Whiplash
reż. Damien Chazelle, USA, 2014
105 min. United International Pictures Sp z o.o
Polska premiera: 2.01.2015
Dramat, Muzyczny
Jazz, chyba najbardziej tajemniczy i niezrozumiały dla przeciętnego odbiorcy gatunek muzyki. Wielu z tych, którzy z dumą twierdzą, że go znają, spotykają się z nim regularnie i romansują po nocach gadają tak głównie dlatego, żeby w towarzystwie uchodzić za takich, którzy na drabinie ewolucji gustu zajmują tylko najwyższe szczebelki. Tak po prawdzie, to większość z tych, których sam miałem okazję poznać nawet nie wiedziała kim jest/był Herbie Hancock, Miles Davis, czy Krzysztof Komeda, czyli absolutne kanony gatunku, a jazz kojarzył im się głównie ze składankami Smooth Jazz leżakującymi sobie od lat na półkach Empiku, tudzież z romantycznym ogniskiem w kominku.
Ja do tak zacnej grupy z pewnością nie należę, ale też nie będę ukrywał, że sam też miałem własne pięć minut fascynacji tą muzyką, co zostało mi tak po prawdzie po dziś dzień, ale nie tak znów do samego końca. Tyle, że ja mam tak w zasadzie z prawie każdymi dźwiękami jakie kiedykolwiek spłodził utalentowany homo sapiens. Muzyka zawsze była u mnie dwa kroki przed filmem, trzy przed książką i cztery przed całą resztą. Czasem nawet nierzadko i przed dziewczynami, bo też kto by sobie nimi za małolata głowę zawracał kiedy w głośnikach leciał premierowy odsłuch np. nowej płyty Pearl Jam. Każdy, kto przeczołgał się w swoim życiu przez różne gatunki muzyczne, głównie zrodzone w żywym instrumentarium, oraz jeśli sam próbował niegdyś w zaciszu domowych pieleszy na czymś pogrywać, ten wie jakie jest to uczucie, kiedy ściska się w dłoniach dopiero co zakupioną płytę i zdejmuje z niej folię, albo kiedy pierwszy raz rykną głośniki na koncercie swej ulubionej bandy.
Nie będę udawał, muzyka odbiła gigantyczne piętno na mym życiorysie. Ciężko mi bez niej przetrwać w miarę bezboleśnie czas jaki tli się między dwoma kolejnymi wschodami słońca. Dzięki niej codziennie rano bezpiecznie odizolowuję się od tabunu idiotów, oraz wszech nieudaczników życiowych zwykle wypełniających moje otoczenie w ilościach stadnych. Wieczorami zaś muzyka towarzyszy mi chociażby przy pisaniu w tym miejscu durnych tekstów, z pewnością włożyła swoje cenne 12 groszy w całą mą dotychczasową bełkotliwą epopeję. Gdy tylko stwierdzam wyczerpanie się baterii w moim kieszonkowym mp3, na świecie kolejny islamski orędownik religii pokoju wysadza się w powietrze (np. w centrum handlowym). Wielbię żywe instrumenty, jak i te wygenerowane cyfrowo, lubię je wszystkie. Sam szarpię w druty na jednej z trzech gitar, a moje stopy uwielbiają wybijać rytm w najmniej odpowiednich miejscach i czasie, np. na biznesowych spotkaniach. Co tu dłużej pisać... Nie z jednego głośnika już nuty jadłem. To dość istotny oraz jak najbardziej celowy wstępniak przed wjazdem w tym miejscu głośnego od tygodni nad Wisłą Whiplash.
To coś znacznie większego niż tylko film o muzyce. Śmiem twierdzić, że audiofile rzadko dotąd dostawali po uszach tak zdrową dawką ekranowego jebnięcia. Nie chodzi mi już o samą muzykę, bo to w zasadzie żadna dziś sztuka wyposażyć choćby przeciętny obraz w chwytliwą nutę. Fenomen Whiplash polega jednak głównie na tym, że autorzy zarazili odbiorcę procesem tworzenia, wielbienia oraz słuchania muzyki nie wpychając jej samej na pierwszy plan i bynajmniej nie w nawiasy głównej roli. Ona jest tu wszechobecna, to oczywiste, ale nie gra pierwszych skrzypiec. Te są zarezerwowane dla zainfekowanego oraz opętanego nią młodego człowieka, w końcu to on za nią bezpośrednio odpowiada, jest jej ojcem i katem jednocześnie. Muzyka w Whiplash boli, czasem męczy i wzbudza nienawiść oraz nierzadko także odruchy wymiotne. Zanim dane nam będzie usłyszeć jej nieskalany fałszem geniusz musimy wraz z młodym adeptem konserwatorium muzycznego na Manhattanie - Andrew (Miles Teller), przejść przez wiele szczebelków kuźni idealnego dźwięku. O tym, że nie jest to lekka i beztroska podróż świadczy permanentny pot, krew i łzy jakie nam towarzyszą. Oczywiście jest w tym sporo wygodnych uogólnień i przerysowań, wszak powszechnie wiadomym jest fakt, że nie zawsze wybitne dzieła muzyki kosztują tyleż zdrowia, poświęceń i czasu, niemniej podoba mi się przedstawienie tematu w taki sposób, w którym trzeba wszystko postawić na jednej karcie. Tylko w ten sposób można przeskoczyć próg przeciętniactwa oraz wskoczyć do panteonu sław i to nie tylko w świecie muzyki. Dydaktycznie.
Złość, kipiąca adrenalina, buszujący męski testosteron, oraz szczypta szaleństwa i kilogramy uporu to główne składniki tego fenomenalnego koncertu jakiego jesteśmy świadkami z perspektywy pierwszego rzędu fotela. Świat przedstawiony w Whiplash jest wybitnie męski, brutalny i tak samo bezwzględny. W walce o niekwestionowaną zajebistość naszemu bohaterowi towarzyszą głównie męskie instynkty. Poznajemy Andrew jako ambitnego, młodego, lecz lekko ciapowatego i skromnego chłopaka. Wymarzone zajęcia oraz treningi pod okiem ekscentrycznego i wymagającego profesora Fletchera (J.K. Simmons) nauczyły go nie tyle grać równo i rytmicznie na umiłowanej przez niego perkusji, ale też, a może i przede wszystkim, pozwoliły mu dorosnąć, dojrzeć emocjonalnie i stać się po prostu facetem z jajami. Jest to film o świecie wybitnie męskim i dla mężczyzn, o samczej dominacji, plemiennej rywalizacji i sile uporu. Rola kobiety, jedyna ukazana w tym filmie jest sprowadzona do pięknej, acz lekko ograniczonej intelektualnie młodej siksy, którą zdaje się przerastać świat męskiej pasji oraz poświęcenia dla tej plebejskiej i zwierzęcej sprawy jaką jest walenie w bębny. Łał. Serio, tak stereotypowe, idealistyczne, acz uczciwe przedstawienie sprawy zrobiło na mnie spore wrażenie. Nie widziałem tego od czasów... Rocky'ego? Tak. Ten film ma coś wspólnego z boksem. Zdecydowanie. To dziś rzadkość w światowym kinie. Aż dziw, że do tej pory środowiska feministyczne i wszech tęczowe (bo w filmie dostaje się też trochę i zniewieściałym chłoptasiom hehe) jeszcze nie zbojkotowały Whiplash, no, chyba, że coś mi umknęło.
Drugą wielką rzeczą w tym filmie jest zderzenie ze sobą dwóch silnych i jakże różnych osobowości: Przedstawiciela młodego pokolenia, pełnego uporu, pasji i ambicji z tym już potwornie doświadczonym życiowo, perfekcjonistą, ekscentrykiem, znawcą i miłośnikiem muzyki przez możliwie największe naszkicowane M. Bezustanna gra emocjami, słowami, wymownym wzrokiem i czytaniem nut w zeszycie stoi tu na najwyższym poziomie. Interakcje jakie zachodzą pomiędzy Andrew a Fletcherem są niezwykle inspirujące i prowokują do kiełkowania w głowie multum przemyśleń na minutę. Ani przez chwilę nie ma miejsca na wytchnienie. Damien Chazelle prowadzi tą batalię w taki sposób, by nie wprowadzać widza w świat wygodnego zaszufladkowania przez samego siebie głównych aktorów tej opowieści. Raz więc Andrew wydaje się być zbyt namolny, zbyt bezczelny i naiwny, a Fletcher, mimo, iż nader wymagający, zupełnie ludzki i naturalny, by po chwili cały ich osobowościowy szkic podrzeć i wyrzucić do kosza. Niemniej finał ich mentalnego starcia jest bardzo oczywisty i to od samego początku, trochę szkoda, ale i tak szacun wielki dla autora, że tą nieco wyboistą drogę do przewidywalnego końca urozmaicił licznymi zwrotami i alpejskimi kombinacjami. Dzięki temu uniknęliśmy klasycznego rozczarowania. Natomiast samo zakończenie - pozwólcie, że to napiszę - jego finalne ujęcie, kontakt wzrokowy obu mężczyzn ukazany w chwili permanentnego wyczerpania, ta radość i świadomość z wykonania "dobrej roboty", bez zbędnego pierdolenia - MISTRZOSTWO ŚWIATA.
A że jazz, a nie np. muzyka klasyczna, rock? I bardzo dobrze. To właśnie jazz jest pewnego rodzaju matką chrzestną wszystkich współczesnych gatunków muzyki, którą może i nie trzeba wielbić na kolanach, nie trzeba jej też kochać, mimo, że wypada, wszak matka jest tylko jedna, ale należy ją szanować i coś tam jednak kojarzyć. Mimo, że jazz ma mniej więcej tyle samo lat co film i kino, to dotąd na dużym ekranie niewiele pojawiło się filmów, które wykorzystałyby tą muzykę w sposób dosłowny i pierwszoplanowy. Na myśl przychodzą mi tylko trzy tytuły, acz wiem, że wielu jeszcze nie widziałem: Około północy (1986) Bertranda Taverniera, Mo' Better Blues (1990) Spike'a Lee i Bird (1988) Clinta Eastwooda. No, na siłę jeszcze może nasi, swojscy Niewinni czarodzieje (1960) Andrzeja Wajdy, acz tu jazz jest tylko tłem, mimo to bardzo zacnym. Pomijam kino lat dwudziestych, trzydziestych, czterdziestych, także jazzowe pojękiwania samego Woody'ego Allena we własnych produkcjach, gdzie jazz gościł głównie na ścieżce dźwiękowej, co przecież jeszcze nie powodowało, że z automatu film stawał się jazzy. Whiplash poniekąd otwiera więc nowy i mocny rozdział w ekranizacji muzyki jazzowej, muzyki w ogóle i to dosłownie, ale też daje sporo tym, którzy za tą muzyką, delikatnie rzecz ujmując, nie przepadają. To chyba największa moc filmu - uniwersalność i bezinwazyjność.
Niemniej uważam, że nieco inaczej, a już na pewno znacznie głębiej odbiorą ten film fani muzyki wszelakiej, acz głównie tej nieco bardziej ambitnej, trudniejszej w odbiorze, także ci bezpośrednio zaangażowani w jej tworzenie, a przynajmniej w jej regularne douszne wchłanianie od tych, którzy traktują ją niczym okazyjny alkohol pity w weekend, który służy im jedynie do wlewania w siebie nieco luzu, odprężenia i nieskomplikowanej zabawy. Finalne kilka genialnych, bardziej długich niż krótkich minut przedstawiających solo Andrew na garach, to jedno z najlepszych doznań muzycznych w kinie jakiego osobiście doświadczyłem. Jest w nim wszystko. Pasja, miłość, poświęcenie, upór, fascynacja i skrajna głupota również, wszak w tym sporcie trzeba być trochę wariatem. Wbrew wielu plotkom perkusiści nie biorą narkotyków - nie muszą. Każde jego uderzenie w bęben, werbel, talerz, tomy i hi-hat odczuwałem podskórnie, gdyż zwyczajnie wielbię perkusję bardzo, cenię i śledzę rytm także w życiu codziennym. Dlatego też wielkie ukłony dla reżysera, który umiał sprzedać mi cząstkę muzyki ogołoconą z taniego banału i pretensjonalności, także jej bezwzględną siłę i moc. Brawa też za to, że potrafiłem się w niej nieco zatracić i to pomimo tego, że jest tu nieco zbyt szorstka. Szacunek należy się także za nazwanie rzeczy po imieniu, czyli za udowodnienie, że uzyskanie perfekcyjnego dźwięku może kosztować dziś odwodnienie, bolesne kontuzje, maniakalne obsesje, permanentną samotność i brak przyjaciół. Cena za sięgnięcie ideału jest wysoka, zawsze była i to nie tylko w muzyce, a w każdej dziedzinie życia. Przez większość filmu ciągle tliło się gdzieś między wierszami pytanie: "Czy było warto?". Ostatnie sekundy filmu dostarczają prostej na nie odpowiedzi: "No kurwa, proste że było warto".
Mocne i bardzo intensywne kino, które na swą główną ekspresję wybrało krzyk. Whiplash jest wielki, aktorstwo jest wybitne, zwłaszcza w wydaniu nagrodzonego w dniu wczorajszym Złotym Globem J.K. Simmonsa, ale jednak nie jest to dzieło kompletne, pełne i chyba jeszcze nie genialne. Niestety nie umiem przy nim postawić szóstki. Może dlatego, że cały ten jazz momentami jest nieco przejaskrawiony i zbyt zaszczuty w swoich ramach definicyjnych. Mało w nim autentyczności jaką kojarzę nawet i ja, mimo, iż wielkim znawcą jazzu nigdy przecież nie byłem i już z pewnością nie będę. W ogóle to uważam, że muzyka w Whiplash została nieco skrzywdzona, a końcowe jej uwolnienie to jednak trochę za mało, by w nią ostatecznie uwierzyć. Cała historia Andrew ukazana w stylu klasycznego "nie daj się a zesraj się", mimo swej nieprzeciętnej oryginalności trąci momentami pospolitą myszką. Na szczęście wszystko ratuje perfekcyjne zobrazowanie dwóch ścierających się ze sobą silnych osobowości, także strzelające w powietrzu iskry wkurwienia, złości i uporu. Dwa różne charaktery, odmienne definicje na perfekcyjność, dwie różnorakie ambicje oraz dwa marzenia, które koniec końców łączą się w jedną wspólną pasję do muzyki. To jest w tej opowieści zdecydowanie najpiękniejsze i chyba też najbardziej szczere. Jazz fajny jest, bezwzględnie, ale wolę go chyba bardziej obecnego na płytach, w zaciszu domowym, w głośnikach, niż na nader wymagającej i krzykliwej taśmie filmowej. Sam więc chyba na końcu odpowiedziałem sobie, dlaczego jazz nie zrobił dotąd wielkiej furory w kinie. Po prostu zwykle wolał stawiać na inne konie.
5/6
IMDb: 8,7
Filmweb: 8,4
reż. Damien Chazelle, USA, 2014
105 min. United International Pictures Sp z o.o
Polska premiera: 2.01.2015
Dramat, Muzyczny
Jazz, chyba najbardziej tajemniczy i niezrozumiały dla przeciętnego odbiorcy gatunek muzyki. Wielu z tych, którzy z dumą twierdzą, że go znają, spotykają się z nim regularnie i romansują po nocach gadają tak głównie dlatego, żeby w towarzystwie uchodzić za takich, którzy na drabinie ewolucji gustu zajmują tylko najwyższe szczebelki. Tak po prawdzie, to większość z tych, których sam miałem okazję poznać nawet nie wiedziała kim jest/był Herbie Hancock, Miles Davis, czy Krzysztof Komeda, czyli absolutne kanony gatunku, a jazz kojarzył im się głównie ze składankami Smooth Jazz leżakującymi sobie od lat na półkach Empiku, tudzież z romantycznym ogniskiem w kominku.
Ja do tak zacnej grupy z pewnością nie należę, ale też nie będę ukrywał, że sam też miałem własne pięć minut fascynacji tą muzyką, co zostało mi tak po prawdzie po dziś dzień, ale nie tak znów do samego końca. Tyle, że ja mam tak w zasadzie z prawie każdymi dźwiękami jakie kiedykolwiek spłodził utalentowany homo sapiens. Muzyka zawsze była u mnie dwa kroki przed filmem, trzy przed książką i cztery przed całą resztą. Czasem nawet nierzadko i przed dziewczynami, bo też kto by sobie nimi za małolata głowę zawracał kiedy w głośnikach leciał premierowy odsłuch np. nowej płyty Pearl Jam. Każdy, kto przeczołgał się w swoim życiu przez różne gatunki muzyczne, głównie zrodzone w żywym instrumentarium, oraz jeśli sam próbował niegdyś w zaciszu domowych pieleszy na czymś pogrywać, ten wie jakie jest to uczucie, kiedy ściska się w dłoniach dopiero co zakupioną płytę i zdejmuje z niej folię, albo kiedy pierwszy raz rykną głośniki na koncercie swej ulubionej bandy.
Nie będę udawał, muzyka odbiła gigantyczne piętno na mym życiorysie. Ciężko mi bez niej przetrwać w miarę bezboleśnie czas jaki tli się między dwoma kolejnymi wschodami słońca. Dzięki niej codziennie rano bezpiecznie odizolowuję się od tabunu idiotów, oraz wszech nieudaczników życiowych zwykle wypełniających moje otoczenie w ilościach stadnych. Wieczorami zaś muzyka towarzyszy mi chociażby przy pisaniu w tym miejscu durnych tekstów, z pewnością włożyła swoje cenne 12 groszy w całą mą dotychczasową bełkotliwą epopeję. Gdy tylko stwierdzam wyczerpanie się baterii w moim kieszonkowym mp3, na świecie kolejny islamski orędownik religii pokoju wysadza się w powietrze (np. w centrum handlowym). Wielbię żywe instrumenty, jak i te wygenerowane cyfrowo, lubię je wszystkie. Sam szarpię w druty na jednej z trzech gitar, a moje stopy uwielbiają wybijać rytm w najmniej odpowiednich miejscach i czasie, np. na biznesowych spotkaniach. Co tu dłużej pisać... Nie z jednego głośnika już nuty jadłem. To dość istotny oraz jak najbardziej celowy wstępniak przed wjazdem w tym miejscu głośnego od tygodni nad Wisłą Whiplash.
To coś znacznie większego niż tylko film o muzyce. Śmiem twierdzić, że audiofile rzadko dotąd dostawali po uszach tak zdrową dawką ekranowego jebnięcia. Nie chodzi mi już o samą muzykę, bo to w zasadzie żadna dziś sztuka wyposażyć choćby przeciętny obraz w chwytliwą nutę. Fenomen Whiplash polega jednak głównie na tym, że autorzy zarazili odbiorcę procesem tworzenia, wielbienia oraz słuchania muzyki nie wpychając jej samej na pierwszy plan i bynajmniej nie w nawiasy głównej roli. Ona jest tu wszechobecna, to oczywiste, ale nie gra pierwszych skrzypiec. Te są zarezerwowane dla zainfekowanego oraz opętanego nią młodego człowieka, w końcu to on za nią bezpośrednio odpowiada, jest jej ojcem i katem jednocześnie. Muzyka w Whiplash boli, czasem męczy i wzbudza nienawiść oraz nierzadko także odruchy wymiotne. Zanim dane nam będzie usłyszeć jej nieskalany fałszem geniusz musimy wraz z młodym adeptem konserwatorium muzycznego na Manhattanie - Andrew (Miles Teller), przejść przez wiele szczebelków kuźni idealnego dźwięku. O tym, że nie jest to lekka i beztroska podróż świadczy permanentny pot, krew i łzy jakie nam towarzyszą. Oczywiście jest w tym sporo wygodnych uogólnień i przerysowań, wszak powszechnie wiadomym jest fakt, że nie zawsze wybitne dzieła muzyki kosztują tyleż zdrowia, poświęceń i czasu, niemniej podoba mi się przedstawienie tematu w taki sposób, w którym trzeba wszystko postawić na jednej karcie. Tylko w ten sposób można przeskoczyć próg przeciętniactwa oraz wskoczyć do panteonu sław i to nie tylko w świecie muzyki. Dydaktycznie.
Złość, kipiąca adrenalina, buszujący męski testosteron, oraz szczypta szaleństwa i kilogramy uporu to główne składniki tego fenomenalnego koncertu jakiego jesteśmy świadkami z perspektywy pierwszego rzędu fotela. Świat przedstawiony w Whiplash jest wybitnie męski, brutalny i tak samo bezwzględny. W walce o niekwestionowaną zajebistość naszemu bohaterowi towarzyszą głównie męskie instynkty. Poznajemy Andrew jako ambitnego, młodego, lecz lekko ciapowatego i skromnego chłopaka. Wymarzone zajęcia oraz treningi pod okiem ekscentrycznego i wymagającego profesora Fletchera (J.K. Simmons) nauczyły go nie tyle grać równo i rytmicznie na umiłowanej przez niego perkusji, ale też, a może i przede wszystkim, pozwoliły mu dorosnąć, dojrzeć emocjonalnie i stać się po prostu facetem z jajami. Jest to film o świecie wybitnie męskim i dla mężczyzn, o samczej dominacji, plemiennej rywalizacji i sile uporu. Rola kobiety, jedyna ukazana w tym filmie jest sprowadzona do pięknej, acz lekko ograniczonej intelektualnie młodej siksy, którą zdaje się przerastać świat męskiej pasji oraz poświęcenia dla tej plebejskiej i zwierzęcej sprawy jaką jest walenie w bębny. Łał. Serio, tak stereotypowe, idealistyczne, acz uczciwe przedstawienie sprawy zrobiło na mnie spore wrażenie. Nie widziałem tego od czasów... Rocky'ego? Tak. Ten film ma coś wspólnego z boksem. Zdecydowanie. To dziś rzadkość w światowym kinie. Aż dziw, że do tej pory środowiska feministyczne i wszech tęczowe (bo w filmie dostaje się też trochę i zniewieściałym chłoptasiom hehe) jeszcze nie zbojkotowały Whiplash, no, chyba, że coś mi umknęło.
Drugą wielką rzeczą w tym filmie jest zderzenie ze sobą dwóch silnych i jakże różnych osobowości: Przedstawiciela młodego pokolenia, pełnego uporu, pasji i ambicji z tym już potwornie doświadczonym życiowo, perfekcjonistą, ekscentrykiem, znawcą i miłośnikiem muzyki przez możliwie największe naszkicowane M. Bezustanna gra emocjami, słowami, wymownym wzrokiem i czytaniem nut w zeszycie stoi tu na najwyższym poziomie. Interakcje jakie zachodzą pomiędzy Andrew a Fletcherem są niezwykle inspirujące i prowokują do kiełkowania w głowie multum przemyśleń na minutę. Ani przez chwilę nie ma miejsca na wytchnienie. Damien Chazelle prowadzi tą batalię w taki sposób, by nie wprowadzać widza w świat wygodnego zaszufladkowania przez samego siebie głównych aktorów tej opowieści. Raz więc Andrew wydaje się być zbyt namolny, zbyt bezczelny i naiwny, a Fletcher, mimo, iż nader wymagający, zupełnie ludzki i naturalny, by po chwili cały ich osobowościowy szkic podrzeć i wyrzucić do kosza. Niemniej finał ich mentalnego starcia jest bardzo oczywisty i to od samego początku, trochę szkoda, ale i tak szacun wielki dla autora, że tą nieco wyboistą drogę do przewidywalnego końca urozmaicił licznymi zwrotami i alpejskimi kombinacjami. Dzięki temu uniknęliśmy klasycznego rozczarowania. Natomiast samo zakończenie - pozwólcie, że to napiszę - jego finalne ujęcie, kontakt wzrokowy obu mężczyzn ukazany w chwili permanentnego wyczerpania, ta radość i świadomość z wykonania "dobrej roboty", bez zbędnego pierdolenia - MISTRZOSTWO ŚWIATA.
A że jazz, a nie np. muzyka klasyczna, rock? I bardzo dobrze. To właśnie jazz jest pewnego rodzaju matką chrzestną wszystkich współczesnych gatunków muzyki, którą może i nie trzeba wielbić na kolanach, nie trzeba jej też kochać, mimo, że wypada, wszak matka jest tylko jedna, ale należy ją szanować i coś tam jednak kojarzyć. Mimo, że jazz ma mniej więcej tyle samo lat co film i kino, to dotąd na dużym ekranie niewiele pojawiło się filmów, które wykorzystałyby tą muzykę w sposób dosłowny i pierwszoplanowy. Na myśl przychodzą mi tylko trzy tytuły, acz wiem, że wielu jeszcze nie widziałem: Około północy (1986) Bertranda Taverniera, Mo' Better Blues (1990) Spike'a Lee i Bird (1988) Clinta Eastwooda. No, na siłę jeszcze może nasi, swojscy Niewinni czarodzieje (1960) Andrzeja Wajdy, acz tu jazz jest tylko tłem, mimo to bardzo zacnym. Pomijam kino lat dwudziestych, trzydziestych, czterdziestych, także jazzowe pojękiwania samego Woody'ego Allena we własnych produkcjach, gdzie jazz gościł głównie na ścieżce dźwiękowej, co przecież jeszcze nie powodowało, że z automatu film stawał się jazzy. Whiplash poniekąd otwiera więc nowy i mocny rozdział w ekranizacji muzyki jazzowej, muzyki w ogóle i to dosłownie, ale też daje sporo tym, którzy za tą muzyką, delikatnie rzecz ujmując, nie przepadają. To chyba największa moc filmu - uniwersalność i bezinwazyjność.
Niemniej uważam, że nieco inaczej, a już na pewno znacznie głębiej odbiorą ten film fani muzyki wszelakiej, acz głównie tej nieco bardziej ambitnej, trudniejszej w odbiorze, także ci bezpośrednio zaangażowani w jej tworzenie, a przynajmniej w jej regularne douszne wchłanianie od tych, którzy traktują ją niczym okazyjny alkohol pity w weekend, który służy im jedynie do wlewania w siebie nieco luzu, odprężenia i nieskomplikowanej zabawy. Finalne kilka genialnych, bardziej długich niż krótkich minut przedstawiających solo Andrew na garach, to jedno z najlepszych doznań muzycznych w kinie jakiego osobiście doświadczyłem. Jest w nim wszystko. Pasja, miłość, poświęcenie, upór, fascynacja i skrajna głupota również, wszak w tym sporcie trzeba być trochę wariatem. Wbrew wielu plotkom perkusiści nie biorą narkotyków - nie muszą. Każde jego uderzenie w bęben, werbel, talerz, tomy i hi-hat odczuwałem podskórnie, gdyż zwyczajnie wielbię perkusję bardzo, cenię i śledzę rytm także w życiu codziennym. Dlatego też wielkie ukłony dla reżysera, który umiał sprzedać mi cząstkę muzyki ogołoconą z taniego banału i pretensjonalności, także jej bezwzględną siłę i moc. Brawa też za to, że potrafiłem się w niej nieco zatracić i to pomimo tego, że jest tu nieco zbyt szorstka. Szacunek należy się także za nazwanie rzeczy po imieniu, czyli za udowodnienie, że uzyskanie perfekcyjnego dźwięku może kosztować dziś odwodnienie, bolesne kontuzje, maniakalne obsesje, permanentną samotność i brak przyjaciół. Cena za sięgnięcie ideału jest wysoka, zawsze była i to nie tylko w muzyce, a w każdej dziedzinie życia. Przez większość filmu ciągle tliło się gdzieś między wierszami pytanie: "Czy było warto?". Ostatnie sekundy filmu dostarczają prostej na nie odpowiedzi: "No kurwa, proste że było warto".
Mocne i bardzo intensywne kino, które na swą główną ekspresję wybrało krzyk. Whiplash jest wielki, aktorstwo jest wybitne, zwłaszcza w wydaniu nagrodzonego w dniu wczorajszym Złotym Globem J.K. Simmonsa, ale jednak nie jest to dzieło kompletne, pełne i chyba jeszcze nie genialne. Niestety nie umiem przy nim postawić szóstki. Może dlatego, że cały ten jazz momentami jest nieco przejaskrawiony i zbyt zaszczuty w swoich ramach definicyjnych. Mało w nim autentyczności jaką kojarzę nawet i ja, mimo, iż wielkim znawcą jazzu nigdy przecież nie byłem i już z pewnością nie będę. W ogóle to uważam, że muzyka w Whiplash została nieco skrzywdzona, a końcowe jej uwolnienie to jednak trochę za mało, by w nią ostatecznie uwierzyć. Cała historia Andrew ukazana w stylu klasycznego "nie daj się a zesraj się", mimo swej nieprzeciętnej oryginalności trąci momentami pospolitą myszką. Na szczęście wszystko ratuje perfekcyjne zobrazowanie dwóch ścierających się ze sobą silnych osobowości, także strzelające w powietrzu iskry wkurwienia, złości i uporu. Dwa różne charaktery, odmienne definicje na perfekcyjność, dwie różnorakie ambicje oraz dwa marzenia, które koniec końców łączą się w jedną wspólną pasję do muzyki. To jest w tej opowieści zdecydowanie najpiękniejsze i chyba też najbardziej szczere. Jazz fajny jest, bezwzględnie, ale wolę go chyba bardziej obecnego na płytach, w zaciszu domowym, w głośnikach, niż na nader wymagającej i krzykliwej taśmie filmowej. Sam więc chyba na końcu odpowiedziałem sobie, dlaczego jazz nie zrobił dotąd wielkiej furory w kinie. Po prostu zwykle wolał stawiać na inne konie.
5/6
IMDb: 8,7
Filmweb: 8,4