czwartek, 28 lutego 2013

Psycho Dad

Hitchcock
reż. Sacha Gervasi, USA, 2012
98 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 01.03.2013
Biograficzny, Dramat



Tegoroczna Oscariada jak co roku zakończyła się wielkim spazmem uniesienia i zbiorową kanonadą zachwytów, czyli zgodnie z oczekiwaniami milionów. Emocji jednak było w niej tyle, co podczas noworocznego orędzia Prezydenta Bula bez wąsów. Już więcej kasy u bukmacherów można zgarnąć obstawiając wyniki węgierskiej drugiej ligi waterpolo, niż typując zwycięzców najpoważniejszych Oscarowych kategorii. Pomijam już wyjątkową miałkość i wartość merytoryczną oraz o zgrozo, artystyczną tegorocznego repertuaru (na szczęście były sympatyczne wyjątki od tej smutnej reguły), niestety i w tym roku widać było jak na dłoni, że Hollywood od pewnego czasu nie ma na siebie pomysłu i tylko powiela do bólu oklepane schematy przytrzymując je z pompą przy nadętym do granic wytrzymałości życiu w próżności.

Ale też, kogo to w ogóle obchodzi? Przecież chodzi o zabawę. Hollywood od dawna nie jest już od wyznaczania nowych kierunków w sztuce filmowej, on tylko dostarcza zwykłej, plebejskiej rozrywki dla mas. Coś jak „Mam talent” w TVN. Dlatego nie dziwię się, że miliony ludzi na świecie przez kilka bardzo wczesnych, bądź też późnych godzin nocnych wlepiało swe ślipia w nieco naiwne czarowanie widza i pozwalało rzucać w siebie ładnie opakowanym kiczem. Czy komuś przeszkadzał fakt, że już na kilka tygodni wcześniej znani byli zwycięzcy większości kategorii? Nie. Grunt, że można pogapić się na gwiazdy i gwiazdki przystrojone w suknie wieczorowe oraz smokingi z muchą, a naczelną myślą jaka wielu podglądaczom przyświeca od lat jest to, kto tym razem wyrżnie się na schodach (Loffciam cię JL). Już dobre kilka lat temu wyrosłem z tej ą i ę nomenklatury, moje oczekiwania się trochę bardziej zazębiły, oraz wbiły w nieco poważniejsze i twardsze podłoże. Owszem, ciągle szukam nowych wrażeń w kinie, ale tych już dawno przestała mi dostarczać Fabryka Snów. Szkoda. Ale też nie ma co dramatyzować. Na szczęście są jeszcze inni.

Tak więc osobiście wystarczyły mi cztery minuty poświęcone Oscarom dzień później. Mniej więcej tyle właśnie czasu zajęło mi przeczytanie listy wszystkich laureatów i rzucenie okiem na kilka zdjęć oraz jakieś skrawki z YT. Nie czuję się z tym gorzej od innych kinofilów, raczej bardziej wyspany. Męczyły mnie tylko trochę zapytania różnych znajomych o moje po Oscarowe refleksje. Odpowiadałem wszystkim i bez wyjątku, że albo „jebać te Oscary”, albo nie mniej prostackie i trochę zdawkowe: „Argo, LOL”. No bo jak inaczej? Argo nie znalazłoby się w moim rocznym podsumowaniu, być może nawet w pierwszej pięćdziesiątce, a tu raptem „Najlepszy film”, no ale o tym pisałem już dwa wynaturzenia temu, więc jak to się gada u nas na prażce - Ciach bajera.

Szkoda mi tylko trochę mojego dzisiejszego bohatera recki, a jest nim nie kto inny, jak sam Alfred Hitchcock. No, może niedosłownie sam we własnej osobie, bardziej jego wszechobecny duch i wytworne, hopkinsowskie alter ego. Trochę może i zaspał na tegoroczne Oscary, ale przecież i tak był brany pod uwagę Akademii, która, najdelikatniej rzecz ujmując, najpierw zdeptała jego twarz butem, potem wbiła sztylet w jego nadymany brzuch, wyciągnęła wnętrzności szpadlem od kominka, po czym naszczała do środka. Wiem, niesmaczne, ale jedna marna nominacja (za charakteryzację - słusznie) to po prostu poniżenie, cios w podbrzusze, rzucenie okruchów z obiadu głodnemu, w dodatku z szyderczym uśmiechem na twarzy. Ale nie powiem, też miałem wątpliwości. Przeleciała mi nawet po zwojach w mózgu myśl, że ten Hitchcock może faktycznie jest kiepskim filmem i zamachem na absolutną świętość, coś jak nasze ostatnie historyczne produkcje nad Wisłą. Że to właśnie stąd taka bieda w Oscarowym menu. W końcu za reżyserię wziął się zupełnie nieznany na głębszych wodach żółtodziób, Sacha Gervasi, więc mógł spieprzyć. No jak nie jak tak. Ale po chwili do łepetyny wróciła normalność, czyli nienormalność, bowiem na Oscarach wszystko jest do góry kołami i gdzie jak gdzie, ale w LA logiki szukać nie należy. Co to jest w ogóle za wyznacznik jakości filmowej? Żodyn.

Akademia i tym razem zachowała konsekwencję i po raz kolejny nie dała się nabrać na nazwisko Hitchcock. Kocha je niemal cały świat, zna nawet przeciętny chińczyk, a pies mojej sąsiadki (kundlowaty pudel), gdyby potrafił mówić, rzekłby, że wkurwiały go Ptaki Hitchcocka. Ale Hollywood naszego brytyjskiego dżentelmena nigdy specjalnie nie darzyło należytym szacunkiem. Może chodziło o te pochodzenie właśnie, może o jego nieco nadęty styl bycia, a może też zwyczajnie, wyprzedzał on swoją epokę w której dane mu było egzystować, a która to nie była w stanie za nim nadążyć. Hitchcock nominowany był do Oscarów aż pięciokrotnie. Mimo, że przynajmniej w trzech przypadkach sobie na to w pełni zasłużył, niczym moja skromna postać na wdzięki nadal niezwykle ponętnej Salmy Hayek, to jednak nigdy nie wyczytano na głos jego nazwiska. Taki już nasz parszywy los Hitch. Gdybyś żył, zapewne obróciłbyś to wszystko w ponury żart. W końcu sam mówiłeś, że absurdalność daje się wyrazić tylko za pomocą humoru, a to jest przecież na swój sposób śmieszne. Ja jednak wolałbym żebyś zaczął od trzęsienia ziemi i później już tylko podnosił napięcie. Oczami wyobraźni widzę jak rozbijasz o ścianę łeb Lincolna, a Argo dźgasz nożem pod prysznicem. Dla takiego widoku sam chętnie zarwałbym nockę i pozwolił obrzucać się tanim lukrem z telewizora. Pieprzyć te Oscary po trzykroć.


No ale do rzeczy. Hitchcock. Kto jak kto, ale ten pan zasłużył sobie na własne pięć minut i mimo dużych rozmiarów, na wciśnięcie własnego cielska w taśmę filmową. Niezwykle szanowana postać w świecie filmu, nawet w tym nieufnym Hollywood. Ten pochodzący z Lądka Zdroju wyrafinowany dżentelmen, przyczynił się w dużej mierze do rozwoju kinematografii, a nawet sam wymyślił przynajmniej jeden nowy gatunek filmowy: Thriller psychologiczny. Niezwykły człowiek o wielkiej charyzmie, trudnym charakterze i bogatym życiorysie. Wewnętrznie skonfliktowany i chaotyczny w wyrażaniu emocji, wielki żarłok, wytworny kobieciarz i tyran na planie filmowym w jednym. Mimo, że to już ponad 30 lat minęło od jego śmierci, można by o nim pisać wiele i ciągle natrafiać na coś nowego. No aż się prosiło o film. Ten w końcu powstał, zrobiono to całkiem dobrze, upieram się nadal, że nawet na miarę Oscarów, ale jak to zwykle z tym tucznikiem w przeszłości bywało, doceni go chyba tylko publiczność. No i ja rzecz jasna, co niniejszym czynię. To my jesteśmy najlepszym i najbardziej wartościowym kryterium dla twórców. Od zawsze i na zawsze.

Zdążyłem już przeczytać kilka notek na temat Hitchcocka i przeważały raczej głosy umiarkowanego rozczarowania, dlatego jak zwykle będę silił się na oryginalność i grubasa bronił będę. Już nawet nie chodzi o prywatne sentymenty, które i owszem, są, kłębią się w mej chmurze od lat, ale o racjonalną ocenę całej produkcji. A ta jest naprawdę udana. Co prawda skupia na sobie tylko mały wycinek z życia legendy, ale rykoszetem porusza wiele wątków pobocznych z żywota Hitchcocka. Nie jest więc to bogata biografia penetrująca jego kształtowanie się niezwykłej osobowości począwszy od czasów wczesnego dzieciństwa, na procesie przepotwarzenia się w wyniosłą otyłość kończywszy, nie. Poznajemy go w chwili premiery Północy-północnego zachodu w roku 1959, kiedy to jest już u szczytu kariery i w przeddzień odnalezienia natchnienia oraz inspiracji, czegoś nowego, co postawi kropkę nad i jego powszechnej zajebistości. Tak rodzi się wstęp do produkcji jego najgłośniejszego i jednego z najbardziej szokujących w historii Hollywood filmu - Psychozy.

Gervasi zabiera się do tego wprost kapitalnie. Doprowadza do interesującego z punktu widzenia widza zabiegu, w którym obserwujemy na wielkim ekranie proces powstawania kultowego filmu… w filmie. I tak oto bawimy się podwójnie dobrze, bowiem doświadczamy w wersji fabularnej genezy powstania Psychozy, widzimy, jak kręcone są poszczególne sceny znane przecież przez nas na wylot. Owszem, nie jest to prawdziwy Hitch, tylko kapitalnie odzwierciedlający go sir Anthony Hopkins (klasa!). To także nie Janet Leigh dźgana jest pod prysznicem, tylko nie mniej boska Scarlett Johansson (jest to na tyle piękne dziewczę, że zupełnie mi to nie przeszkadzało). Vera Miles a.k.a Jessica Biel i Anthony Perkins vel. James D'Arcy mimo świetnego odzwierciedlenia swoich pierwowzorów z roku 1960, także nie są autentykami, a mimo to ogląda się ich wszystkich przyjemnie i łyka każdą, nawet największą bzdurę oraz duperelę jaka wyłazi na światło dzienne przy okazji powstawania kultowej produkcji.


Ale tej Psychozy i tak jest tu w sumie niewiele, acz w sam raz. Gervasi poświęcił także dużo czasu na osobiste relacje Hitchcocka ze swoją żoną, które w trakcie kręcenia chyba jednak najważniejszego filmu w jego karierze, przechodziły bardzo trudny okres. Alma Reville (również kapitalna Helen Mirren) została przedstawiona jako niezwykle silna kobieta dzięki której pozycja Hitcha została nie tyle ugruntowana, co niemal wniesiona na jej plecach na sam szczyt. Przez to sam Hitchcock został nieco przyćmiony w filmie, który jakby nie patrzeć, poświęcony jest przede wszystkim jego skromnej osobie. Ale na pewno nie nazwałbym tego zarzutem, prędzej dopełnieniem. Pośrednio odsłonięto także nieco kulisy sztampowego i cynicznego świata ówczesnych wytwórni filmowych zlokalizowanych w Hollywood, a które to na moje oko, zarówno wczoraj, jak i dziś, są wprost identyczne w podejściu do sztuki filmowej. Tak więc żadna nowość.

Jest więc tu wszystkiego po trochu. Całkiem nieźle wyważone, zmontowane, wzorowo zagrane, a poszczególne wątki i zmiany lokacyjne uzupełnione są o dość osobliwe projekcje naszego głównego bohatera, które w zamyśle twórców, miały nawiedzać jego osobliwe myśli chyba tylko po to, by nadać tej leniwej historii odrobinę hitchcockowskiej intrygi i kto wie, być może także suspensu. Uznajmy, że wyszło tak sobie, ale osobiście nie oczekiwałem od twórców tych samych emocji, jakimi nasiąknięte są stare kadry z filmów Hitchcocka. W końcu to nie jest jego film, tylko o nim. Na dzień dobry należy to od siebie rozgraniczyć. Kto nie będzie potrafił się z tym pogodzić, odpadnie i zanurzy się w obojętności oraz permanentnym rozczarowaniu, a cholera szkoda byłoby to czynić, bowiem absolutnie wszyscy w tym filmie na to sobie nie zasłużyli, zwłaszcza aktorzy. Wszystkie wyżej wymienione przeze mnie nazwiska dźwigają na swoich barkach niezwykły ciężar kinematograficznej historii w sposób godny i wystarczająco przekonujący. Trochę w stylu jednej z ostatnich wariacji Woody'ego Allena - O północy w Paryżu, czyli tak z przymrużeniem oka, ale ze smakiem. Hopkins - przekot. Tak dobrze wczuł się w rolę wielkiego mistrza, że aż z trudem idzie dostrzec na ekranie jego rodowe rysy twarzy oraz sylwetkę. Gdybym nie wiedział wcześniej, że to on właśnie wciela się w tą wielką postać, to bym go za cholerę w tej sztucznej skórze nie poznał. To komplement rzecz jasna.

Trochę zawiodłem się na scenie pod prysznicem. Słodka jak zawsze Scarlett Johansson w roli blondynki, która w świecie Hitchcocka zawsze najlepiej nadawała się na ofiarę, bowiem jest jak śnieg, na którym widać krwawe ślady stóp, radzi sobie generalnie świetnie, tylko akurat nie pod prysznicem właśnie. Tu czegoś mi niestety zabrakło. Wiadomo, że inna sytuacja i kadr, kamera w kamerze, a i zamysł był jakby inny, ale w tym samym grymasie twarzy lepiej wypadła nawet Anne Heche w kiepskim remake'u Psychozy z roku 1998. Ale to drobiazg. Jest ich jeszcze kilka, ale nie przysłaniają mi ogólnego dobrego wrażenia, którym chciałbym wszystkich zarazić. Jak mawiał nasz dzisiejszy główny bohater: Film jest wtedy dobry, gdy jest wart pieniędzy za kolację w restauracji, dwa bilety do kina i opiekunkę do dziecka. Odpowiadam zatem z całą stanowczością, że Hitchcock jest tego wart. Plus szklanki Daniels’a z lodem.
Psycho Dad is back.

4/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 7,1


3 komentarze:

  1. "Dlatego nie dziwię się, że miliony ludzi na świecie przez kilka bardzo wczesnych, bądź też późnych godzin nocnych wlepiało swe ślipia w nieco naiwne czarowanie widza i pozwalało rzucać w siebie ładnie opakowanym kiczem. "

    Dziękuję za tę wstawkę, miałam o tym pisać, ale już sobie daruję.

    A co do filmu to zaliczam się do tych z umiarkowanym rozczarowaniem. Niestety na ciemną stronę mocy przeciągnął mnie HBO'wski THE GIRL. W roli Hitch'a Toby Jones. Ta wersja może nie jest spektakularna wizualnie, bo mniejsza kasa, ale ma o niebo więcej dramaturgii. A postać Hitch'a jest o wiele głębsza i psychologicznie bardziej interesująca. Polecam, tak dla obcykania innej perspektywy ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ostatnia scena filmu podsunęła mi pewną informację. Mianowicie uważa się, że Hitchcock miał fobię w temacie ptaków. Prawda jest jednak inna on miał fobie wobec jajek. Bał się ptasich jaj.

    OdpowiedzUsuń
  3. Film jest koniecznością dla wszystkich, którzy kochają kino. Świetnie zrealizowany, wspaniała gra. Polecam.

    OdpowiedzUsuń