Being Flynn
reż. Paul Weitz, USA, 2012
101 min.
Polska premiera: ?
Mam słabość do nieokrzesanych pijaków, niepoprawnych politycznie, uprzedzonych rasowo, seksistów i homofobów o nieprzeciętnej inteligencji i błyskotliwości. Pisarzy, prozaików, poetów, mistrzów pióra, artystów przez duże zapijaczone A ledwo wiążących koniec z końcem swojego marnego przeznaczenia. Każdy facet, który nie pije, jest grzeczny i ulizany, zwykle nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Ileż razy już się to dotąd sprawdziło. Jak mawiał król pijaków - Charles Bukowski: Szaleńcy i pijacy są ostatnimi świętymi na świecie. I ja się z tym zgadzam, hołduję, pielęgnuję, a nawet i czasem naśladuję.
Uwielbiam tych społecznych egzystencjalnych wyrzutków posiadających wielkie talenty, ale i wielkie problemy z samymi sobą. Twórców wspaniałych dzieł literackich, którzy jeszcze za życia stawali się ikonami zafascynowanych nimi następnych pokoleń. Bijąca z nich szczerość, bezpretensjonalność i głód życia, często tego ulicznego, strasznie mnie pociąga. To właśnie w takich postaciach widzę i chcę doszukiwać się moralnych autorytetów, wzorców cnót wszelakich i zasad życiowych. Nie w ulizanych oraz do bólu poprawnych celebrytach ze strefy ą i ę, którzy nigdy nie posmakowali prawdziwego życia, a tylko udają, że je współtworzą. Co mi po ich złotych aforyzmach o porannej rosie na trawie i bieganiu po niej boso, jak w szarości życia najwyżej są tylko wodą w klozecie.
Dlaczego akurat pismaki? Bo to ludzie, którzy mają wiele do powiedzenia na prawie każdy temat i lubią z tego prawa korzystać. Może dlatego, że ich twarze są ukryte za tysiącami zamazanych kaligrafią stron z papieru (tudzież za ekranem monitora). Są przez zdecydowaną większość ludzi na świecie nierozpoznawalni. Mogą dzięki temu z ukrycia kąsać jadowicie piórem, a jednocześnie wyjść bez strachu przed linczem i łowcami autografów po butelkę whisky do osiedlowego monopola. Ich sentencje, słynne cytaty, różnej maści złote myśli, prężą się w całym internecie i na milionach wallów fejsbuka, także w postaci demotywatorów. Połowa z nich to gówno, zgadzam się. Weźmy np. takiego Paulo Coelho. Wiedzie prym zwłaszcza wśród młodych niewiast chcących zabłysnąć czasem w towarzystwie elokwentną myślą i znajomością aforyzmów zupełnie bez znaczenia. Mimo, że to ex hippis, ćpun i w pewnym sensie obiecujący psychol (trzy razy zwiedzał kliniki psychiatryczne), prezentuje raczej odpychającą wartość artystyczną charakterystyczną dla fanów disco-polo literatury. Mnie natomiast jarają absolutni wariaci i szaleńcy, którzy nie boją się sięgnąć po niecenzuralne słowo opisując bajeczny rozkwit kwiatu lotosu. Cudzołożnicy, pijacy i kobieciarze, których Pan Bóg zapewne tylko przez przypadek obdarzył darem przelewania własnych myśli w sposób umiejętny i błyskotliwy na białe tło. Zamiast płycizny w stylu Ludzie nie są w stanie pojąć, co to jest szczęście (bleh), klikam „lubię to” przy Szpitale, więzienia i burdele - oto prawdziwe uniwersytety życia. Mam dyplomy wielu takich uczelni. Mówcie mi „Wasza Magnificencjo”. Tak. Znowu śp Bukowski. Wielbię.
Ale nie tylko ten stary jebaka i pijak zawładnął mą duszą na lata. Takich jak on jest więcej. Gdyby nie ich dziarskie pióro, byliby przeklęci na wieki. Weźmy np. takiego piętnastowiecznego francuskiego poetę - Francois Villon'a. Obdarzony wielkim talentem, skończywszy studia na Sorbonie, wybrał uliczne życie pośród przestępców, złodziei i bezdomnych. Lubił lać po mordach, kradł bez opamiętania, ale w trakcie odsiadywania wyroków - pisał słynne i cenione na całym świecie wiersze.
Ale wracając do pijaków. Literatura może nie jest moją mocną stroną, jednak i tak jestem w stanie z marszu wymienić przynajmniej kilku jej mistrzów, którzy wyznawali przede wszystkim prawdę wlewanych w siebie procentów. Lecimy. Ernest Hemingway, James Joyce, Edgar Allan Poe, Truman Capote, także Hunter S. Thompson, czy też Scott Fitzgerald. To z pewnością ci najsłynniejsi, a ilu było takich w drugiej lidze? Z naszych, rodzimych, kojarzy mi się tylko Rafał Wojaczek – tragiczny reprezentant poetów wyklętych. Jest jeszcze niby Pilch, ale na niego wolałbym spuścić zasłonę milczenia.
Zacząłem od tych pijaków z piórem w tylnej kieszeni, bowiem tak mnie jakoś naszło oglądając Being Flynn Paula Weitza. Od razu uprzedzam, nie jest to arcydzieło na miarę talentu literackiego młodego z Flynnów – Nicka. Tzn może inaczej. Ja osobiście nie wiem, czy Nick Flynn jest wielkim pisarzem. Powiem więcej. W ogóle go dotąd nie znałem. Polegam tylko na opinii znawców znalezionych losowo poprzez google, ale zakładam, że skoro nakręcono o nim film, to może jednak jest coś na rzeczy. Nieważne. Istotniejsze jest jednak to, że w filmie pojawiło się jedno, bardzo ważne dla całościowego odbioru nazwisko: Robert De Niro. Wreszcie. Długo na to czekałem. Nie chce mi się dokładnie sprawdzać, ale pewnikiem będzie ze 4-6 lat. Otóż, mam czelność pisać o tym filmie przede wszystkim dlatego, iż nareszcie doczekałem się adekwatnej roli dla aktorskiej charyzmy De Niro. Dość już tych miałkich i pustych komedyjek, depresji gangstera i poznawania jej rodziców. Czas wrócić do korzeni. Do ról mocnych, mało grzecznych i piekielnie wyrazistych. Szkoda tylko, że powrócił do nich akurat w dość średnim filmie.
Średni, bowiem sam nie wiem co takiego konkretnego autor miał na myśli. Film oparty jest na bestselerowej powieści wspomnianego Nicka Flynna, który to opowiada o swoim niełatwym dzieciństwie, o problemach z życiem, kobietami, używkami, początku kariery poety i pisarza, także o swoich rodzicach, tragicznie zmarłej matce (Julianne Moore – też miło, że zagrała), ale przede wszystkim, o bardzo trudnych relacjach z ojcem - pijakiem i „pisarzem” (wspomniany Robercik). Najciekawszy i najbardziej eksponowany jest właśnie ten wątek i dobrze, bowiem dzięki temu możemy lepiej przyjrzeć się Robertowi De Niro, tzn. Jonathanowi Flynn. Przyznam, że czyniłem to z nieskrywaną przyjemnością. Ojciec Nicka był/jest bowiem nietuzinkowym człowiekiem. Potwornie bezkompromisowym, nieokrzesanym, niepoprawnym politycznie, posiadającym własne zdanie kompletnie nieakceptowalne przez najmniej połowę społeczeństwa, do tego lubił sobie wypić, był tez megalomanem, który uważał siebie za największego pisarza na świecie, na którym talencie tenże świat zdąży się jeszcze poznać, o ile prędzej nie zaginie w niewyjaśnionych okolicznościach. Poza tym lubił sobie rzecz jasna wypić, dać komuś w mordę, przelecieć jakieś przypadkowe i apetyczne mięsko, słowem... swój chłop ;)
Jednak najfajniejsze w Jonathanie Flynn było to, że posiadał w filmie ciało i twarz Roberta De Niro. Cóż. Ciężko uciec od generalizacji i przyzwyczajeń. Każdy grymas na twarzy De Niro znam doskonale i gdybym tylko potrafił go namalować, zrobiłbym to z zamkniętymi oczami. Ale nie umiem, dlatego opisuję. Naprawdę świetnie skonstruowana pod niego i odegrana też przez niego rola, mimo, że bardziej drugoplanowa. Na pierwszym planie pręży się rzecz jasna Nick (znany z Dobrego Serca Paul Dano). Także jest w porządku i także doskonale tutaj pasuje. Ot, wrażliwy i ckliwy chłopaczyna. W sam raz do zagrania przez kogoś podobnego do Messiego. W ogóle to wszystkie role w tym filmie są ok. Jego konstrukcja jest ok, muzyka ok, zdjęcia i klimat także są ok. Natomiast nie ok jest wszystko pozostałe, czyli clue każdego filmu – zamysł i wnioski.
Nie wiem co chciał nam ten rzekomo utalentowany młody Flynn wszystkim powiedzieć. Traktuję jego opowieść jako osobistą spowiedź w celach terapeutycznych. Być może po latach ruszyło go sumienie na tyle, by chcieć wyrzucić z siebie cały ten zebrany ciężar wyniesiony z czasów trudnego dojrzewania bez ojca i od pewnego momentu także bez matki. Może chciał też rozliczyć się z własną burzliwą młodością i licznymi popełnionymi wtedy błędami. Myślę, że chyba każdy z nas chciałby mieć szansę na rozliczenie się samego z sobą jeszcze za życia. Myślę też, że chciał w ten sposób trochę rozgrzeszyć własnych rodziców, którzy mimo wszystko, byli pozytywnymi postaciami w jego świecie. Może chciał ich w ten sposób docenić, być może podziękować, udowodnić jak bardzo ich kochał. Nie wiem. Zbyt dużo tu osobistych ucieczek zapewne niezrozumiałych dla przeciętnego zjadacza popcornu. Kończy się to wszystko trochę niemrawo, ja w każdym bądź razie poczułem niedosyt i lekkie rozczarowanie, nie mniej jednak fajnie się to wszystko oglądało. De Niro wreszcie zagrał fajną rolę, a ja złapałem dziwną fazę na pastwienie się nad szalonymi pijakami z piórem w kieszeni i na wyliczanie ich zasług dla kształcenia mojej dorosłości w oparach zapijaczonej nienormalności. To są zdecydowanie ważne plusy, które jednak nie przysłoniły mi minusów. Być może ktoś jeszcze znajdzie tu jakieś inne. Nie wiem, ale warto poszukać.
4/6
IMDb: 6,4
Filmweb: 6,7
reż. Paul Weitz, USA, 2012
101 min.
Polska premiera: ?
Mam słabość do nieokrzesanych pijaków, niepoprawnych politycznie, uprzedzonych rasowo, seksistów i homofobów o nieprzeciętnej inteligencji i błyskotliwości. Pisarzy, prozaików, poetów, mistrzów pióra, artystów przez duże zapijaczone A ledwo wiążących koniec z końcem swojego marnego przeznaczenia. Każdy facet, który nie pije, jest grzeczny i ulizany, zwykle nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Ileż razy już się to dotąd sprawdziło. Jak mawiał król pijaków - Charles Bukowski: Szaleńcy i pijacy są ostatnimi świętymi na świecie. I ja się z tym zgadzam, hołduję, pielęgnuję, a nawet i czasem naśladuję.
Uwielbiam tych społecznych egzystencjalnych wyrzutków posiadających wielkie talenty, ale i wielkie problemy z samymi sobą. Twórców wspaniałych dzieł literackich, którzy jeszcze za życia stawali się ikonami zafascynowanych nimi następnych pokoleń. Bijąca z nich szczerość, bezpretensjonalność i głód życia, często tego ulicznego, strasznie mnie pociąga. To właśnie w takich postaciach widzę i chcę doszukiwać się moralnych autorytetów, wzorców cnót wszelakich i zasad życiowych. Nie w ulizanych oraz do bólu poprawnych celebrytach ze strefy ą i ę, którzy nigdy nie posmakowali prawdziwego życia, a tylko udają, że je współtworzą. Co mi po ich złotych aforyzmach o porannej rosie na trawie i bieganiu po niej boso, jak w szarości życia najwyżej są tylko wodą w klozecie.
Dlaczego akurat pismaki? Bo to ludzie, którzy mają wiele do powiedzenia na prawie każdy temat i lubią z tego prawa korzystać. Może dlatego, że ich twarze są ukryte za tysiącami zamazanych kaligrafią stron z papieru (tudzież za ekranem monitora). Są przez zdecydowaną większość ludzi na świecie nierozpoznawalni. Mogą dzięki temu z ukrycia kąsać jadowicie piórem, a jednocześnie wyjść bez strachu przed linczem i łowcami autografów po butelkę whisky do osiedlowego monopola. Ich sentencje, słynne cytaty, różnej maści złote myśli, prężą się w całym internecie i na milionach wallów fejsbuka, także w postaci demotywatorów. Połowa z nich to gówno, zgadzam się. Weźmy np. takiego Paulo Coelho. Wiedzie prym zwłaszcza wśród młodych niewiast chcących zabłysnąć czasem w towarzystwie elokwentną myślą i znajomością aforyzmów zupełnie bez znaczenia. Mimo, że to ex hippis, ćpun i w pewnym sensie obiecujący psychol (trzy razy zwiedzał kliniki psychiatryczne), prezentuje raczej odpychającą wartość artystyczną charakterystyczną dla fanów disco-polo literatury. Mnie natomiast jarają absolutni wariaci i szaleńcy, którzy nie boją się sięgnąć po niecenzuralne słowo opisując bajeczny rozkwit kwiatu lotosu. Cudzołożnicy, pijacy i kobieciarze, których Pan Bóg zapewne tylko przez przypadek obdarzył darem przelewania własnych myśli w sposób umiejętny i błyskotliwy na białe tło. Zamiast płycizny w stylu Ludzie nie są w stanie pojąć, co to jest szczęście (bleh), klikam „lubię to” przy Szpitale, więzienia i burdele - oto prawdziwe uniwersytety życia. Mam dyplomy wielu takich uczelni. Mówcie mi „Wasza Magnificencjo”. Tak. Znowu śp Bukowski. Wielbię.
Ale nie tylko ten stary jebaka i pijak zawładnął mą duszą na lata. Takich jak on jest więcej. Gdyby nie ich dziarskie pióro, byliby przeklęci na wieki. Weźmy np. takiego piętnastowiecznego francuskiego poetę - Francois Villon'a. Obdarzony wielkim talentem, skończywszy studia na Sorbonie, wybrał uliczne życie pośród przestępców, złodziei i bezdomnych. Lubił lać po mordach, kradł bez opamiętania, ale w trakcie odsiadywania wyroków - pisał słynne i cenione na całym świecie wiersze.
Ale wracając do pijaków. Literatura może nie jest moją mocną stroną, jednak i tak jestem w stanie z marszu wymienić przynajmniej kilku jej mistrzów, którzy wyznawali przede wszystkim prawdę wlewanych w siebie procentów. Lecimy. Ernest Hemingway, James Joyce, Edgar Allan Poe, Truman Capote, także Hunter S. Thompson, czy też Scott Fitzgerald. To z pewnością ci najsłynniejsi, a ilu było takich w drugiej lidze? Z naszych, rodzimych, kojarzy mi się tylko Rafał Wojaczek – tragiczny reprezentant poetów wyklętych. Jest jeszcze niby Pilch, ale na niego wolałbym spuścić zasłonę milczenia.
Zacząłem od tych pijaków z piórem w tylnej kieszeni, bowiem tak mnie jakoś naszło oglądając Being Flynn Paula Weitza. Od razu uprzedzam, nie jest to arcydzieło na miarę talentu literackiego młodego z Flynnów – Nicka. Tzn może inaczej. Ja osobiście nie wiem, czy Nick Flynn jest wielkim pisarzem. Powiem więcej. W ogóle go dotąd nie znałem. Polegam tylko na opinii znawców znalezionych losowo poprzez google, ale zakładam, że skoro nakręcono o nim film, to może jednak jest coś na rzeczy. Nieważne. Istotniejsze jest jednak to, że w filmie pojawiło się jedno, bardzo ważne dla całościowego odbioru nazwisko: Robert De Niro. Wreszcie. Długo na to czekałem. Nie chce mi się dokładnie sprawdzać, ale pewnikiem będzie ze 4-6 lat. Otóż, mam czelność pisać o tym filmie przede wszystkim dlatego, iż nareszcie doczekałem się adekwatnej roli dla aktorskiej charyzmy De Niro. Dość już tych miałkich i pustych komedyjek, depresji gangstera i poznawania jej rodziców. Czas wrócić do korzeni. Do ról mocnych, mało grzecznych i piekielnie wyrazistych. Szkoda tylko, że powrócił do nich akurat w dość średnim filmie.
Średni, bowiem sam nie wiem co takiego konkretnego autor miał na myśli. Film oparty jest na bestselerowej powieści wspomnianego Nicka Flynna, który to opowiada o swoim niełatwym dzieciństwie, o problemach z życiem, kobietami, używkami, początku kariery poety i pisarza, także o swoich rodzicach, tragicznie zmarłej matce (Julianne Moore – też miło, że zagrała), ale przede wszystkim, o bardzo trudnych relacjach z ojcem - pijakiem i „pisarzem” (wspomniany Robercik). Najciekawszy i najbardziej eksponowany jest właśnie ten wątek i dobrze, bowiem dzięki temu możemy lepiej przyjrzeć się Robertowi De Niro, tzn. Jonathanowi Flynn. Przyznam, że czyniłem to z nieskrywaną przyjemnością. Ojciec Nicka był/jest bowiem nietuzinkowym człowiekiem. Potwornie bezkompromisowym, nieokrzesanym, niepoprawnym politycznie, posiadającym własne zdanie kompletnie nieakceptowalne przez najmniej połowę społeczeństwa, do tego lubił sobie wypić, był tez megalomanem, który uważał siebie za największego pisarza na świecie, na którym talencie tenże świat zdąży się jeszcze poznać, o ile prędzej nie zaginie w niewyjaśnionych okolicznościach. Poza tym lubił sobie rzecz jasna wypić, dać komuś w mordę, przelecieć jakieś przypadkowe i apetyczne mięsko, słowem... swój chłop ;)
Jednak najfajniejsze w Jonathanie Flynn było to, że posiadał w filmie ciało i twarz Roberta De Niro. Cóż. Ciężko uciec od generalizacji i przyzwyczajeń. Każdy grymas na twarzy De Niro znam doskonale i gdybym tylko potrafił go namalować, zrobiłbym to z zamkniętymi oczami. Ale nie umiem, dlatego opisuję. Naprawdę świetnie skonstruowana pod niego i odegrana też przez niego rola, mimo, że bardziej drugoplanowa. Na pierwszym planie pręży się rzecz jasna Nick (znany z Dobrego Serca Paul Dano). Także jest w porządku i także doskonale tutaj pasuje. Ot, wrażliwy i ckliwy chłopaczyna. W sam raz do zagrania przez kogoś podobnego do Messiego. W ogóle to wszystkie role w tym filmie są ok. Jego konstrukcja jest ok, muzyka ok, zdjęcia i klimat także są ok. Natomiast nie ok jest wszystko pozostałe, czyli clue każdego filmu – zamysł i wnioski.
Nie wiem co chciał nam ten rzekomo utalentowany młody Flynn wszystkim powiedzieć. Traktuję jego opowieść jako osobistą spowiedź w celach terapeutycznych. Być może po latach ruszyło go sumienie na tyle, by chcieć wyrzucić z siebie cały ten zebrany ciężar wyniesiony z czasów trudnego dojrzewania bez ojca i od pewnego momentu także bez matki. Może chciał też rozliczyć się z własną burzliwą młodością i licznymi popełnionymi wtedy błędami. Myślę, że chyba każdy z nas chciałby mieć szansę na rozliczenie się samego z sobą jeszcze za życia. Myślę też, że chciał w ten sposób trochę rozgrzeszyć własnych rodziców, którzy mimo wszystko, byli pozytywnymi postaciami w jego świecie. Może chciał ich w ten sposób docenić, być może podziękować, udowodnić jak bardzo ich kochał. Nie wiem. Zbyt dużo tu osobistych ucieczek zapewne niezrozumiałych dla przeciętnego zjadacza popcornu. Kończy się to wszystko trochę niemrawo, ja w każdym bądź razie poczułem niedosyt i lekkie rozczarowanie, nie mniej jednak fajnie się to wszystko oglądało. De Niro wreszcie zagrał fajną rolę, a ja złapałem dziwną fazę na pastwienie się nad szalonymi pijakami z piórem w kieszeni i na wyliczanie ich zasług dla kształcenia mojej dorosłości w oparach zapijaczonej nienormalności. To są zdecydowanie ważne plusy, które jednak nie przysłoniły mi minusów. Być może ktoś jeszcze znajdzie tu jakieś inne. Nie wiem, ale warto poszukać.
4/6
IMDb: 6,4
Filmweb: 6,7
od chwili kiedy zobaczyłam ten trailer bardzo chcę go zobaczyć! też lubię takie historie :)
OdpowiedzUsuńvery good comment
OdpowiedzUsuńWitaj.
OdpowiedzUsuńWybacz za ten spam, ale nie znalazłem możliwości skontaktowania się z Tobą prywatnie.
Zachęcam do wzięcia udziału w zabawie filmowej Pojekt KINO, która organizowana jest na tym blogu: http://projekt-kino.blogspot.com/
Znajduje się tam regulamin oraz zasady.
Pozdrawiam
A ja takich ludzi nie cierpię. No, chyba że na ekranie, albo jako postać literacka.
OdpowiedzUsuńA ci dobrze ułożeni...? Chyba więcej mają do dania od siebie niż te moczymordy.
Nie wypowiadam się o filmie, bo go nie znam.
Zastanawiam się nad obejrzeniem tego filmu już dosyć długo. Nie jestem jakimś wielkim fanem De Niro więc jakoś nawet jego nazwisko nie przykuwa mojej uwagi. Jednak chyba zdecyduje się na seans. Pozdrawiam i zapraszam do siebie :)
OdpowiedzUsuńOgląda się dobrze, choć czegoś w tym filmie po prostu brakuje - i dlatego ostatecznie jakoś nie porywa. Z wyjątkiem De Niro, jasna sprawa, który jest absolutnie genialny.
OdpowiedzUsuńZobacz "Anonymous" z 2011 (inna historia Szakspira) , wprawdzie oglądałem go już nad ranem i może okazać się że nie sięgnie poprzeczki to jednak ociera się o tematykę i pomyślałem jak że jeśli literki ci jakoś tam wychodzą to może go przełkniesz , Jeśli chodzi o Szekspira to zmęczyłem jedynie Króla lira dla reszty jego dzieł nie miałem serca pozdr.
OdpowiedzUsuń