sobota, 7 marca 2009

Czapki z głów!

Gran Torino
reż. Clint Eastwood USA, AUS, 2008
116 min. Warner Bros. Polska



Do Clinta Eastwooda trzeba chyba po prostu dorosnąć. Dojrzeć emocjonalnie. Umieć spojrzeć na jego dokonania z zachowaniem odpowiedniego dystansu. Ja zasadniczo nigdy za nim jakoś specjalnie nie przepadałem. Kojarzył mi się raczej z westernami i dość sztampowym kinem akcji klasy B. Jenak jako aktor był i jest nadal dość przekonujący i szalenie charakterystyczny. Lubię te jego wymowne marszczenie brwi i przenikliwy wzrok, a także kilka rewelacyjnych ról. Clint jako reżyser... to niby kino dla twardzieli. Proste w formie i treści. Raczej unikałem jego dzieł, z resztą nawet niewiele z nich widziałem. Nie mój świat i raczej nie moje klimaty. I zapewne tak już pozostanie. Jest jednak małe ale.

Eastwood to również mocne dramaty społeczne. Filmy o życiu i jego odcieniach z całej palety kaprysów. Im starszy, tym robi ich więcej i lepiej. Obowiązkowo rzecz jasna te z jego udziałem i w roli głównej. U mnie zaczęło się od niezłego i dość zaskakującego "Co się wydarzyło w Madison County", ale absolutnym hitem który mnie zwalił z nóg był "Za wszelką cenę" sprzed pięciu lat. I chyba nie byłem w tym odbiorze zbyt osamotniony. Wzruszająca historia ambitnej bokserki zgarnęła 4 Oscary. Potem Eastwood na kilka lat ponownie wrócił do tego w czym czuje się chyba najlepiej. Nakręcił kilka tytułów wojennych i sensacyjnych, raczej bez historii. I kiedy już myślałem, że był to tylko wypadek przy pracy, stary pryk ponownie się spiął, podobno ostatni już raz (mam nadzieję, że blefował). Znowu życiowy dramat, znowu wielki Clint i znowu wielkie wow!

Gran Torino to nie tylko sportowy model Forda. To również symbol-ikona złotych lat siedemdziesiątych w których to nadal wydaje się żyć mentalnie Clint Eastwood aka Walt Kowalski. Walt czy Clint. W moich oczach to jeden i ten sam facet. Cały czas miałem i nadal odnoszę wrażenie, że nakręcił ten film o sobie. O swoich lękach i tęsknotach. Jakby jeszcze przed swoją śmiercią chciał wskazać zepsutemu amerykańskiemu społeczeństwu jakiś drogowskaz. Wskrzesić pewne bliskie mu ideały i patriotyczne wartości na których się wychował, a które to obecnie wydają się być w odwrocie. Przy okazji Eastwood śmieje się głośno w twarz ogólnie rozumianej i panoszącej się tu i ówdzie po całym świecie poprawności politycznej.

Przeczytałem ostatnio w jakimś wywiadzie jego pełną żalu wypowiedź. Skarżył się, że w obecnych czasach nie można już nawet opowiedzieć w towarzystwie niewinnego dowcipu o żółtkach, czarnuchach czy Żydach. Od razu jest skandal, obraza moralności, brak tolerancji, rasizm i idziesz za to siedzieć. Ludziom jakby zaczęło już brakować odrobinę dystansu do samych siebie i do świata w jakim funkcjonują. Dlatego też Eastwood stworzył Walta Kowalskiego, zasłużonego weterana wojennego z Korei, wyposażonego w  twarde i ortodoksyjne życiowe zasady, ale te z wczoraj, czy raczej, z przedwczoraj. Jest też trochę takim rasistą, ale tym z ludzką twarzą (jeśli można to tak w ogóle nazwać). A już na pewno z dość wysublimowanym poczuciem humoru. Jego niedzisiejszość jest w wielu aspektach bardzo moja i bardzo mi bliska. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że Eastwood obdarzył go polskim, nie byle jakim nazwiskiem ;)

Kowalskiego poznajemy w trudnej sytuacji i kondycji psychicznej. Umiera mu żona. Do tego w całej okolicy aż roi się od kolorowych i skośnych. Biali są w zdecydowanej mniejszości, jednak ten uparcie pozostaje na starych śmieciach. Na jego trawniku dumnie powiewa amerykańska flaga, która wydaje się symbolizować wszystko to, z czym Eastwood chce walczyć z pomocą kilku kamer i scenariusza. Kowalski jest zgorzkniały, bardzo złośliwy i wyposażony we wszystkie te cechy, które wydają się być zarezerwowane dla typowego aspołecznego i nieprzyjemnego starca z którym to lepiej nie zaczynać. Jednak już od samego początku, jedyne co we mnie budził nasz poczciwy, rześki staruszek, to ogromną sympatię. Jego kąśliwe komentarze, wulgarny i siarczysty język wcale nie gorszą. W jego wydaniu po prostu bawią, dają do myślenia i uczą.

Mimo jego zacietrzewienia, dochodzi do wielkiego zbliżenia z synem skośnookich sąsiadów. Ich relacje z początku bardzo chłodne i zdystansowane, z czasem nabierają zupełnie ludzkich, ciepłych odcieni. Ale myślę, że Eastwoodowi niezupełnie chodziło o uwypuklenie tego, jak bardzo źle robimy często traktując kolorowych z rasistowską wręcz wyższością. Ja osobiście historię ich wzajemnych relacji odebrałem jako wzorcowy układ ponad podziałami, zawarty we wspólnym interesie. Kowalski nawiązał emocjonalny sojusz z małym "żółtkiem", by na koniec swojego żywota mógł zrobić coś dla innych, tak jakby chciała tego jego zmarła żona. Ich współpraca oparta jest na zdrowych i uczciwych relacjach, ale tych pod dyktando starszego i doświadczonego, lecz jednak BIAŁEGO człowieka. Genetyczna klasowość jest więc mniej więcej zachowana. Kowalski nie musi robić czegoś wbrew samemu sobie, mimo, że ma czasem z tym problemy, jednak rozprawiając się ze wszech otaczającymi go złymi ludźmi, którzy w jego staromodnym światopoglądzie są niczym innym jak chwastami, spełnia się w stu procentach, a przy okazji pomaga innym, teoretycznie obcym mu, zwłaszcza ideologicznie ludziom. Połączenie szorstkiego świata zasad z chłopięcą niewinnością doskonale się zazębia i dopełnia, a twarde i niedzisiejsze zasady życiowe, wcale nie okazują się znów jakieś bardzo kosmiczne i nieakceptowalne (dobra nauka także dla nas samych i tego co się dziś dzieje w Europie).

Nie wiem jak odbiorą ten film biali, żółci, czarni, czy różowi. Zapewne wszyscy zrobią to inaczej. Ja jednak jestem wdzięczny Eastwoodowi za odwagę. Mimo, że nie poszedł na absolutną całość, oraz, że zostawił sobie bezpieczną przestrzeń w sposobie interpretacji, to jednak odbiór Gran Torino jest dla mnie zupełnie oczywisty. I co najważniejsze, zupełnie uniwersalny, bardzo na czasie oraz szalenie międzynarodowy w swoim przesłaniu. Doskonale wpisuje się również w nasz jakże inny, ale bardzo podatny i czyhający na te same zagrożenia polski grunt. Dlatego cieszę się, że powstał oraz, że lada chwila wejdzie do naszych kin. Mam szczerą nadzieję, że obejrzy go wiele zepsutych dzieciaków, a także ludzi wyprutych ze wszelkich zasad moralnych. I nawet jeśli nic a nic z tego nie zrozumieją, może wrócą do niego za lat kilka nieco mądrzejsi i powiedzą tak jak ja teraz: Brawo Brudny Harry! Obyś jeszcze trochę pożył i poopowiadał nam o życiu. Czapki z głów.

5/6



2 komentarze:

  1. chyba z pewnym opóźnieniem trafiam tu...niemniej oddaje się lekturze recenzji i poddaje się ich emocjonalnemu urokowi.
    Co do Clinta zwróciłbym uwagę na Rzekę tajemnic.:)

    OdpowiedzUsuń
  2. "Kowalskiego poznajemy w trudnej sytuacji i kondycji psychicznej. Umiera mu żona. Do tego w całej okolicy aż roi się od kolorowych i skośnych."

    Pocisnąłeś, to mnie rozłożyło na łopatki :D

    Najlepsza jest ta scena:
    http://www.youtube.com/watch?v=ZKbQeRwBTYU

    OdpowiedzUsuń