środa, 11 lutego 2015

Ku chwale Ojczyzny

American Sniper
reż. Clint Eastwood, USA, 2014
134 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 20.02.2015
Wojenny, Dramat, Biograficzny




Czym jest dziś patriotyzm? U nas zwykle utożsamiano go z udziałem w walkach za ojczyznę, wszak lata pod zaborami i okupacją, zarówno niemiecką jak i sowiecką wykrystalizowały w narodzie bunt, nieposłuszeństwo oraz chęć, a wręcz obowiązek nieustannej walki z najeźdźcą o wolność swojej ojczyzny. Stąd nasi najwięksi bohaterowie narodowi, to głównie wielcy wojownicy, wojskowi dowódcy i żołnierze w walce o niepodległość. Mnie osobiście patriotyzm również kojarzy się głównie z walką, acz niekoniecznie z tą zbrojną, gdyż dziś, w czasach teoretycznie względnego spokoju również mamy o co i z kim walczyć ku chwale ojczyzny. Głównie o człowieczą godność, o chleb i dach nad głową, o krótsze kolejki do lekarzy specjalistów, o pracę, jakąkolwiek, o przyzwoite wynagrodzenie i godną emeryturę, o sprawiedliwość, prawdę i uczciwość w życiu publicznym, czyli po prostu o normalność, która ciągle zdaje się puszczać gdzieś i byle komu za pieniądze.

Niestety współczesne demokratyczne rządy robią dziś bardzo wiele, by z patriotyzmu swoich obywateli wyleczyć. Ten wydaje się być już niemodny i nieco zaściankowy, bardziej szkodzi interesom "nowoczesnego" Państwa niż mu pomaga, wszak patriotyzm, jako postawa szacunku do tradycyjnych wartości, także umiłowania do własnej historii i kultury, zupełnie nie uznaje kompromisów i nie zgadza się na serwowane nam w hurcie przez wielkich tego świata globalne rozmiękczenie. Patriota wszech złodziejstwo, kłamstwo i cwaniactwo, zwłaszcza te lokowane na szczeblach establishmentu władzy nazywa po imieniu, a bezczelna polityczna sitwa, która nadużywa swych przywilejów, zwyczajnie nie lubi, gdy obywatel nazywa ją (słusznie zresztą) złodziejem, chujem i kłamcą. Zatem patriota to w większości przypadków tego świata wróg władzy ustawodawczej, wróg Państwa, wróg polityków, którzy głównie miłują swoje stołki, a nie narodowe idee z których z czasem zostali wyprani nawet najwięksi twardziele. A jeśli to wróg twój, to trzeba go gnoić. Wiadomo.

Dla mnie więc współczesny patriotyzm to przede wszystkim postawa, w której człowiekowi nie jest wszystko jedno. Patriotyzm stoi na straży interesów narodu, który, wbrew temu co próbują nam wmawiać poprzez mainstreamowe i reżimowe media, nie jest w stanie prawidłowo rozwijać się i patrzeć w przyszłość bez szacunku do samego siebie, do swoich obywateli, oraz bez szacunku do własnej historii. Dzisiejszy świat, jako globalna wioska już dawno w tym względzie ocipiał. Konsekwentnie zaciera się dziś państwowe granice, miesza ze sobą różne kultury, tradycje, kolory skóry, także kościoły, naiwnie przy tym sądząc, iż model multi-kulti jest cudownym lekiem na wirusy wojny, głodu i biedy. Że jest to droga prowadząca donikąd świadczą chociażby ostatnie wydarzenia w Paryżu (sorry, ale nie jestem Charlie), meczety w Londynie i szariat w Szwecji. Założenia multi-kulti może i są dobre, lecz finalnie sprawdzają się jedynie w kuchni, kinie i muzyce, czasem jeszcze w łóżku. Może i da się dziś wyprać mocno zabrudzoną białą koszulę, ale nie ma takiej siły, która wyprałaby człowieka z jego zakorzenionej w genach tożsamości narodowej. Można zmienić adres zamieszkania, przekroczyć granice, pokonać oceany i zdobyć kontynenty, ale swojego Boga, zwyczaje i wychowanie zawsze zabieramy ze sobą i nie uregulują tego żadne ustawy, ani unijne dyrektywy.


Dziadek Eastwood będący przedstawicielem konającego już na naszych oczach starego porządku świata, odnoszę wrażenie, że jeszcze przed swoją śmiercią chce wzbudzić w nieco zagubionej ludzkości poczucie żalu i tęsknoty za tym, co właśnie od nas bezsprzecznie i powoli odchodzi. I to na własne życzenie. Zupełnie jakby chciał upomnieć się, oraz zachować w pamięci dla przyszłych pokoleń cząstkę tego, co według niego jest piękne, wzniosłe i słuszne, może niekoniecznie sprawiedliwe, ale po prostu normalne. Świat nigdy nie był i nie będzie pozbawiony bólu, cierpienia, krwi, śmierci i chęci dokonania zemsty. Każdy, komu wydaje się, że może być inaczej jest zwyczajnie naiwny, płytki i ograniczony. Clint Eastwood wychował się jeszcze w czasach, kiedy honor, ofiarność i poświęcenie dla idei nie były cnotą, lecz obowiązkiem wyssanym z mlekiem matki. Natomiast dzisiejsze czasy wychowują ludzi mentalnie słabych, ubezwłasnowolnionych, uzależnionych od dóbr materialnych, którymi steruje się przy pomocy w pełni kontrolowanych mediów, karmiąc przy tym tanią rozrywką i iluzją niezależności. Wystarczy zagwarantować im minimum socjalne, obdarzyć 30-letnim kredytem we frankach i puścić w telewizji "Taniec z gwiazdami", by móc swobodnie utrzymać ich na ściskanej we własnych dłoniach smyczy. Bardzo krótkiej smyczy, z której praktycznie nie ma możliwości się urwać.

Dlatego też patrioci nie pasują do dzisiejszych czasów. Jest z nimi trochę tak jak z romantyzmem. Niby piękny i wzniosły w swoich nawiasach definicyjnych, ale poza kartką papieru, która wszystko wchłonie, poza niezwykle chłonną taśmą filmową, przeciętnemu człowiekowi jest on potrzebny tak, jak zeszłoroczne sprawozdanie ze szczepień ochronnych Państwowego Zakładu Higieny. Patrioci są w gruncie rzeczy nieposłuszni, nie lubią być ograniczani i zawłaszczani przez tych, którzy źle pojmują patriotyzm, lub nie rozumieją go w ogóle. Dziś w szeroko rozumianej opinii publicznej patriota, który stawia sobie za cel nadrzędny dobro i interesy swojego kraju nad własne, to idiota, dureń, szaleniec, w dodatku kato-faszysta, wszak dziś promuje się głównie mentalną bezpłciowość, bezideowość, ateizm i bezinwazyjność. Postawy w stylu: "przepraszam bardzo, czy mogę dziś popracować trochę dłużej w pracy? Nawet za darmo, dziękuję". A każda grupa społeczna i zawodowa, która tylko upomni się o swoje, o godność i sprawiedliwość jest dziś od lewa do prawa piętnowana. Najświeższy przykład u nas: Rolnicy i górnicy.

Zamiast kultu flagi i godła ofiaruje się nam dziś kult pieniądza, a wraz z nim nieodłączne: korupcję, układy, afery, cwaniactwo i złodziejstwo, które tak po prawdzie, nie robią już na nikim żadnego wrażenia. Konserwatywne Stany Zjednoczone Ameryki na tle tej liberalnej, mocno socjalistycznej i zatraconej w kosmopolitycznych ideach Europy mocno się wyróżniają. To chyba jedyne dziś, a przynajmniej jedno z nielicznych miejsc na świecie, gdzie kult patriotyzmu, przywiązania i szacunku do munduru oraz flagi państwowej jest najlepiej rozwinięty. Na swój sposób jest to niebywałe, że kraj z tak krótką, ledwie 250-letnią historią, oparty na emigrantach i napływowej ludności z całego świata, tak rozlegle sytuowany na mapie geograficznej potrafi i chce szanować własną wielkość i państwowość, terytorialną przynależność oraz czcić własny heroizm. Powiem szczerze, że im tego zazdroszczę. U nas to praktycznie wymarło wraz z ostatnimi bohaterami narodowymi, jakimi byli wymordowani przez Niemców i sowietów powstańcy warszawscy, żołnierze Armii Krajowej i Wyklęci. W co drugim amerykańskim ogrodzie wisi flaga państwowa i o zgrozo, nie jest ona u nich obciachem. Dla odmiany u nas dumnym z flagi państwowej jest się tylko na Wielkiej Krokwi podczas konkursu skoków narciarskich, tudzież na meczu siatkarzy. Tydzień temu natrafiłem na krótki i zupełnie zwyczajny filmik (link dla fejsbukowiczów), który najdobitniej tłumaczy czym dla Amerykanów jest narodowa duma, szacunek dla wojennego weterana i jego munduru. Krzepiące, czyż nie?


Mniej więcej w tym właśnie tonie i charakterze podszedł Clint Eastwood do ekranizacji autobiografii jednego z największych bohaterów amerykańskiej armii ostatnich dekad i najlepszego ich snajpera - Chrisa Kyle'aAmerican Sniper, to przede wszystkim próba współczesnego zdefiniowania i przy okazji także rozliczenia patriotyzmu ze wszystkich jego wad i zalet. Próba jak najbardziej udana, o czym świadczą chociażby kolejne bite rekordy oglądalności za oceanem. Ale to także próba odszukania w szaleństwie wojny pierwiastka człowieczeństwa, próba zdiagnozowania ludzkiej słabości i określenia granic jego wytrzymałości. Snajper Kyle - Teksańczyk, kowboj, ochotnik i patriota, podąża za głosem serca, śladem wpojonych przez ojca tradycyjnych wartości i zaciąga się do Navy SEALs. Stamtąd trafia na misję do Iraku. Ponawia ją jeszcze później trzykrotnie, wszystko po to, żeby zabijać terrorystów i wrogów swojej ojczyzny. Czyn może i szalony z punktu widzenia wygodnego fotela oraz hipoteki zaciągniętej pod własne em dwa, ale jakże naturalny i oczywisty z punktu widzenia naszych walecznych ojców. 255 wyeliminowanych celów, w tym jeden z odległości 1920 metrów, dwukrotnie ranny, potwornie zakochany, mąż, ojciec, człowiek pełen marzeń, pasji, oddany sprawie wyższej - Państwu, które kocha nad życie.

Eastwood wycisnął z tej opowieści absolutne maksimum. Lokowany gigantycznych rozmiarów patos i heroizm niektórych może razić, jest momentami nieznośny i wręcz nie do udźwignięcia przez tych co bardziej wrażliwych na wszech przejaskrawienia, ale według mnie jest on jak najbardziej akceptowalny. Szkoda tylko trochę, że wersja filmowa nieco odbiega od faktów zawartych chociażby w swym literackim pierwowzorze. Eastwood w kilku momentach trochę zbyt daleko popłynął, ale i to finalnie jestem w stanie przełknąć, wszak dla mnie liczą się w tym filmie głównie dwie rzeczy. Raz, zdefiniowanie heroizmu, patriotyzmu i oddanie im należnego szacunku na jaki bezsprzecznie zasługują, oraz dwa, skupienie się na czynniku ludzkim, na słabościach, pasji i szaleństwach jednostki ludzkiej wtopionej w mechanizmy wojny i polityki. Pod tym kątem American Sniper jest obrazem wzorowym, bliskim ideału.

Heroizm, bohaterstwo, amerykańska flaga, trupy, wybuchy, krew, łzy, znów amerykańska flaga, miłość i złamane kobiece serce. Wszystkie te składowe wpływają na zgrabną i całkiem udaną produkcję spod znaku wyciskacza łez oraz prowodyra gęsiej skórki, który w dodatku wzbudza u odbiorcy, zwłaszcza tym amerykańskim, poczucie narodowej dumy. I dobrze, takie obrazy muszą ciągle powstawać, trzeba jakoś tego zabieganego i zagubionego pomiędzy domem, żłobkiem i zakładem pracy człowieka na chwilę zatrzymać i wbić mu do głowy, co w życiu jest naprawdę ważne. Patriotyzm nie jest więc zły. To nasz gwarant przetrwania i wyznacznik azymutu na przyszłość. To właśnie poprzez kultywowanie polskości oraz patriotyzmu w czasach zaborów i wojen Polska przetrwała, po czym powstała jak Feniks z popiołów. Kiedy obywatel nie che umierać za swój kraj, ten koniec końców skazany zostanie na zagładę. Owszem, najpierw to Państwo musi zbudować w swoim obywatelu umiłowanie do ojczyzny, wzbudzić w nim zaufanie, przekonać do swoich racji i obdarzyć go należytą opieką, co dziś jest nie tyle trudne, co wręcz niemożliwe do osiągnięcia, gdyż tym pasożytom u żłoba zwyczajnie na tym nie zależy. Dlatego też serce mi krwawi, gdy widzę te miliony ludzi, które z braku perspektyw uciekają z naszego kraju, wkurw mnie dopada, kiedy widzę nowe podręczniki i spis lektur w szkołach, rozsadza mnie od środka, gdy widzę jak Prezydent mego kraju zamiast pod biało-czerwoną flagą i w cieniu białego orła defiluje z różowym balonikiem w ręku i z czekoladowym orłem w swej ciemnej dupie.

Dziadek Eastwood daje więc całemu światu przykład tego, jak należy być dziś dumnym ze swojego kraju i pochodzenia, jak należy być dumnym z narodowej flagi, historii i godła, ze swoich żołnierzy. My też bądźmy, na przekór tym wszystkim chujom. Więcej snajperów, więcej bohaterów, więcej oddanych sprawie i zakochanych w swoich ojczyznach. Nagrodą za taką postawę są ostatnie minuty filmu, w których zostały ukazane prawdziwe nagrania z ostatniej drogi Chrisa Kyle'a. Miałem wtedy łzy w oczach. Właśnie o to chodzi w kinie i oto też winno chodzić w życiu w ogóle. Szacunek, wierność, miłość, oddanie. Ku chwale Ojczyzny. Amen.

4/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,2


wtorek, 20 stycznia 2015

Ludzie z lodu

Turysta
reż. Ruben Östlund, SWE, NOR, FRA, DEN, 2014
118 min. Against Gravity
Polska premiera: 6.02.2015
Dramat, Psychologiczny



W dniu wczorajszym rozpoczęły się zimowe ferie, przynajmniej w mazowieckim i co tu dużo pisać, po Warszawie jeździ się teraz trochę jak szwajcarski Franek po polskich kredytobiorcach, czyli całkiem swobodnie i bez mydła. Zapewne jak co roku spora część zimowych urlopowiczów obrała za jedyny słuszny kierunek ten wybitnie południowy, by zobaczyć z bliska jak wygląda śnieg (pisząc te słowa jeszcze nie wiedziałem, że dzisiejszego ranka przywitają mnie białe trawniki), wszak w dolinach i nizinach występuje on u nas niczym demokracja, sprawiedliwość i wolność słowa, znaczy się sporadycznie. Na swój sposób współczuję producentom sanek i dzieciakom, serio, i to pomimo tego, że jako fan globalnego ocieplenia nie jestem miłośnikiem (delikatnie rzecz ujmując) zimowej aury, zwłaszcza tej w mieście. Niemniej za mojego małolactwa pół zimy spędzało się na jednej z dwóch górek za blokiem, tudzież balansowało ciałem w celu utrzymania się na ciągniętych za Polonezem ostatnich sankach uczepionych w rzędzie jedne za drugimi. A teraz? Miejskie dzieciaki śnieg widzą głównie w telewizji podczas konkursu skoków narciarskich, którymi to katują ich rodzice z naciągniętymi na łeb biało-czerwonymi cylindrami. Zresztą i tak mam wielkie wątpliwości, czy osiedlowe górki, gdyby nagle i niespodziewanie spadł ten biały skurwiel w ilościach hurtowych w ogóle by się zapełniły. Jak znam dzisiejsze chowanie, to te dzieciaki zostałyby w domach i grały na Playstation. Cóż, Bogu niech będą więc dzięki, że miałem klawe dzieciństwo.

Ale śnieg w górach to już inna bajka Andersena. Na wyżynach, wzniesieniach i pagórkach wydaje się on być znacznie bielszy od tego żółtawego jaki leży na zalanych asfaltem ulicach. Zima bez krajobrazu ośnieżonych szczytów Tatr, Beskidów, czy Bieszczad jest jak moja wypłata - zupełnie bez sensu. Dlatego też za kilka tygodni sam zamierzam spędzić w ich ramionach trochę czasu. Głównie, żeby uciec z miasta, choć na chwilę i aby pobaraszkować z ciszą, spokojem oraz permanentnym brakiem zasięgu GSM i Wi-Fi. Robię tak z małymi przerwami od lat i zwykle wracam do Warszawy... jeszcze bardziej zmęczony. Przede wszystkim przez innych ludzi z wielkich miast, którzy te swoje wielkomiejskie obyczaje targają ze sobą i karmią nimi miejscowy krajobraz. Wyjątkowych rozmiarów to podłość i bezczelność. Dlatego zasada jest prosta. Im wyżej w górach, tym mniej debilów. Kosztuje to trochę wysiłku i wyrzeczeń, to prawda, ale warto. Nagrodą są jeszcze lepsze widoki oraz możliwość patrzenia z góry na miliony kretynów pozostawionych w przeludnionych dolinach. W każdym bądź razie wujek Ekran poleca.


Force Majeure, u nas obecne od szóstego lutego w kinach jako Turysta (mocny kandydat do nagrody za najgorzej przetłumaczony tytuł roku) jest zjawiskową i dość osobliwą w swym kształcie karykaturą współczesnego człowieka, reprezentanta klasy wyższej-średniej, opętanego dobrami materialnymi - owocami dzisiejszej cywilizacji - który jest wkomponowany w obcy mu na co dzięń świat wszechpotężnej dzikiej natury. Szwedzka, wydawać by się mogła zupełnie normalna para młodych rodziców, Tomas i Ebba wraz z dwójką dzieci przyjeżdżają na 5 dni do małego kurortu we francuskich Alpach, by w luksusowych warunkach pojeździć na nartach i zwyczajnie odpocząć, też tak jakby luksusowo. Jednak zejście kontrolowanej lawiny już drugiego dnia ich wspólnego pobytu nagle burzy sielankowy i beztroski stan familijnego wypoczynku, a także budzi uśpione w nich dotąd lęki, żale i liczne pretensje. Ten wyraźnie psychodramatyczny pazur wbija się dość głęboko w ludzkie ciało pozostawiając trwałe znamię także i na umyśle. Ruben Östlund bardzo trafnie ocenia i komentuje niekontrolowane zachowania człowieka - reprezentanta zachodniej cywilizacji, tu jeszcze dodatkowo nacechowanego skandynawską manierą, którego pozbawiono jego przywilejów, drogich domów, samochodów i rozbudowanej opieki socjalnej. Reżyser siłą wyciąga go z jego naturalnego środowiska i poddaje poważnej próbie charakteru. I co tu dłużej pisać… test ten oblewa.

Tu i teraz możemy sobie wbijać do głów oraz zakładać się o największe pieniądze świata, że w chwili zagrożenia życia zawsze będziemy ratować drugiego człowieka, a już na pewno własną rodzinę. Niestety rzeczywistość często przerasta nasze przesadnie rozbudowane na co dzień ego. W chwili realnego zagrożenia przeciętny człowiek bierze nogi za pas i spieprza gdzie raki zimują. W autobusie nocnym ktoś kogoś dźgnął nożem? Ja nic nie widziałem! Zresztą w ogóle mnie tam nie było! Znieczulica i klasyczny lęk przed braniem odpowiedzialności za własne czyny, no bo przecież mnie też mogą dźgnąć nożem, po co się więc narażać bez sensu. Dzisiejszy świat superbohaterów tworzy już tylko w telewizji, tudzież w komiksach, ulica służy tylko do przetrwania. Niby oczywistość, ale miło, że Östlund niżej się nad tym pochylił oraz spróbował odpowiedzieć czemu tak właśnie się dzieje.

Zejście lawiny, oraz to, czego Tomas w związku z tym nie zrobił, a w sumie powinien, jest więc początkiem zagłębienia się w ogłupiałe umysły naszych dorosłych bohaterów. Z dnia na dzień zmieniają się ich, wydawać by się mogło, idealne dotąd relacje. Ebba i Tomas przestają sobie ufać, przestają ze sobą rozmawiać, nie tłumaczą, a raczej nie umieją wytłumaczyć sobie w czym tkwi realny problem. Wolą uciekać z nim na zewnątrz. Ebba bezczelnie wyrzuca to z siebie przy obcych ludziach w restauracji, a Tomas ucieka w samotność, a w konsekwencji rozkleja się i płacze jak bóbr. Ich bezradność zapoczątkowana przez zupełną błahostkę uwypukla słabość człowieka postawionego pod murem odpowiedzialności. Östlund do kompletu odwraca jeszcze na końcu role, gdzie tym razem pęka i również zawodzi sama Ebba, jakby chciał w ten sposób powiedzieć, że niekontrolowane przez nas nieprzewidywalne zachowania mogą dopaść każdego z nas, w każdej chwili i tak po prawdzie, to niewiele możemy z tym zrobić.


Osobną kwestią są walory artystyczne filmu, które stoją tu na bardzo wysokim poziomie. Idealnie dopełniają równie dobrą treść tego bardzo kameralnego i przemyślanego obrazu. Alpejski ośrodek w jakim są zakwaterowani nasi bohaterowie klimatem przypomina mi Hotel Overlook ze Lśnienia Stanleya Kubricka. I to wcale nie koniec inspiracji jego stylem. Szwed przez cały czas w podobny do Kubricka sposób umiejętnie podsyca stan niepokoju, a nawet i grozy w zupełnie normalnych, codziennych sytuacjach. Również szaleństwo oraz emocjonalne popisy Ebby i Tomasa przywodzą mi na myśl wewnętrzne przemiany małżeństwa Jacka i Wendy Torrance. Natomiast śnieżnobiałe szczyty Alp stanowią pewnego rodzaju trudny do przekroczenia mur jakim turyści są ogrodzeni od zewnętrznego świata, tak jak to właśnie miało miejsce w Lśnieniu. Tam również zaspy śniegu odseparowały hotel i jego tymczasowych gospodarzy od zdrowego rozsądku, oraz zaraziły ich umysły obłędem. Ale to jeszcze nie koniec Kubricka w Turyście. Dostrzegam tu także inspiracje… Odyseją Kosmiczną. 2001. Tak, piszę to zupełnie poważnie. Gdyby tak zastąpić górskie szczyty bezkresem kosmosu, to w połączeniu z obecną w Turyście muzyką Vivaldiego (Cztery pory roku - Lato) mielibyśmy do czynienia z podobnych rozmiarów umysłowym rozgardiaszem. Wizualnie - arcydzieło.

Wysokogórska enklawa jest także czymś w rodzaju nowoczesnego wielkomiejskiego osiedla w stylu warszawskiego Miasteczka Lemingów Wilanów wybudowanego od podstaw na uboczu miasta. Luksusowe apartamenty ogrodzone od plebsu drutem kolczastym pod napięciem oraz naćkane budkami snajperskimi stanowią przykład segregacji klasowej według aktualnego stanu salda na koncie (tudzież stanu umysłu). Zamożna społeczność, która zwykle potrafi bawić się tylko we własnym towarzystwie, kiedy wychyli nos poza granice swojego naturalnego środowiska zwyczajnie głupieje. Turysta jest więc także świetną, acz dość gorzką satyrą na współczesne relacje międzyludzkie lokowane w konkretnej grupie społecznej na podstawie której autor ogołaca człowieka z jego instynktów. Udowadnia w ten sposób, że w chwili realnego zagrożenia wszyscy jesteśmy tacy sami, tak samo równi i zupełnie bezradni, zaś na co dzień jesteśmy skuci lodem egocentryzmu. Gdy się nagle rozpuszcza, nie pozostawia na nas suchej nitki.

Turysta, acz wolę polskie, bardziej trafne tłumaczenie francuskiego oryginału - Siła wyższa - jest wyjątkową, zjawiskową i obowiązkową pozycją w noworocznym kinowym repertuarze. Według mnie leży na tej samej półce co inne mocne nieanglojęzyczne tytuły 2014 roku, które właśnie zostały nominowane do Oscarów: Mandrynki, Lewiatan, Ida, czy Dzikie historie. Jednak na ich tle wydaje się on być trochę zbyt mądry jak na IQ Amerykańskiej Akademii Filmowej, co też powinno być najlepszą jego rekomendacją. Mnie kupił, głównie obrazem, warstwą stricte wizualną, ale też sama treść wysoko zawiesza poprzeczkę i nie pozostawia widza obojętnym. Östlund bawi się trochę w Boga. Osądza, mozolnie tłumaczy, wnikliwie słucha, surowo karci oraz lituje się nad ułomnością i słabością jednostki ludzkiej. Momentami jest przerażający, innym razem się do nas uśmiecha i podaje rękę na znak pomocy. Humanitarność jest tu skryta pod grubą warstwą śniegu, ale to nie znaczy, że jest dla nas niedostępna. Czasem po prostu trzeba się do niej samemu dokopać, odkryć ją na nowo, doznać chwalebnego wstrząsu, by uratować własną duszę. Wyborne kino.

5/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 6,6