Nasz dzień nadejdzie
reż. Romain Gavras, FRA, 2010
88 min.
Polska premiera: ?
Żyję bo jestem kochany – powiedział prosiaczek. I umarł. Rudych też wszyscy kochają. Nie mają lekko, tak jak np. albinosi, z tym, że jest ich więcej i są bardziej pospolici. Rudzi w sensie. Nawet największy bank spermy na świecie powiedział jakiś czas temu „nie” rudym mężczyznom. Kobiety nie chcą się z nimi wiązać, ani rodzić podobnych dzieci. Słowem, przerąbane. Sam mam kilku miedzianych kolegów i ci często muszą słuchać umiarkowanie złośliwych docinek. „Jesteś debilem. A ty jesteś rudy! – Dobra, wygrałeś”. Nie mam rzecz jasna na myśli rudych z wyboru. Czyli farbowanych. Dziwna moda panoszy się obecnie po warszawskich ulicach (u was jest podobnie?). Co druga, w porywach trzecia kobieta, jest teraz ruda na głowie. Nie wiem, czy to kwestia podskórnej tęsknoty za byciem wredną w oczach mężczyzn, czy może też w grę wchodzi coś znacznie prostszego. No ale ja w sumie nie o tym. Zacząłem od rudych, bo i w reżyserskim debiucie Romaina Gavrasa, wszystko kręci się wokół nich.
Nasz dzień nadejdzie, to dzieło zjawiskowe i bardzo specyficzne. Raczej nie ujrzymy go w naszych kinach. Minął już rok od światowej premiery, a dotąd nie ma on u nas nawet swojego dystrybutora. No ale też spójrzmy prawdzie w oczy. Wprowadzenie go do polskich kin, wiązałoby się z całkiem dużym ryzykiem. Mamy co prawda wielu rudych i zagubionych nad Wisłą, no ale po pierwsze primo, nie chodzi już nawet o kolor owłosienia, a po drugie, wielu z potencjalnych rudych kinomanów, nie wiedziałoby nawet, o co do jasnej cholery chodzi w tym filmie?
Dobre pytanie. Serio. Sam miałem z tym problemy. W trakcie pierwszej części seansu balansowałem w swoich myślach pomiędzy druzgoczącymi ocenami z zakresu 2 i 3. Ale już w chwili końcowych napisów, zastanawiałem się nad przyznaniem Gavrasowi solidnej czwórki. Skąd to nagłe przepotwarzenie? Odpowiedź jest prosta, tak jak dowcipy o rudych. Trzeba było diametralnie zmienić swoje nastawienie. Z filmem tym jest ten problem, że od samego początku, nic się w nim kupy nie trzyma. Skąd u licha wziął się tam Patrick (Cassel)? Czemu Remy (Barthelemy) tak się z nim ochoczo włóczy po cmentarzu? Kim jest ta mała dziewczynka w hotelu? Te i podobne pytania bombardują moje komórki nerwowe niemal w każdej minucie filmu. Jako estecie i instynktowemu poszukiwaczowi głębszego sensu i realizmu w kinie, z trudem przyszło zaakceptowanie tej kompletnie nie trzymającej się ogólnych norm konwencji.
Dlatego zawczasu apeluję do przyszłych oglądaczy tegoż filmu. Już od pierwszej minuty, kategorycznie wyzbądźcie się wszelkich racjonalizmów. Nie doszukujcie się w nim żadnego rozsądnego wytłumaczenia, logiki, a już broń Boże, żadnego sensu. Autor tego obrazu miał akuratnie głęboko w swoim siedzeniu to, czy dana scena mogłaby w naszych oczach wydarzyć się gdzieś w znanym nam świecie, np. trzy ulice dalej. Czytajcie ten film między wierszami. Gwarantuję, że odbiór będzie wtedy znacznie przyjemniejszy. Zrozumienie tej zasady zajęło mi dobre pół godziny, przez które z bólem musiałem użerać się z wewnętrzną potrzebą przewinięcia filmu dalej, lub nawet wyłączenia go na czas bliżej mi nieokreślony, ale dłuższy, niż trwanie dwudziestu teleekspressów.
Na czym polega ten jego fenomen? Otóż Nasz dzień nadejdzie, to zbiór niechlujnie połączonych ze sobą obrazów i scen, które uginają się pod ciężarem nagromadzonej w nich symboliki. Nieco poetycka narracja bombarduje wszelkie znane i siłą wkuwane nam do głów dobra tego popapranego świata, ciągle tak naiwnie wierzącego w równość i sprawiedliwość społeczną. Gavras chętnie i bez ogródek rozprawia się ze wszystkimi. Z murzynami, żydami, arabami, pedałami, emigrantami, a nawet z własnymi kolorowymi krajanami, wykrzykując ustami Vincenta Cassel: „Nie mamy własnego języka, ani armii, ani kraju. Domagam się kurwa szacunku!”.
Bardzo symboliczne jest zrobienie z dwóch naszych głównych bohaterów rudych sfrustrowanych obywateli świata. Znudzony i cierpiący na depresję psychoterapeuta (Cassel) oraz skryty pedzio, nastoletni, zbuntowany i zagubiony w świecie Remy. Obaj rudzy, wyjątkowi, inni. Szukający akceptacji, zrozumienia, szczęścia i równych sobie. A gdzie mogą to wszystko znaleźć? W Irlandii. Cudownej krainie rudych, gdzie wszyscy są tacy sami, szczęśliwi i nikt się ciebie nie czepia. To tylko kilka godzin drogi stąd. Metafora goni metaforę. Ich droga ku Calais - przepustki do raju, staję się doświadczalnym poligonem, na którym detonuje się wszelkie bolesne prawdy dotyczące dzisiejszego postępowego świata. To film o braku akceptacji środowiska. O problemach społecznych dzisiejszej Francji, ale też i o upadku wartości w całej zachodniej cywilizacji. O zagubieniu jednostki w iluzorycznym świecie złudnej wolności. Manifest pokolenia znudzonego obowiązkową lekcją tolerancji.
Naprawdę mocna rzecz. Szalenie trudna i na swój sposób dość nowatorska, także bardzo nieszablonowa i zaskakująca. Fantastyczny debiut Gavrasa. Warto zapamiętać jego nazwisko. Vincent Cassel, no o nim to mogę godzinami. Mój ulubiony francuski aktor. To jego rola. Typowa. Zupełnie jakby się do niej urodził. Skrojona do jego mimiki, grymasów i agresywnej nieliniowości twarzy. Ten film nigdy nie zdobędzie wysokich not. Po prostu nie może. Ludzie z natury boją się takich obrazów. Bo tak po prawdzie, to my jesteśmy adresatami tych wszystkich werbalnych ataków dwóch rudzielców. Nasze wyobrażenie o świecie, a raczej tak wielka i ogromna o nim niewiedza, bezceremonialnie mieszana jest z błotem. Wygląda więc na to, że rudowłosi wreszcie doczekali się własnej epopei.
4/6
IMDb: 6,1
Filmweb: 6,7
A co ja ci na to poradzę? ;) Ja sobie tylko czasem coś napiszę wyłącznie dla własnej przyjemności. Na reklamie i popularności mi jakoś specjalnie nie zależy, a na pozycjonowaniu stron się nie znam. Cieszę się bardziej z każdej duszyczki, która się tu przypadkowo przypałęta, coś tam poczyta i zostanie na dłużej.
OdpowiedzUsuń