wtorek, 12 lutego 2013

O co tyle hałasu?

Argo
reż. Ben Affleck, USA, 2012
120 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 30.11.2012
Polityczny, Thriller, Historyczny, Dramat, Akcja




Nie chciałem tego oglądać. Nie lubię tracić czasu i patrzeć na coś, co już z samego założenia i z różnych względów mi się nie podoba. Z tego też właśnie powodu unikam gapienia się na Annę Grodzkiego. Założyłem sobie z góry, że kiedyś i tak puszczą go na TVN (Argo w sensie, bo Grodzki ma już u nich wykupiony stały abonament), najpewniej w okresie świątecznym, lub jako piątkowy mega hit, to sobie wtedy obejrzę, wraz z milionem innych zaległości rodem z trochę obcego mi filmowego świata. Ale to też tylko wtedy, jeśli akuratnie nie będę miał czegoś innego i ciekawszego do zrobienia, np. gdy nie zapragnę nagle umyć okien w mieszkaniu. Choćby i w środku zimy. Niemniej jednak ostatnimi czasy o Argo jest na tyle głośno, że w pewnym sensie zaczął mnie ten hałas już trochę uwierać.

Strasznie nie lubię zabierać głosu na zupełnie obce mi tematy, w których czuję się tak średnio na jeża i generalnie nie kumam bazy. Jeśli raptem wyrośnie przede mną jakiś zjadacz wszystkich rozumów, alfa, beta i Opel Omega w jednym, to zwyczajnie może mi wtedy zabraknąć argumentów, a nie lubię gdy ich mi brakuje i nie wyczuwam Asa w rękawie. Tak właśnie było do wczoraj, za każdym razem, gdy pojawiał się gdzieś temat Argo. Wszędzie i ciągle. A ja nie miałem nic mądrego do powiedzenia, oprócz naturalnego i bazującego na bardzo żywym przeczuciu, że to jest w istocie mocno średni film nad którym ludzkość nawet nie zapłacze. Nawet ta amerykańska. Ależ się pomyliłem... Co do tej ludzkości rzecz jasna.

No we łbie mi się to nie mieści. Siedem nominacji do Oscara, wygrane Złote Globy, liczne wyróżnienia, ochy i achy, a dwa dni temu brytole uznali na swoim BAFTA, iż jest to, o zgrozo, najlepszy film roku! NAJLEPSZY. No ocipieli. Jako, że to się nadaje do Faktoidu, zapragnąłem w końcu i ja zabrać głos w tym rynsztoku pełnego niedorzeczności i ukraść światu cenne pięć minut. Dotąd nie wypadało mi tego robić, no bo przecież filmu nie oglądałem, a zasady mam święte i muszę je respektować, choćby przed samym sobą. Zrobiłem więc wyjątek, usiadłem wczoraj trochę wygodniej na kanapie i zabrałem się za najlepszy film według być może nawet i milionów ludzi na świecie, a który w pierwszej chwili (w drugiej i ósmej zresztą również) wydał mi się absolutnie nieinteresujący i odpychający. Od A do Z. No zdarza się. Czasem nie ma żadnej chemii i musimy improwizować domowej roboty zamiennikami. Jak w życiu. Poświęciłem się więc, bo chciałem dogonić świat, który zdaje się oczadział. Zapragnąłem być na czasie i zrozumieć ludzi, którzy nagle i zbiorowo potracili rozumy, ale przede wszystkim zrobiłem to dlatego, bo chciałem udowodnić samemu sobie, iż zwyczajnie miałem rację.

No więc wskoczyłem na ten statek, na ostatni prom, na Arkę Noego. Siedzę i płynę tak z tym milionem innych zwierząt i bacznie im się przyglądam. Mogę sobie wreszcie do woli pisać, smarować i obrzucać je błotem, czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Przykro mi bardzo, ale jeśli czytają to fani Argo, musicie albo zmienić kanał, albo też z góry uznać mnie za skończonego idiotę, kompletnie oderwanego od rzeczywistości i czytać dalej, lecz już z bezpiecznie ustanowionym dystansem do tych niedbale ułożonych przeze mnie literek. Dystansem, takim wiecie, jak między normalnym człowiekiem, a opóźnionym na umyśle. Jak w Locie nad kukułczym gniazdem. Inaczej świat może wam się nagle zwalić na głowy, a ja naprawdę nie chcę być później ciągany po sądach.

Uważam bowiem, będąc przy tym w pełni świadomym oraz trzeźwym na ciele i umyśle (jak bum cyk cyk, nie piłem od 2 dni), że Argo to jeden z najbardziej przereklamowanych filmów tego roku. Znaczy się poprzedniego, ale dopiero w tym postanowiono go hojnie obdarować platyną i złotem. Uściślę. Argo (po kiego wafla dodano u nas tą „operację”? Zawsze musi być inaczej niż w oryginale?) nie jest złym filmem. Jest solidną, rzemieślniczą i sprawnie wykonaną robotą na zamówienie, taką typowo hollywoodzką wizytówką, których wala się multum w naszym biurowym wizytowniku. Ale przez te wszystkie nagrody i nominacje zrobiono mu ogromną krzywdę, a przy okazji obrażono gusta kinomanów (no, przynajmniej jednego). Wiem, że Ben Affleck najpewniej by się ze mną teraz nie zgodził, zaśmiał szyderczo pod nosem i kazał mi spadać na bambus, tak jak i cała rzesza twórców filmowych, która gremialnie puknęłaby się w czoło i zapytała: „Kim u licha jest ten śmieszny i durny człowiek z tego małego i nic nie znaczącego na mapie świata kraju, znanego co najwyżej z białych niedźwiedzi na ulicach?” Tak właśnie by zapytali, ale na szczęście jestem białym niedźwiedziem, a to jest mój kraj, mój blog i moja recenzja, więc mogę też sobie do woli spluwać przed siebie.

Ja wiem, że filmy kręci się także dla tych czerwonych dywanów oraz dla zabawy w błyszczące i ociekające złotem szabrownictwo. Tzn. nie wiem, tak wnioskuję po tych wszystkich ą i ę festiwalach, które organizuje się chyba tylko po to, żeby artystyczna szlachta bawiła się we własnym gronie i klepała czule po plecach: "Bardzo dobry film Ben, prawie tak dobry jak Twój garnitur", "Och, dziękuję Jeff, Twoja szósta żona mówiła to samo", "Może nakręcimy coś wspólnie? Za Twoje pieniądze?"

Przez te wszystkie zupełnie oderwane od pługa nominacje, przez notoryczne obdarowywanie średnich filmów najwyższymi laurami w świecie filmu, zwyczajnie nie chce mi się już ani oglądać, ani też szerzej interesować jakimikolwiek ceremoniami wręczania nagród. No trochę nudne się to wszystko zrobiło i mało autentyczne, abo też ja sam już z tego wyrosłem. Rajcuje mnie najwyżej już tylko kilka mniej prestiżowych festiwalów, w których mucha i krawat nie jest zestawem obowiązkowym, oraz nagrody przyznawane przez publiczność, bo tej ufam mocniej. Trudno, żeby było inaczej - sam do niej należę. Bardziej mnie interesuje co wygra w Sundance, w Toronto, czy na Nowych Horyzontach, że o mojej Warszawie nie pomnę, niż to co ogłoszą w LA za jakieś dwa tygodnie w świetle jupiterów. Festiwalową pierwszą ligę traktuję dziś już mniej więcej tak jak rozgrywki piłkarskie w lidze azerskiej. Wiem, że się odbywają. I tyle.


Ale wróćmy do filmu. Lubię czasem mocne kino około polityczne, szpiegowskie, historyczne, a jak jeszcze jest oparte na faktach, to już w ogóle lubię, bo te zasadniczo leży na półce blisko moich prywatnych zainteresowań, którymi katuję się na co dzień. Albo inaczej. To one katują mnie, bo generalnie wolałbym nie wiedzieć co w trawie piszczy np. na takim Bliskim Wschodzie i autentycznie chciałbym posiadać cały świat głęboko w poważaniu i w czterech literach, ale cholera nie potrafię. Moim naczelnym cierpieniem i męczennictwem jest to (oprócz notorycznie pękającego serca z powodu porzucania mnie przez złe kobiety), iż nie lubię mieć wielkiej kosy z historią, oraz być nie na bieżąco ze światem. Nie lubię nie wiedzieć kto mnie orżnął w Sejmie, oraz np. kto aktualnie jest Prezydentem Iranu (wiecie?). Należę do zdecydowanie wymierającego gatunku ludzi, którzy interesują się tym, co dzieje się trochę dalej za granicą własnego osiedla, dzielnicy, powiatu, że o województwie nie pomnę. Lubię czytać świat i stale kontrolować jego tętno. Dlatego właśnie tak bardzo cenię sobie kino. Dzięki niemu jestem w stanie i bez wychodzenia z domu zwiedzić odległy kontynent i dowiedzieć się, co tam się u nich pije do śniadania i jakiej słucha muzyki. Zupełne pierdoły, a cieszą. Po prostu lubię to wszystko wiedzieć.

Nie inaczej jest ze sprawami poważniejszymi. Zarysy historyczne, polityka, konflikty zbrojne. To chleb powszedni tego świata, a ja lubię świeże pieczywo. Każdy naród ma własną historię, posiada wielkie i smutne momenty, a ten, który swoją historię potrafi czcić i pielęgnować z godnością oraz zarażać nią inne narody, jest dla mnie mistrzem i ma prawo rozdawać karty. To trochę jak z tą martyrologią. Pokażcie mi własne cmentarze, a powiem wam jakim narodem jesteście. Kraj, który nie potrafi mówić, pisać książek, wierszy i kręcić filmów o własnej przeszłości, nie zasługuje na teraźniejszość i nie ma prawa do przyszłości. Amerykanie doskonale to wiedzą i lubują się w przenoszeniu na ekran wszystkich, ale najchętniej tych patetycznych i wyciskających łzy z oczu ckliwych historyjek opartych luźno, bądź też trochę mocniej na faktach historycznych. Zrobili już chyba wszystko. Sfilmowali każdy okres własnej państwowości, a wszystkie wojny przez które się przeczołgali rozebrali na czynniki pierwsze i jeszcze kazali podziwiać to wszystko reszcie światu. Doszło nawet do kuriozalnych sytuacji, w których owa reszta świata uznawała amerykańskie filmy opowiadające o ich własnej historii... no najlepszymi filmami świata właśnie. No wypisz wymaluj Argo i te ostatnie BAFTA. Lol po raz kolejny. To się ciągle dzieje.

My pod tym kątem wypadamy trochę blado. Rodzime produkcje historyczne opowiadające o naszych narodowych traumach, tragediach i sukcesach z kart własnej historii (a mamy tego o wiele więcej niż Amerykanie) są przez resztę świata najczęściej pomijane i to najdelikatniej rzecz ujmując. Mało tego. Pomijane są nawet u nas i przez większość z nas. Ale też nie ma co siać paniki. Na świecie pomija się właściwie każdy nasz film. Idzie się przyzwyczaić.

Tak więc Amerykanie mogą więcej. Argo oglądać specjalnie mi się nie chciało, ale nie dlatego, że prywatnie jestem trochę na bakier z amerykańską propagandą sukcesu. Akurat w konflikcie cywilizacji zachodniej z Islamem zawsze będziemy walczyć po tej samej stronie, ale osobiście obejrzałbym ten film chętniej, gdyby nie te wszystkie pieprzone nagrody i klękanie narodów. No niesmak jak stąd na Mt. Everest. Rzuciłbym sobie okiem na te Argo, ale tak bez specjalnego ciśnienia i oceanu oczekiwań w ramach ciekawostek historycznych gdzieś tak pewnie za parę miesięcy i z braku laku, jak bym nie miał co akurat oglądać w czasie wolnym, bo i tak należy podchodzić do produkcji tej rangi, bez szaleństw w oczach, ale nie, musieli znaleźć się ludzie, którzy uznali Argo najlepszym filmem roku. ROKU, który spłodził przynajmniej dwa tuziny o niebo lepszych produkcji. Koniecznie musieli wyjść spod ziemi odważni zjadacze wszystkich rozumów, którzy obdarzyli go 7 nominacjami do Oscarów. Inni mądrzy wręczyli jego producentom dwa Złote Globy. No jak im za przeproszeniem nie wstyd? Przez nich musiałem te pieprzone Argo obejrzeć wcześniej niż chciałem i z towarzyszącym temu niesmakiem, a także publicznie później znieważyć, ale nie dlatego, że jest filmem złym, tylko dlatego, że na siłę postanowiono zrobić z niego zajebistą produkcję. W imię jakich zasad i według jakich kryteriów tak uczyniono? Zawsze miałem problem z odnalezieniem się w świecie artystów i to pomimo tego, że moja dusza od urodzenia posiadała papiery na to, by do tego świata aspirować.

Jako, że Argo jest oparte na faktach, to będzie mi ciężko zbesztać je w wielu elementach, co niby chciałbym bardzo uczynić, ale tego ostatecznie nie zrobię, bo sam tak do końca nie wiem, co tu właściwie jest fikcją literacką, nadinterpretacją autora, czy też faktem twardszym od stali. Nie chcę więc się wygłupić i walnąć babola, napisać, że ta scena jest „niemożliwa”, a później przeczytać, że akurat to wydarzyło się naprawdę. Skupię się więc jedynie na kilku absolutnych drobiazgach, które teoretycznie nie powinny rzutować na całościowy odbiór… ale u mnie trochę rzutują. To jednak będą wręcz outsiderzy ze świata drobiazgów, no ale będą, są, znaczy się.


Pierwszy drobiazg jaki mnie strzelił w oko, że te aż mi spuchło, to te sztuczne wąsy. LOL. No nie mogłem z nimi. Mam na myśli nienaturalny zarost naszej ratowanej szóstki pracowników ambasady. Dwóch z tych kolesi kojarzyła mi się z teledyskiem Beastie Boys - Sabotage (uwielbiam). Nie mogłem przestać się śmiać i traktować tych postaci autentycznie oraz odpowiednio poważnie. Co za tym idzie, nie użalałem się nad ich losem oraz nie identyfikowałem się z ich cierpieniem, które tak na marginesie, zostało bardzo słabo odwzorowane i przelane na ekran. Ja rozumiem, że to był koniec lat 70-tych, że stylizowano ich na autentyczne postacie, tak właśnie wówczas owłosione i wyglądające, ale na Boga, mogli już znaleźć aktorów z prawdziwym zarostem, a nie tak nieudolnie doklejanym, lub tak po prostu wyglądającym. Drugi absolutny drobiazg już tak bardziej na rozluźnienie, to LEDowe oczy robota z konferencji prasowej (zwrócił ktoś na to uwagę?) :)

Trzeci drobiazg, acz trochę większy i bardziej uwierający, to to, co już właściwie poruszyłem przed chwilą, czyli emocje, a raczej ich brak. Od samego początku filmu wiadomo, że tą naszą szóstkę uwolnią, że skończy się wszystko happy endem, że będą łzy wzruszenia i chwała wielkiej Ameryce. Inaczej nie nakręciliby o tym filmu. Proste. Nie trzeba też było niczego wcześniej o tej akcji czytać. Nawet posiadać minimum wiedzy historycznej, bo dla durnych Amerykanów, oraz dla większości pozostałego społeczeństwa streszczono na samym początku filmu trochę ważnych informacji w stylu: W jakim kraju akcja będzie się za chwilę rozwijać, w którym roku, kto jest kto, po co i dlaczego. Taka legenda w pigułce dla mało rozgarniętych. O tym, że nie trzeba tego robić przekonano mnie chociażby w Pogorzelisku.

Jedyną niewiadomą jaką posiadałem zasiadając do oglądania, to sposób w jaki miano dokonać odbicia uwięzionych w Teheranie Amerykanów. Całkiem interesujący i oryginalny na pierwszy rzut oka, przyznaję. Nawet mnie trochę zdziwiło, że dopiero teraz znalazł się w tej fabryce snów jakiś producent, który postanowił nakręcić o tym film. Dziwne jest to tym bardziej, ponieważ z tej opowieści wynika jasno, iż naszych bohaterów ze sztucznymi wąsami uratowało w dużej mierze samo Hollywood. Scenariusz sam się przecież napisał i przyniósł chwałę ludziom z branży filmowej. Wystarczyło go tylko wyciągnąć z ogólnodostępnej szuflady do której trafił w roku 1997. Ben Affleck to zrobił, dodał trochę ckliwości i patosu od siebie według zdartego do bólu szablonu, wyszło całkiem solidnie, ale bardzo mało interesująco i zupełnie nieprzyciągająco. Zero identyfikacji z kimkolwiek w tym filmie. Także okrągłe zero jakiejś niepewności, nie było też obiecanego mi thrillera. Zabrakło mi również wzruszającego dramatu ludzi, który przecież w rzeczywistości istnieć musiał na pewno. W Affleckowej ekranizacji w ogóle ciężko było wyczuć jakieś specjalne zagrożenie dla ich życia. Wszystko co widziałem na ekranie spływało po mnie zeszłorocznym, wyimaginowanym potem. Tą historię wyrecytowano bezjajecznym głosem, jednostajnie przyśpieszonym, pozbawionym charyzmy i charakteru Kryśki Czubówny. Argo przeczytał nam pan Zdzichu spod Żabki po sześciu piwach. Ziew.

No i się rozpisałem. Znowu. Ja pieprzę, muszę coś z tym zrobić. Miałem zamysł, by o Argo napisać tylko kilka akapitów i wrzucić to wszystko do jednego posta wraz z innym filmem, który obejrzałem tylko dlatego, że również chciałem sam przed sobą potwierdzić wszystko to, co o nim wiedziałem i bez jego oglądania, czyli Niemożliwe. Do niego także nie czułem mięty, oraz z góry wydawał mi się mało interesujący, ale o nim może później, kto wie, może również się tak rozpiszę bez sensu. Tak czy owak, po raz kolejny jestem wdzięczny swojemu instynktowi, którego latami trenowałem, szczułem chłamem i delektowałem wielkimi tytułami. Skurczybyk nauczył się już wyczuwać z daleka filmy dobre i ostrzegać mnie przed złymi. Dzięki temu tych drugich praktycznie w ogóle już nie doświadczam i rzadko oglądam. Zwyczajnie szkoda mi na nie czasu, acz przyznaję, czasem muszę to robić, bo przednia jest z nimi zabawa. Za to obsesyjnie uganiam się za filmami świetnymi, lub potencjalnie dobrymi. Cóż. Maciej Orłoś powiedziałby o mnie, że nadaję się do teleekspressowej galerii ludzi pozytywnie zakręconych. Pozostali nazwaliby mnie pewnie zwykłym idiotą. Rację z pewnością macie wszyscy.

3/6

IMDb: 8,0
Filmweb: 7,5



6 komentarzy:

  1. Heja,
    powiem szczerze, że oglądałam ARGO zanim jeszcze wszyscy zaczęli go hucznie nagradzać. Nadal wydaje mi się, że to naprawdę poprawne i solidne kino. Takie trochę pod publikę. Ładnie się toto ogląda i mimo swych 2 godzin nie usypia. A jednak... absolutnie nie jest to film, który zasługuje na taką ilość kredytów. To jeden z tych o których po m-cu się zapomni. A przecież filmy nagradzane powinny być takimi, o których się mówi, wnoszą nową wartość w kinie. Z resztą podobne zdanie mam o NĘDZNIKACH, ŻYCIU PI, o LINCOLNIE i ZERO DARK... już nawet szkoda wspominać. Dziwi mnie ten hałas, a z jednej strony wcale nie dziwi. To filmy amerykańskie i taki jest ich PR. Ile się mówi o filmie Haneke ?, przecież jest nominowany do Oscara w tej samej kategorii co ww.filmy ? Może dlatego, że problem w nim poruszony,jest problemem przed którym cała gawiedź filmowa próbuje uciec. Nie wiem. Dla mnie to absurd. Film, który jako jedyny przekazuje treść, jest marginalizowany, a cały ten epicko-kolorowo-obrazkowy świat wypływa niczym oliwa. Obawiam się jednak, że ARGO dostanie Oscara, a MIŁOŚĆ w najlepszym wypadku Oscara za film nieanglojęzyczny. Ale ja w tym całym cyrku widzę jeden pozytyw... przynajmniej nie mam takiego samego zdania, co większość ;-)))

    OdpowiedzUsuń
  2. No cóż, masz prawo tak sądzić:) Co do głównego zarzutu mam mieszane uczucia - sama uważam Argo za film dobry, ale rzeczywiście nie tak megadobry, żeby obsypywać go wszystkimi nagrodami świata. Pieję z zachwytu nad globami i baftami dla Afflecka, bo bardzo nie chcę, żeby wygrał kolejny pean na cześć Ameryki (Lincoln). Gdyby był inny, mocny kandydat, to ja bardzo chętnie, bardzo chętnie.

    Jeśli chodzi o fabułę, to, podejrzewając o jakich scenach mówisz, nazywając je "niemożliwymi", potwierdzę Twoje przypuszczenia. One są niemożliwe i się nie zdarzyły. Wszystkie momenty "OMC" są zwyczajną fikcją. Tak naprawdę ta cała ucieczka nie była taka spektakularna, jak przedstawia film (nie było żadnego targu, a na lotnisku nie było absolutnie żadnych problemów z przejściem przez odprawę). Więc tak, przegięte. Ale zadziałało. Kto nie wiedział, ten się emocjonował. Ja wiedziałam i też. Kupili mnie tanio no.

    Inna sprawa, że w tych największych ceremoniach filmowych panuje ostatnio wyraźnie trend na czczenie swoich własnych korzeni. Amerykańskich albo kinowych. Rok temu Artysta, Hugo, teraz Argo, Lincoln, Wróg numer 1. Ameryka kocha mówić o sobie. A że ma pieniądze, to robi to i bajeruje świat. Mnie podobna frustracja, o której piszesz w temacie historii US i jej ukazywania światu, dopadła przy Lincolnie. Bo o ile Argo jeszcze mnie jakoś zainteresowało, o tyle Lincoln zamordował nudą. Także tego.

    Jeszcze mi się przypomniało: dopiero teraz się za to wzięli, bo dopiero teraz wydano książkę-relację tego Mendeza o całej operacji, która do niedawna była jeszcze utajniona. Któryś prezydent odtajnił akta no i mamy film.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Bardziej mnie interesuje co wygra w Sundance, w Toronto, czy na Nowych Horyzontach, że o mojej Warszawie nie pomnę, niż to co ogłoszą w LA za jakieś dwa tygodnie w świetle jupiterów. Festiwalową pierwszą ligę traktuję dziś już mniej więcej tak jak rozgrywki piłkarskie w lidze azerskiej. Wiem, że się odbywają. I tyle". Dzięki za to zdanie. Mam to samo, choć i na Oscarach trafiają się czasem perełki. Ale zazwyczaj poza najwyższymi laurami.
    Podoba mi się to, jak jesteś bezlitosny wtedy, gdy jest to uzasadnione ;). Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  4. wszystkie nagrody to może mu się nie należą, ale dla mnie to doskonały polityczny thriller, bez niepotrzebnego patosu i nie za długi. dobrze wyreżyserowany, z napięciem, które jeśli siada, to tylko nieznacznie.
    ale ile ludzi, tyle różnych gustów ;) powiedziałbym, że to jednak "Lincoln" jest filmem zrobionym zupełnie pod Oscary.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie zamierzałam oglądać tego filmu (zresztą nie zamierzam oglądać żadnych nominowanych w głównym nurcie), no chyba,że mi wpadną same w ręce. Nie zamierzam na nie iść do kina, ani specjalnie się za nimi oglądać. Jak mi same wpadna a ręce to owszem czemu nie. Za to cudownie mi się czytało Twoją recenzję.
    Przypomniałeś o nagrodach publiczności na warszawskim festiwalu i dla mnie także to są najważniejsze i być może najbardziej wiążące nagrody. Nie przypominam sobie żadnej wtopy (choć z tych najświeższych edycji nie znam wszystkich nagrodzonych tytułów), ale te starsze pomimo upływu lat nadal siedzą w głowie. Choćby taki Elling, Kumple czy Kontrolerzy. Albo "Przyjeżdża orkiestra". cud miód i orzeszki!
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Zgadzam się co do tego, że nagrody takie jak Oscary, Złote Globy i BAFTA potrafią zepsuć seans, bo widz zastanawia się cały czas, za co do cholery wyróżniono ten film. Ja "Operację Argo" widziałem jeszcze zanim zdobył nominacje do tych nagród, nie oczekiwałem arcydzieła lecz interesującego filmu, który wciągnąłby mnie równie mocno co poprzedni film Afflecka, "Miasto złodziei". I chociaż "Argo" podobało mi się trochę mniej niż "The Town" to i tak uważam, że to solidny, świetnie zrealizowany reprezentant politycznego dreszczowca. Tak więc, z recenzją się nie zgadzam, choć przyznaję, że napisana jest bardzo dobrze, bo mimo tak wielu akapitów czytało się bez znudzenia :)

    OdpowiedzUsuń