sobota, 17 sierpnia 2019

Quentin Nostalgino

Pewnego razu... w Hollywood
reż. Quentin Tarantino, USA, 2019
161 min. United International Pictures
Polska premiera: 16.08.2019
Dramat, Komedia



Z nowymi filmami Tarantino jest trochę jak z rollercoasterem Hyperion w EnergyLandii. Byłem niedawno to wiem. Najpierw jedziesz przez pół Polski i z jednej strony nie możesz się doczekać kiedy w końcu wsiądziesz do wagonika, który najpewniej i tak rozwali ci łeb, z drugiej, masz jednak trochę pietra, bo co jeśli jednak ci się nie spodoba i będziesz srał pod siebie ze strachu? Gdy jesteś już na miejscu, musisz przedzierać się przez tak samo pierdolniętych jak ty ludzi gotowych zapłacić każde pieniądze, by tylko zaliczyć tą ekstremalną jazdę bez trzymanki. Z dołu widzisz gigantyczną wieżę z rur wycelowaną w niebieską poświatę i myślisz sobie - kurwa, jakie to wysokie. Potem - kurwa, jakie to szybkie - łamane na - co ja tu robię? Ale podświadomie wiesz, że i tak będzie zajebiście i już nie możesz doczekać się kiedy usiądziesz w tym pieprzonym wagoniku.

W końcu nadchodzi twoja kolej. Wsiadasz, zapinasz pasy, kolejka rusza, łańcuch wciąga wszystkich wysoko, niemal pionowo w górę, niektórzy nie mogą patrzeć na boki i w dół, ekscytacja i adrenalina mieszają się w jednym garze ze strachem i przerażeniem. Nie ma już odwrotu. Zaczyna się stromy pęd ku depresji pod kątem 85 stopni z prędkością 140 km/h, a przy okazji epicki rozgardiasz w twojej głowie. Jeden zjazd, tunel, podjazd, drugi zjazd, korkociąg, ziemia i horyzont zwariowały, zupełnie nie trzymają się poziomu oraz żadnej logiki. Nogi same wyrywają się ku niebiosom, żołądek przybija żółwika z mózgiem, a serce zagląda na chwilę do własnej dupy. Jedyne co do Ciebie dociera to przeraźliwe krzyki współtowarzyszy twojego katharsis. Nagle nadchodzi niespodziewany koniec, kolejka zatrzymuje się, następuje cisza, ty wysiadasz z roztrzęsionymi nogami oraz zupełnie zbity z tropu, nie masz pojęcia co przed chwilą się wydarzyło. Patrzysz na innych uczestników tejże przejażdżki, wszyscy są skołowani jak ty, ale też i dziwnie szczęśliwi. Szybko nachodzi cię myśl – Kurwa, chcę jeszcze raz!

Mniej więcej właśnie tak mam z filmami Tarantino. Raz ten rollercoaster trzęsie mnie i wywraca do góry kołami na łopatki dekorując mnie przy tym cudzymi rzygowinami, innym razem po prostu tylko kręci i trzęsie. Niemniej zawsze dobrze się przy tym bawię i zawsze mam ochotę na więcej. Z takim to więc nastawieniem udałem się w środę do kina na Tarantino vol. 9, na mocno wyczekiwany przez wielu i przeze mnie samego Pewnego razu… w Hollywood.

Chciałem, żeby mnie wytrzęsło i wywróciło do góry nogami, by ktoś mnie obrzygał, bym musiał wycierać krew lejącą się z ekranu ze swoich spodni, żądałem plebejskich igrzysk dla mej duszy. A tu proszę ja was... Supraśl. Tarantino jakby złagodniał, dorósł, nie wiem, może nawet i dojrzał jako artysta, bo zamiast kręcenia beczek i korkociągów zaserwował mi na dzień dobry cały worek melancholii z domieszką nostalgii. Siarczyste przekleństwa, krew i przemoc zostały przez niego nakryte czapką niewidką, wyparowały, nie ma.


I powiem wam szczerze, że bardzo mi się to podobało. Niby było jak zawsze, szybkie kadry skoncentrowane na przedmiotach, ubraniach, autach, mimikach twarzy, epickich dialogach i muzyce. W zasadzie to nadal ten sam Tarantino i te same żółte napisy początkowe, ale jednak jakby inny, jakby Marsjanie porwali i podstawili nam jego klon. Zaprowadzeni jesteśmy za rękę wpierw do czarno-białego westernu z lat 60-tych, by po chwili zawitać w kolorze i w kulisach jego powstawania, do tamtej epoki, do kina i Hollywood w którym wszyscy jarali, pili, jarali zioło i połykali LSD w rytmie rock’n’rolla. W zasadzie robią to samo także i dziś, zgoda, tyle, że w latach 60-tych ubiegłego stulecia było jakby więcej improwizacji, naturalności, stylu i luzu. Aktorzy i twórcy kina byli nieco mniej zmanierowani i zblazowani, właściwie to ten przemysł dopiero się rozkręcał i wspinał po szczebelkach drabiny prowadzącej na ośnieżone szczyty. Ale też być może było inaczej dlatego, że nie było Instagrama i Pudelka.

Tarantino pokazał więc wycinek tamtej epoki, całej tej branży i ludzi kina, którzy błyskawicznie się wznosili ku gwiazdom na niebie oraz równie szybko spadali na same dno. Wszystko to ukazane zostało trochę w oparach groteski i absurdu, a trochę w oparach melancholii. Niemal w każdym kadrze czuć tu pewnego rodzaju tęsknotę za czymś już dawno utraconym i zapomnianym. Za innym podejściem do sztuki filmowej, o czym sam wielokrotnie wspominał sam reżyser, za stylem życia i innego rodzaju pracą na planie, acz z wyraźną analogią i puszczaniem oka do czasów współczesnych. Pod kątem scenografii, kostiumów, sposobu przeniesienia klimatu tamtych lat na ekran to jest to proszę ja was Ekstraklasa, 10 na 10. Muzyka, ubrania, auta, ulice, kluby, neony, bannery reklamowe, byle chrupki, piwo i ciasteczka z tamtych lat, to wszystko tu jest obecne, jakby można było to zaobserwować tuż za rogiem, czy kupić w Biedronce. Niby nic, tak się po prostu kręci dziś filmy lokowane w danej epoce, ale i tak cieszy oko.

Z gracją czasem słonia penetrującego skład porcelany, a czasem zwinnego kota spacerującego po ciemnej ulicy poruszamy się po zakamarkach planów filmowych, barów i imprezowni Beverly Hills. Towarzyszą nam główni bohaterowie tej opowieści – gwiazda westernów Rick Dalton (Leonardo DiCaprio), oraz towarzysz jego hollywoodzkiej egzystencji – kaskader Cliff Booth (Brad Pitt). Ich relacje można porównać trochę do równie barwnego duetu Vincenta Vegi i Julesa Winnfielda. Dialogi, wspólne gadanie o niczym i bujanie się jednym autem, to wszystko nosi znamiona typowej tarantinowszczyzny i ogląda się ich, zaiste, wybornie. Gdzieś za ich plecami w tle obserwujemy całą machinę filmowej propagandy, układy i układziki, kulisy produkcji filmowych, małe dramaty i wielkie sukcesy. Hollywood w oku Tarantino tętni życiem, jest na ostatniej prostej do osiągnięcia szczytów, a jednocześnie tuż za zakrętem, za którym jest już tylko równia pochyła prowadząca cały ten biznes w dół, do moralnego zepsucia. Trochę w tym wszystkim typowego American Dream, a trochę ciszy przed burzą.


Ale Hollywood u schyłku lat 60-tych to także dramaty. To początek końca epoki w której dominował niczym nieskrępowany luz oraz obyczajowa swoboda. Na ekranie pojawiają się rzeczywiste oraz czołowe gwiazdy tamtych lat, których Tarantino czasem celowo podpisuje, żeby ten młodszy mainstreamowy odbiorca skumał kto jest kim, a czasem kazał nam się domyślać i martw się człowieku młody oraz nieotrzaskany z ikonami popkultury tamtej epoki sam. Pojawiają się więc Steeve McQueen, Bruce Lee, Marvin Schwartz, oczywiście Romek Polański i śliczna Sharon Tate, czasem jednak Tarantino wprowadza na plan niezłą nomen omen zawieruchę i nie wiadomo kto jest tu kim, lub kto kogo naśladuje. Myślę, że amerykański odbiorca będzie miał dużo łatwiej z rozszyfrowaniem zakodowanych między wierszami licznych smaczków i wiadomości, zaś europejski będzie miał trochę pod górkę, wszak niewiele mogą nam mówić np. nazwy programów rozrywkowych lecących w latach 60-tych w amerykańskiej TV. Niemniej wyłapywanie pewnych powszechnych i międzynarodowych niuansów oraz smaczków, np. plakatów filmowych z tamtych lat, mnie osobiście bardzo mocno jarało i dostarczało dodatkowych drobnych rozkoszy. Geek retro tak bardzo.

Pewnego razu… w Hollywood to także wielki popis montażystów i samego zmysłu konstrukcyjnego Tarantino, który jak zwykle zawładnięty fascynacją do mieszania ze sobą wielu różnych konwencji oraz gatunków w kinie chętnie teleportuje nas z jednej sceny do drugiej, przeskakując przy tym z jednego gatunku i stylu do innego, z filmu do filmu o filmie, z czerni i bieli do koloru, z westernu do dramatu i z komedii do kina akcji. Dawno już zdążyłem się z tym oswoić, lecz za każdym razem cieszę się jak małe dziecko na widok nowej zabawki, gdy tylko widzę jak z gracją baletnicy skacze nam pan reżyser z kwiatka na kwiatek. Tyle lat na karku oraz widoczna nadwaga, a on ciągle robi te ekranowe wygibasy jakby startował na olimpiadzie w akrobatyce. Perfekcja i czyste piękno w jednym akcie. Tak, tu trzeba ponownie postawić dużego plusa.


Nie można także przejść obojętnie obok kreacji aktorskich. Właściwie wypada wymienić tu tylko dwa nazwiska, co z resztą już wyżej uczyniłem. DiCaprio i Pitt. Pitt i DiCaprio. Reszta jest tu tylko tłem, czasem bardzo zacnym, przyznaję, ale jednak tylko tłem. Nawet boska Margot blednie przy aktorskim popisie wspomnianej dwójki. Al Pacino? Miło go było zobaczyć na ekranie, ale bitch please, to tylko chwilowy przerywnik, mało znaczący przecinek w mocno rozbudowanym zdaniu. Z resztą bardzo wiele tu takich małych i drobnych trzecioplanowych rólek i epizodów. Gremialnie pojawiają się tu mordki dobrze kojarzone z poprzednich filmów Tarantino. Nie tylko więc nasz Rafał Zawierucha jest tu takim filmowym przecinkiem oraz Filipem z Konopii, który praktycznie nie wypowiada w filmie żadnej kwestii (no dobra, raz odezwał się do swojego psa), takich ananasów jest dużo więcej. I bynajmniej nie jest to powód do wstydu, wręcz przeciwnie, na miejscu Zawieruchy powiesiłbym sobie fotkę z Tarantino i Margot Robbie w ramce nad łóżkiem i chełpiłbym się tą chwilą do końca swojego życia. Widać i czuć niemal w każdej scenie świetną zabawę jaką miała na planie cała ta zbieranina. Cóż, ja też bawiłem się z nimi przednio. Wygrani są więc wszyscy.

Ale jeśli już jesteśmy przy aktorstwie, to kolejny raz muszę nisko pochylić się przed chyba najbardziej niedocenianym aktorem w Hollywood – Leosiem DiCaprio. Bożesztymój, czegoż on tu nie odjebał... Płacz, emocjonalne rozklejenie się, humor, cięta riposta, błyskotliwość, obłęd w oczach i urocza ciapowatość. Odwzorowywał tu nie tylko Ricka Daltona, ale także grane przez niego czarne charaktery w licznych westernach oraz fikcyjnych filmach akcji. Przeszedł przez to jak dzik puszczony w żołędzie, z majestatyczną dostojnością, urokiem osobistym i stylem pijanego mistrza. Patrzyłem na niego z nieskrywaną przyjemnością i chętnie zrobiłbym to raz jeszcze, a potem może jeszcze z dziesięć. Brad Pitt, który obrazuje tu ten wspaniały i niczym nieskrępowany amerykański luz, mimo, że warsztatowo i wizerunkowo nie można mu niczego zarzucić, nieco blednie przy DiCaprio, ale też trzeba to jasno napisać, że każdy z nich bez wzajemnego dopełniania się przez siebie nawzajem byłby tylko zagubionym dzieckiem na plaży we Władysławowie.

Stanowią oni jedność, trochę jak Flip i Flap, jak Bonnie i Clyde. Jedność, która obrazuje wszystko to co chciał nam finalnie przekazać sam Tarantino. Odnoszę wrażenie, że rozrysowanie przez niego postacie wcale nie miały nam dostarczać tylko i wyłącznie plebejskiej rozrywki, one także, a może nawet i przede wszystkim, zdefiniowały pewnego rodzaju upadek całej filmowej branży jaki został ukazany w kilku szalonych aktach. Od wielkości, przez stagnację, wypalenie, pychę i upadek. Podoba mi się jak to ktoś zgrabnie ujął w swojej recenzji, że bohaterowie robią tu spektakularny krok do przodu, by po chwili zrobić szybkie dwa kroki w tył. Właśnie takie było (jest?) Hollywood. Żyj szybko, baluj grubo, ale potem umieraj w samotności. Zupełnie jakby Tarantino na stare lata nam się rozczulił i mocno zamartwiał nad kondycją współczesnej branży filmowej (słusznie zresztą). To bez wątpienia jeden z najmądrzejszych jego filmów, który paradoksalnie wcale nie jest tym najlepszym, acz tu pewnie zdania będą podzielone.


I generalnie wszystko byłoby git majonez, suniemy tak sobie oto po autostradzie nowym Cadillaciem DeVille z roku 69, prosto ku zachodzącemu słońcu. Dwie i pół godziny leniwego, acz wcale nie nudnego snucia się między kolejnymi lokacjami oraz błyskotliwymi scenami i gagami mija w poczuciu pewnego rodzaju nostalgii, ale też w asyście śmiechu i dobrej zabawy. Jednak w głowie coraz bardziej rysował mi się już finał, który czy chciałem tego czy nie, musiał w końcu nastąpić. Celowo unikałem przed projekcją cudzych recenzji i czytania komentarzy, gdyż nie chciałem psuć sobie zabawy. Spokojnie, wam też nie będę tego czynił. Przez cały film zastanawiałem się jednak w jaki sposób Tarantino odniesie się do bestialskiego mordu na ciężarnej Sharon Tate i jej współtowarzyszy niedoli przez bandę Mansona, o czym w okresie promocji filmu było przecież tak bardzo głośno. Jak on u licha wybrnie z tej makabry jaka nadal wstrząsa światem siedząc po uszy w komediowej stylistyce?

Znając jego przewrotność i odwagę spodziewałem się grubej i zaskakującej puenty, ba, oczekiwałem krwawego finału, obuchu uderzającego mnie w tył głowy, tego, że pożre mnie wielki pterodaktyl wynurzający się zza cienia pałacu kultury, po czym wysra na środku Marszałkowskiej. Tak, spodziewałem się wszystkiego i w zasadzie to dostałem, tyle, że tkwiąc tak w kinowym fotelu wcale tego chciałem. Nie powiem, ze mi się nie podobało. Skłamałbym bardzo i nie mógłbym się potem przejrzeć w lustrze. Świetnie się bawiłem na tej ostatniej kilkunastominutowej sekwencji filmu, słowo harcerza. Dostałem w nich wszystko to z czego dotąd znany był Tarantino. Mniej więcej. Tylko w mordę jeża… za cholerę mi to nie pasowało do całości. Zobrazowanie bandy Mansona (tudzież pieprzonych hipisów) było dość hmm… przewrotne, to fakt, ale jednocześnie nazbyt płytkie i mocno niepełne. Wątek, na którym bazował cały hype filmu przed jego premierą został potraktowany trochę jak bezdomny na dworcu centralnym w Warszawie. Można było obok niego przejść nawet go specjalnie nie zauważając. Jakby go w ogóle nie było. Amba Fatima.

Trochę zatem finalnie kuje mnie to w oko, także uwiera w tyłek, bo jednak przeszło 2 i pół godziny w fotelu robią swoje, trochę też czuję się tym wszystkim skołowany i zamroczony jak Artur Szpilka po ostatniej walce. Ale też im dłużej o tym wszystkim myślę, tym bardziej mi się to wszystko podoba i skleja w logiczną całość. Ta tarantinowska przewrotność, urocze żonglowanie faktami oraz różnymi filmowymi konwencjami finalnie budzi mój wielki podziw i szacunek. Jest tu zbyt wiele dobrych rzeczy, by silić się na rozdmuchaną krytykę. TAK, jednak jestem ukontentowany. TAK, przez jedną noc podwyższyłem ocenę o jedno oczko. NIE, to nie jest najlepszy film Tarantino. Te zostały już nakręcone. Ale TAK, jego filmy to nadal świetna zabawa, jakość i odmienność. Tym razem dostajemy także coś ekstra, coś zupełnie nowego - garść melancholii, co prawda zmieszanej z dwunastoletnią whiskey, ale zawsze to jakiś powiew świeżości. I w końcu TAK, idźcie na to do kina.






1 komentarz:

  1. No i zajebista recka - jak zwykle w sumie więc to już nudno tak chwalić, ale coś mało komentarzy ostatnio to Cię pochwalę co byś sens pisania widział:) Nawet skorzystałeś ze wspomnianego kroku w przód i dwóch w tył, melancholii i dojrzewania Tarantino :)
    M.

    OdpowiedzUsuń