Crónicas Chilangas
reż. Carlos Enderle, MEX, 2009
100 min.
Każdego roku staram się z bogatego festiwalowego repertuaru wygrzebać coś meksykańskiego. Lubię ich podejście do kina, często zwariowane historie, bezkompromisowe scenariusze i strzelająca do mnie zewsząd egzotyka. W tym roku przez ograniczenia przede wszystkim czasowe, wyselekcjonowałem co prawda tylko jeden tytuł, ale za to dość głośny i całkiem reprezentatywny. Crónicas Chilangas (u nas jako Kroniki z Mexico City) został nagrodzony na tegorocznym festiwalu w Guadalajarze za najlepszy film fabularny, scenariusz i najlepszego aktora. Czyli debeściak.
Reżyser, Carlos Enderle, napisał scenariusz już w latach 90tych, ale dopiero teraz udało mu się znaleźć pieniądze na jego ekranizację. Znaleźć, a raczej wziąć kredyt w banku. Dokładnie 30 tyś. zielonych. Tyle właśnie kosztowało go stworzenie tej szalenie barwnej opowieści. W Polsce nie powstałby za tyle nawet pilotażowy odcinek nowego serialu na TVN. O mejkapie dla BrzydULI nie pomnę.
Schemat filmu jest bardzo prosty i wielokrotnie już wałkowany przez tysiące filmowych twórców, począwszy od tych pochodzących ze Stepów Akermańskich, na Kamczatce kończąc. Historia trojga zupełnie obcych sobie osób, zainstalowanych i zagubionych gdzieś we własnych światach oraz pochłoniętych własnymi problemami. Z czasem ich drogi zaczynają się krzyżować, płodząc nowe, czasem zaskakujące, często śmieszne historie. Niby nic oryginalnego. Prawda. No ale to jest Meksyk. Już gdy tylko słyszę ich język robi mi się przyjemnie na wątrobie. No mam słabość, nie ukrywam. Może bierze się to z tego że uwielbiam ich żarcie i chciałbym tam kiedyś pojechać, a może po prostu dlatego, że robią naprawdę dobre filmy.
W Kronikach nasza trójka głównych bohaterów to zupełnie trzy różne światy. Lekko przy kości Claudia, pracownica fundacji skupiającej się na pomocy dzieciom, uzależniona jest od pornografii. A dokładniej to od zdjęć w świerszczykach dla mężczyzn. Ma ich pełno skamuflowanych, przynosi je nawet do pracy, gdzie potajemnie się masturbuje (rączki na kołderkę zboki ;)). W końcu zostaje zdemaskowana i traci pracę. Młody Jairo, to z kolei syn lokalnego gangstera, który cierpi na schizofrenię i słyszy dziwne głosy, które w ostateczności doprowadzają go do rozpoczęcia krwawej krucjaty przeciw oblegających Ziemię... kosmitom. Mamy w końcu też starego Juvencio, który stara się jakoś powiązać koniec z końcem i zapewnić byt swojej sparaliżowanej córce. Gdzie tu wspólny mianownik?
No oczywiście odkryjemy go z czasem. Wiadomo. Ale zanim do tego dojdzie, natkniemy się na wiele wątków pobocznych, bohaterów drugiego i trzeciego planu, które znacznie wzbogacają i tak dość już zakręcony scenariusz. Carlos huśta też publiką, żonglując przy okazji nastrojami. Komiczne i bardzo humorystycznie przedstawione wątki z Claudią i Jairo (aka Man In Black), przeplatane są smutną szarą rzeczywistością poczciwego Juvencio. Cały czas kombinowałem w głowie jaki los spiknie ze sobą wszystkich naszych bohaterów. No i nie powiem, nieźle to sobie wszystko wykombinował. Sam Tarantino nie powstydziłby się takiego scenariusza.
I mimo że może nie do końca udała się Carlosowi sztuka przeniesienia pomysłu na ekran, może nie całkiem umiał z trzech odrębnych historii stworzyć spójną i logiczną całość, to jednak przez cały czas trwania seansu bardzo dobrze bawiłem się w kinie. Cel więc raczej osiągnął. Kredyt powinien spłacić bez problemu, a nawet pewnie zostanie cosik na kolejne filmidło. Warto było więc zaryzykować. A ja, no cóż... po wyjściu z kina miałem ogromną ochotę na Burrito. Jednak panujące na zewnątrz trzy stopnie Celsjusza boleśnie dały mi do zrozumienia, że lepiej będzie jeśli skupię się na gorącej herbatce.
4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz