Obdarowani
reż. Marc Webb, USA, 2017
101 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 18.08.2017
Dramat
Starzeję się. Tzn. to jest już niezaprzeczalny fakt i doskonale wiem, że proces przeprowadzenia się z nocnych parkietów do domowych kapci dawno już się u mnie rozpoczął, to jednak nadal jest to dla mnie trudne do zaakceptowania i stanowi pewnego rodzaju egzotyczną nowość. Ciało i umysł jak na swój wiek trzymają się całkiem nieźle i zdecydowanie bliżej im do tańca niż do różańca, ale tak, starzeję się. Tak mówią liczby oraz coraz dłuższe i bardziej męczące kace z rodziny gigantów. Twierdzi tak też nawet kino do którego mniej już ostatnio zaglądam (acz jak co roku zwalam to na letni repertuar) i filmy jakie oglądam. O moim starczym zgorzknieniu świadczy nawet to, że coraz bardziej nie chce mi się już tutaj więcej pisać i posłałbym tą całą zabawę w mało poważne blogowanie do wora, a wór do jeziora. Ale już takim ostatecznym potwierdzeniem moich starczych demencji, taką kropką nad i w kształcie laski jest fakt, że jestem pod wrażeniem Obdarowanych w reż. Marca Webba (m.i.n. 500 Days of Summer). Ba, postanowiłem nawet o tym napisać reckę i to w okresie wakacyjnym, w którym zwykle zamiast na durnym pisaniu skupiam się głównie na grzaniu w słońcu swoich niemłodych już kości. Starość, ty dziwko.
Dlaczego jest to takie dziwne, a przynajmniej powinno? A to dlatego, gdyż ponieważ, jest to film, którego konstrukcja odrysowana jest od starej jak ja kino kalki stworzonej z tanich i prostych emocji, przewidywalnej fabuły oraz przeciągniętej przez maszynkę do wyciskania łez, taką samą, którą można zaobserwować w wenezuelskich telewizyjnych tasiemcach, tudzież w ckliwych historyjkach drukowanych w Chwili dla Ciebie. Takie to trochę babskie kino doprawione sosem familijnym, w sam raz do kominka, bujanego fotela i medykamentów na suchość w gardle, odwodnienie, zgagę, katary (mokry, suchy i nieokreślony), nerwobóle, stawy, artretyzm i kolkę wątrobową. Doskonały towarzysz długich jesiennych wieczorów spędzonych na świetlicy w domu seniora Tęczowe Wzgórze. Wyobraźcie więc sobie, że w tym starczym tyglu i na tym bujanym fotelu siedzę ja, cały na biało, nagle wstaję i zaczynam klaskać.
Tak właśnie trochę się czuję dzieląc się teraz z wami moimi spostrzeżeniami na temat filmu dla mentalnych seniorów. Nieco niezręcznie, ale cholera, tak jest uczciwie. Podobał mi się. Serio. Fajnie się to oglądało. Pomijając już wyhodowane przez mą postępującą starość instynkty, to Obdarowani zawierają w sobie któryś z owoców z talerza pełnego potraw „magii kina”. Może i ten najczęściej stosowany i oklepany, najbardziej banalny, ale do diaska, co z tego? Jest smaczny. A jak coś mi smakuje, to wpierdalam aż mi się uszy trzęsą. Kucharz się postarał, wystrój restauracji też spoko, wszystko jest świeże i smaczne, a kelnerce zostawiłem nawet spory napiwek, wszyscy są więc zadowoleni. Interes się kręci.
Historia Obdarowanych ma w sobie coś z... Manchester by the Sea. Wiem. Właśnie w tym momencie spadają w domach ciężkie przedmioty z półek, wybuchają dawno nieczynne już wulkany, ślepcy odzyskują wzrok, a pandy w tokijskim ZOO nagle wykrzykują ludzkim głosem: Co on pierdoli?! Jak to Manchester by the Sea? Ten kapitalny film, być może nawet najlepszy produkt tego półrocza z zajebistym Casey Affleckiem ma coś wspólnego z jakimiś tam Obdarowanymi, które nikogo normalnego (poza mną) nie obchodzą? Ano ma. Niedosłownie rzecz jasna, bo to mimo wszystko nieco inna kategoria wagowa, ale boks jest zawsze boksem i w ryj dać można dać. Ja dostałem centralnie prawym sierpowym w nos i byłem nawet liczony. Co prawda szybko wstałem, ale przez chwilę musiałem wąchać stopy przeciwnika. Podobieństwa zaczynają się i w sumie także od razu kończą na cieplarnianej konstrukcji fabularnej i na takiej hmm... czysto ludzkiej w swoim wymiarze dobroci, która pokonuje cierpienie przez techniczny nokaut, ale ta też wcale nie daje znów tak od razu za wygraną. Niby happy end, ale tak jakby nie do końca. Raczej osiągnięty w bólach remis ze wskazaniem, ale koniec końców widz i tak wychodzi z kina zadowolony. Nawet, jeśli robi to w pozycji horyzontalnej.
Głównym bohaterem jest Frank (Chris Evans). Siedzi w nim jakaś trauma i niespełnienie z przeszłości, które pozostawiły na nim swoje piętno. Walczy o coś z jego punktu widzenia ważnego i zarazem pięknego wokół czego kręci się ta dziwka miłość (mówiłem, że się starzeję). Wychowuje w pojedynkę młodocianą siostrzenicę Mary, córkę swojej zmarłej siostry, która jak się okazuje, jest matematycznym geniuszem. Relacje oraz więź emocjonalna jaka się przez te lata między nimi wytworzyły są, cóż, niebanalne i oryginalne, a nawet takie wiecie, przedstawione z jajem i humorem. Reżyser od razu daje do zrozumienia, że jest fajnie i wszyscy są szczęśliwi, definiuje też jasną stronę mocy i mówi co jest najważniejsze w życiu. Ale żeby nie było znów tak za słodko, dorzuca dla kontrastu babcię małej Mary (Lindsay Duncan), która, jak to zwykle widać z punktu widzenia starszych ludzi, myśli, ze jest mądrzejsza, wie lepiej i chce także lepiej wykorzystać geniusz wnuczki, by pchnąć ją w kierunku międzynarodowej kariery. W pewnym sensie samoistnie lokuje się tym samym na pozycji tego nieco ciemniejszego charakterku. Ale Webb, który lubi takie gierki umiejętnie prowadzi tą w sumie banalną opowieść i uczciwie przedstawia argumenty dwóch stron konfliktu pokazując plusy i minusy obu obozów trzymających władzę. A z plusami, wiadomo, chodzi o to, żeby nie przysłaniały nam minusów.
Tak więc jako widzowie odsłaniamy minusy, żeby dostrzec te plusy właśnie, a tym największym z nich wydaje się być młodziutka Mary (Mckenna Grace), która wprowadza do tej opowieści taki power i taki koloryt, że festiwal balonów w amerykańskim Albuquerque niech się lepiej nie wygłupia i od razu schowa do szafy. Prawdziwa petarda, szyk i elegancja, ale to w zasadzie żadne novum w amerykańskiej kinematografii, bowiem ich dzieciaki mają na koncie już tak wiele fenomenalnych ról, że właściwie sam się sobie dziwię, że się jeszcze czasem dziwię i na to łapię. Dziecko nie dziecko, rozliczyć je trzeba tak samo jak dorosłego aktora. Tym bardziej, że mimo ledwie jedenastu lat na karku, mała ma już zaliczone czternaście ról. CZTERNAŚCIE. Stary ekranowy wyjadacz a nie słodkie i niewinne dziecko. Niemniej zagrała bardzo naturalnie i z bożą iskierką, która nie powiem, gdzieś tam zapłonęła mi nawet w okolicach klatki piersiowej. Natomiast o wspomnianym już wyżej Chrisie Evansie można napisać tylko tyle i aż tyle, że był jak Casey Affleck w Mancheter by the Sea (wiem wiem, znowu, ale musiałem) przez co Tommy Lee Jones w Ściganym może iść już na zasłużoną emeryturę. Klasa. I to pomimo tego, że w zasadzie nie zrobił niczego wielkiego, ot, wystarczyła jedna dobrze dobrana mina, ale tak to już jest, że czasem wielkie rzeczy rodzą się w wodzie do kostek. Np. pstrągi. Jadłem ostatnio dobrego, to wiem.
Zatem Obdarowani na pierwszy rzut oka nie dają nam niczego więcej ponad ckliwość oraz chwilowe i przyjemne +24 stopni Celsjusza, które kojąco rozgrzewają serducha mentalnych i wiecznie zmarzniętych seniorów. Celowo wywołują rodzinną wojenkę o prawa do wychowania małego geniusza, by na jej tle zdefiniować wartości stare jak Clint Eastwood. Niemniej ciągle płynnie przelewają się one przez nasze aorty i pompują utlenioną krew do naszych serc. Na końcu zasadne staje się pytanie - Kariera, sława i pieniądze, czy może jednak normalne, lecz skromniejsze życie, huśtawki w parku, koleżanki i koledzy? Odpowiedź wydaje się prosta w każdym momencie trwania tego sporu, ale Webb uczciwie ukazuje dwie strony medalu, jednak z pominięciem zbytecznego czepialstwa i moralizatorstwa, dzięki czemu w ostateczności całą pulę i tak zgarniają widzowie. Świetny układ. Ciepłe, wzruszające, proste i nieskomplikowane kino. Napisałbym, że takie jak nasze lato, ale te występujące w naszej szerokości geograficznej znacznie trafniej zdefiniowałaby np. Annabelle. Narodziny zła.
I tak sobie myślę sącząc teraz wódkę z colą limonkową, że starość chyba jednak nie jest taka znów najgorsza. Przywraca nam instynkty wypalone i stłamszone przez wódę, dragi i dziki seks na plaży. Pewnie, że jest to fajne, ba, kto nie próbował ten nie wie że żyje, ale każdy, nawet najbardziej hardcorowy imprezowicz musi w końcu kiedyś odpocząć. Choćby przez chwilę. Polecam więc zrobić to przy najnowszym filmie Marca Webba.
IMDb: 7,7
Filmweb: 7,7
reż. Marc Webb, USA, 2017
101 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 18.08.2017
Dramat
Starzeję się. Tzn. to jest już niezaprzeczalny fakt i doskonale wiem, że proces przeprowadzenia się z nocnych parkietów do domowych kapci dawno już się u mnie rozpoczął, to jednak nadal jest to dla mnie trudne do zaakceptowania i stanowi pewnego rodzaju egzotyczną nowość. Ciało i umysł jak na swój wiek trzymają się całkiem nieźle i zdecydowanie bliżej im do tańca niż do różańca, ale tak, starzeję się. Tak mówią liczby oraz coraz dłuższe i bardziej męczące kace z rodziny gigantów. Twierdzi tak też nawet kino do którego mniej już ostatnio zaglądam (acz jak co roku zwalam to na letni repertuar) i filmy jakie oglądam. O moim starczym zgorzknieniu świadczy nawet to, że coraz bardziej nie chce mi się już tutaj więcej pisać i posłałbym tą całą zabawę w mało poważne blogowanie do wora, a wór do jeziora. Ale już takim ostatecznym potwierdzeniem moich starczych demencji, taką kropką nad i w kształcie laski jest fakt, że jestem pod wrażeniem Obdarowanych w reż. Marca Webba (m.i.n. 500 Days of Summer). Ba, postanowiłem nawet o tym napisać reckę i to w okresie wakacyjnym, w którym zwykle zamiast na durnym pisaniu skupiam się głównie na grzaniu w słońcu swoich niemłodych już kości. Starość, ty dziwko.
Dlaczego jest to takie dziwne, a przynajmniej powinno? A to dlatego, gdyż ponieważ, jest to film, którego konstrukcja odrysowana jest od starej jak
Tak właśnie trochę się czuję dzieląc się teraz z wami moimi spostrzeżeniami na temat filmu dla mentalnych seniorów. Nieco niezręcznie, ale cholera, tak jest uczciwie. Podobał mi się. Serio. Fajnie się to oglądało. Pomijając już wyhodowane przez mą postępującą starość instynkty, to Obdarowani zawierają w sobie któryś z owoców z talerza pełnego potraw „magii kina”. Może i ten najczęściej stosowany i oklepany, najbardziej banalny, ale do diaska, co z tego? Jest smaczny. A jak coś mi smakuje, to wpierdalam aż mi się uszy trzęsą. Kucharz się postarał, wystrój restauracji też spoko, wszystko jest świeże i smaczne, a kelnerce zostawiłem nawet spory napiwek, wszyscy są więc zadowoleni. Interes się kręci.
Historia Obdarowanych ma w sobie coś z... Manchester by the Sea. Wiem. Właśnie w tym momencie spadają w domach ciężkie przedmioty z półek, wybuchają dawno nieczynne już wulkany, ślepcy odzyskują wzrok, a pandy w tokijskim ZOO nagle wykrzykują ludzkim głosem: Co on pierdoli?! Jak to Manchester by the Sea? Ten kapitalny film, być może nawet najlepszy produkt tego półrocza z zajebistym Casey Affleckiem ma coś wspólnego z jakimiś tam Obdarowanymi, które nikogo normalnego (poza mną) nie obchodzą? Ano ma. Niedosłownie rzecz jasna, bo to mimo wszystko nieco inna kategoria wagowa, ale boks jest zawsze boksem i w ryj dać można dać. Ja dostałem centralnie prawym sierpowym w nos i byłem nawet liczony. Co prawda szybko wstałem, ale przez chwilę musiałem wąchać stopy przeciwnika. Podobieństwa zaczynają się i w sumie także od razu kończą na cieplarnianej konstrukcji fabularnej i na takiej hmm... czysto ludzkiej w swoim wymiarze dobroci, która pokonuje cierpienie przez techniczny nokaut, ale ta też wcale nie daje znów tak od razu za wygraną. Niby happy end, ale tak jakby nie do końca. Raczej osiągnięty w bólach remis ze wskazaniem, ale koniec końców widz i tak wychodzi z kina zadowolony. Nawet, jeśli robi to w pozycji horyzontalnej.
Głównym bohaterem jest Frank (Chris Evans). Siedzi w nim jakaś trauma i niespełnienie z przeszłości, które pozostawiły na nim swoje piętno. Walczy o coś z jego punktu widzenia ważnego i zarazem pięknego wokół czego kręci się ta dziwka miłość (mówiłem, że się starzeję). Wychowuje w pojedynkę młodocianą siostrzenicę Mary, córkę swojej zmarłej siostry, która jak się okazuje, jest matematycznym geniuszem. Relacje oraz więź emocjonalna jaka się przez te lata między nimi wytworzyły są, cóż, niebanalne i oryginalne, a nawet takie wiecie, przedstawione z jajem i humorem. Reżyser od razu daje do zrozumienia, że jest fajnie i wszyscy są szczęśliwi, definiuje też jasną stronę mocy i mówi co jest najważniejsze w życiu. Ale żeby nie było znów tak za słodko, dorzuca dla kontrastu babcię małej Mary (Lindsay Duncan), która, jak to zwykle widać z punktu widzenia starszych ludzi, myśli, ze jest mądrzejsza, wie lepiej i chce także lepiej wykorzystać geniusz wnuczki, by pchnąć ją w kierunku międzynarodowej kariery. W pewnym sensie samoistnie lokuje się tym samym na pozycji tego nieco ciemniejszego charakterku. Ale Webb, który lubi takie gierki umiejętnie prowadzi tą w sumie banalną opowieść i uczciwie przedstawia argumenty dwóch stron konfliktu pokazując plusy i minusy obu obozów trzymających władzę. A z plusami, wiadomo, chodzi o to, żeby nie przysłaniały nam minusów.
Tak więc jako widzowie odsłaniamy minusy, żeby dostrzec te plusy właśnie, a tym największym z nich wydaje się być młodziutka Mary (Mckenna Grace), która wprowadza do tej opowieści taki power i taki koloryt, że festiwal balonów w amerykańskim Albuquerque niech się lepiej nie wygłupia i od razu schowa do szafy. Prawdziwa petarda, szyk i elegancja, ale to w zasadzie żadne novum w amerykańskiej kinematografii, bowiem ich dzieciaki mają na koncie już tak wiele fenomenalnych ról, że właściwie sam się sobie dziwię, że się jeszcze czasem dziwię i na to łapię. Dziecko nie dziecko, rozliczyć je trzeba tak samo jak dorosłego aktora. Tym bardziej, że mimo ledwie jedenastu lat na karku, mała ma już zaliczone czternaście ról. CZTERNAŚCIE. Stary ekranowy wyjadacz a nie słodkie i niewinne dziecko. Niemniej zagrała bardzo naturalnie i z bożą iskierką, która nie powiem, gdzieś tam zapłonęła mi nawet w okolicach klatki piersiowej. Natomiast o wspomnianym już wyżej Chrisie Evansie można napisać tylko tyle i aż tyle, że był jak Casey Affleck w Mancheter by the Sea (wiem wiem, znowu, ale musiałem) przez co Tommy Lee Jones w Ściganym może iść już na zasłużoną emeryturę. Klasa. I to pomimo tego, że w zasadzie nie zrobił niczego wielkiego, ot, wystarczyła jedna dobrze dobrana mina, ale tak to już jest, że czasem wielkie rzeczy rodzą się w wodzie do kostek. Np. pstrągi. Jadłem ostatnio dobrego, to wiem.
Zatem Obdarowani na pierwszy rzut oka nie dają nam niczego więcej ponad ckliwość oraz chwilowe i przyjemne +24 stopni Celsjusza, które kojąco rozgrzewają serducha mentalnych i wiecznie zmarzniętych seniorów. Celowo wywołują rodzinną wojenkę o prawa do wychowania małego geniusza, by na jej tle zdefiniować wartości stare jak Clint Eastwood. Niemniej ciągle płynnie przelewają się one przez nasze aorty i pompują utlenioną krew do naszych serc. Na końcu zasadne staje się pytanie - Kariera, sława i pieniądze, czy może jednak normalne, lecz skromniejsze życie, huśtawki w parku, koleżanki i koledzy? Odpowiedź wydaje się prosta w każdym momencie trwania tego sporu, ale Webb uczciwie ukazuje dwie strony medalu, jednak z pominięciem zbytecznego czepialstwa i moralizatorstwa, dzięki czemu w ostateczności całą pulę i tak zgarniają widzowie. Świetny układ. Ciepłe, wzruszające, proste i nieskomplikowane kino. Napisałbym, że takie jak nasze lato, ale te występujące w naszej szerokości geograficznej znacznie trafniej zdefiniowałaby np. Annabelle. Narodziny zła.
I tak sobie myślę sącząc teraz wódkę z colą limonkową, że starość chyba jednak nie jest taka znów najgorsza. Przywraca nam instynkty wypalone i stłamszone przez wódę, dragi i dziki seks na plaży. Pewnie, że jest to fajne, ba, kto nie próbował ten nie wie że żyje, ale każdy, nawet najbardziej hardcorowy imprezowicz musi w końcu kiedyś odpocząć. Choćby przez chwilę. Polecam więc zrobić to przy najnowszym filmie Marca Webba.
IMDb: 7,7
Filmweb: 7,7
Cóż.. Ja też się starzeję niestety. Świadczy o tym m.in. fakt iż kiedyś każdego lata marzyło mi się morze i wspomniany przez Ciebie seks na plaży (ale nie ot tylko seks hop siup z byle kim tylko całe romantico erotico story) a teraz już przestałam kompletnie o tym myśleć a tym bardziej marzyć. Ba! W ogóle seks może dla mnie nie istnieć (i to od dawna).
OdpowiedzUsuńKażdy się starzeje ale faceci mają lepiej bo oni wręcz zyskują z wiekiem. A dla kobiet life/time is brutal. Oczywiście w czasach obecnych można długo zachować młody wygląd ale trzeba mieć fundusze. A i chęci by dbać o to. U mnie m.in. kolejny objaw wieku jest taki że już kompletnie mam w nosie wygląd. Zresztą i tak zdrowie najważniejsze. A i z tym przeważnie marnie na stare lata (choć są wyjątki ale raczej nie wśród tych co pili wódę etc)
Pół biedy jak ktoś ciekawie przeżył życie, wykorzystał dobrze swój czas, a o wiele większy żal gdy zmarnowało się najlepsze lata..