Vicky Cristina Barcelona
reż. Woody Allen, USA, ESP, 2008
96 min. Kino Świat
Wreszcie wpadł mi w ręce długo przeze mnie oczekiwany najnowszy film Allena. Mam niewyobrażalnych rozmiarów słabość do ukazywanej przez Woody'ego swojej wizji świata. Nie ważne czy to tylko jego scenariusz, reżyseria, produkcja filmowa czy książka. Zawsze bawi i prowokuje w ten sam charakterystyczny dla siebie sposób. Uwielbiam jego, momentami mocno irytujący acz wyszukany czarny humor. Pełną absurdu dogłębną analizę ludzkich zachowań. Ośmieszanie ludzkich słabości ze swoim egzystencjalizmem na czele. Analogie i ciągłe nawiązywanie w jego filmach do ludzkiej seksualności, religii i szeroko pojmowanej filozofii życia, spowodowały że punkt widzenia Allena albo się kocha, albo nienawidzi. Ja mam to szczęście że cholernie kręci mnie i zdaje się, doskonale rozumiem to co Allen ma mi do powiedzenia.
W najnowszym swoim filmie Allen jednak po raz kolejny mnie zaskakuje. Kilka razy podczas seansu zastanawiałem się, czy aby mi się przypadkiem coś we łbie nie poprzestawiało i upewniałem się, że to na pewno nazwisko Allena widnieje pod hasłem Reżyser. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że autorem tego szalonego obrazu jest sam Pedro Almodovar podany w sosie własnym. Odnalazłem w filmie więcej analogii i podobieństw do tych serwowanych nam przez tego hiszpańskiego skandalisty, aniżeli do cherlawego i neurotycznego okularnika. Mamy więc do czynienia w filmie z etatową muzą Pedra - Penelopką. Jest też jego inny słynny krajan, przystojniak na widok którego kobiety zdejmują majtki przez głowę (Bardem), a całość akcji dzieje się w słonecznej Hiszpanii. Jakby tego jeszcze było mało, to sama historia, intryga i zwrot akcji również na myśl przywodzi mi filmy Almodovara właśnie.
Ile więc jest w filmie Allena samego Allena? Ano na szczęście wystarczająco, a może i nawet ciut więcej. Przede wszystkim Allen tkwi w dialogach. Te jak zwykle są soczyste, przemyślane, pełne humoru i groteski. Woody po mistrzowsku dodaje do tej dość lekkiej i w sumie banalnej letniej opowiastki, pełnych uroku komplikacji, które to kołyszą emocjonalną huśtawkę na prawo i lewo. Raz jeszcze na lewo i ponownie w prawo...
Niemal w każdym momencie trwania filmu i w każdej klatce czuje się hiszpański temperament produkcji. W kinie na ten seans powinno się montować fotele Seata. Aż dziw bierze że coś takiego może wyjść z pod ręki zadeklarowanego neurotycznego nowojorczyka. Może Woody był na wczasach w Hiszpanii i wpadła mu w oko jakaś miejscowa piękność? Cokolwiek było tego przyczyną, fakt stał się faktem. Zrobił film słoneczny, lekki, łatwy i przyjemny, w sam raz dla kobiet. Tak też go właśnie cały czas odbierałem. Jakbym to nie ja był jego docelowym odbiorcą. Choć w sumie faceci obejrzeć go również powinni. Dowiemy się z niego wiele ciekawych prawd o relacjach damsko-męskich i damsko-damskich. Może i nie odkryjemy Ameryki, ale się przyda. Np. dowiemy się jak szybko i skutecznie uwieść Scarlett Johansson.
Ideałem jednak będzie rzucenie okiem na "Vicky..." w towarzystwie kobiety. Swojej, nabytej, adoptowanej, czy cudzej i pożyczonej. Nie ważne. Wtedy film sprowokuje do być może ciekawej dyskusji. Jeśli nie... to znaczy że twoja kobieta już myśli o spakowaniu się i potajemnym wykupie oferty last minute, która to zabierze ją jak najszybciej do słonecznej Barcelony. Bądźcie więc czujni i nie puszczajcie ich samopas w południowe kierunki kontynentu ;)
Jak więc oceniam sam film? W sumie pozytywnie. Urzekły mnie kobiece role. A zwłaszcza jedna. Nie, nie mam na myśli słodkiej i naiwnej Scarlettki. Nie mówię też o uwodzicielskiej i pełnej hiszpańskiego temperamentu wyrafinowanej Penelopce. Najlepiej chyba wypadła trzecia z nich. Ta najmniej seksowna i wylansowana, Rebecca Hall. To właśnie ona najbardziej mnie uwiodła w tym filmie. Może właśnie dlatego że najmniej się starała?
Na pewno nie będę też zdejmować majtek przez głowę na widok Bardema. Choć dzięki niemu chyba jeszcze bardziej zrozumiałem ten fenomen przystojnych południowców, na których widok nasze kobiety są w stanie wydać z siebie takie odgłosy, jakich nigdy wcześniej nie słyszeliśmy. I pewnie nigdy już nie usłyszymy.
Nie jest to film do jakich przyzwyczaił nas Woody Allen. Nie oznacza to jednak że jest przez to gorszy, czy też lepszy. Jest inny. Tak jak wakacje w Hiszpanii są inne niż te spędzone nad polskim morzem. I tak właśnie należy odbierać "Vicky Cristinę Barcelonę". Jako szalony wakacyjny wyjazd na południe. Trzeba się dobrze bawić i korzystać ze słońca. Bawmy się więc.
4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz