. Z pozoru jest tylko zleceniem które nasz główny bohater musi wyeliminować. Ale jeśli uda wam się w porę wychwycić język jakim przemawia do nas Jarmusch, to dostrzeżecie, iż finałowe zestawienie bezimiennego mężczyzny z Amerykaninem, jest niczym innym jak zderzeniem się ze sobą dwóch filozofii życia. Ostatecznym rozprawieniem się ze sobą nawzajem. Warto przysłuchać się temu co mają wtedy obaj panowie do powiedzenia. Nie powiem jak kończy się ich spotkanie, ważniejsze są wnioski z niego płynące. Ale te najlepiej wyciągnąć samemu. Z resztą inaczej się nie da.

Jarmusch oprócz gry słownej, bawi się również rekwizytami, które stanowią ważną dla niego symbolikę. I tak np. nasz główny bohater niszczy telefony. Jakby Jarmusch chciał przez to powiedzieć, że to właśnie przez nie nastąpił kryzys w naturalnym komunikowaniu się między ludźmi. Dwie filiżanki espresso zamawiane przez samotnego mężczyznę mogą symbolizować wołanie w ciszy o potrzebę przebywania z kimś innym i chęć nawiązywania wzrokowego kontaktu. Napotkane postacie reprezentujące ludzkie pasje, również wyposażone są w różne rekwizyty. Skrzypce, gitara, przezroczysty płaszcz przeciwdeszczowy. Nawet lampka nocna oraz zwykłe okulary przeciwsłoneczne nabierają w rękach Jarmuscha dwuznaczności i wszystko to można interpretować na wiele sposobów. Dzięki temu, łapiąc haczyk zarzucony przez Jima, sami zagłębiamy się w jego filozoficznych rozważaniach i zaczynamy szukać prawd ukrytych płynąc razem z nim pod prąd.

Bez wątpienia Limity kontroli to szalenie trudny w odbiorze i nasiąknięty ciężkim motywem obraz. Dla mnie osobiście jeden z najlepszych z jakim miałem w tym roku przyjemność. Jednak nie łatwo będzie przez niego przebrnąć tym wszystkim, którzy dotąd jeszcze nie przywykli do wyjątkowego i bardzo charakterystycznego jarmuschowego stylu ekspresji. Mało w nim treści, a długie ujęcia zapewne wielu będą irytować, czy po prostu nużyć. W zasadzie wszystko to co miał nam do przekazania reżyser, inny twórca zmieściłby w 30 minutach i to wraz z napisami. Nie wielu też będzie wiedziało o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Oceny filmu z pewnością także nie będą zbyt wysokie, ale to bardziej będzie spowodowane niezrozumieniem tematu. Nie to że nie wierzę w ludzką inteligencję (ba! Proste że nie wierzę), ale zwyczajnie nie jest to film dla każdego. Nie mniej jednak namawiam do spróbowania się z nim na rękę. Wystawcie swoją inteligencję na próbę. Mimo że Jarmusch otwarcie przyznaje że „Życie jest nic nie warte” (La vida no vale nada), to przy odrobinie skupienia, mądrości i samo zawzięcia być może nie będzie aż tak bolało.

5/6

2 komentarze:

  1. Prądem Rzek obojętnych niesion w ujścia stronę,
    Czułem, że już nie wiedzie mnie dłoń holowników...

    OdpowiedzUsuń
  2. Co ma Rimbaud (którego niegdyś wielbiłem), do tego filmu?

    OdpowiedzUsuń