reż. Derek Cianfrance, USA, 2010
114 min.
Polska premiera: Brak
„Miłość jest jak wór śmierdzących odpadków, który próbuje się przenieść na plecach przez spieniony strumień cuchnących szczyn”. To najbardziej trafna i jednocześnie najciekawsza propozycja okiełznania definicji miłości jaką dotąd słyszałem. Autorem tych słów jest śp. Charles Bukowski, uznany poeta i pisarz, a zarazem pijak, hulaka i mówiąc kolokwialnie... jebaka nad jebaki. Kochał kobiety, nienawidził miłości. Nie mógł żyć bez kobiet, one nie mogły żyć bez jego miłości, może właśnie dlatego tyle pił. A ja może właśnie dlatego tak bardzo go lubię.
Miłość (między kobietą, a mężczyzną) to chyba najbardziej druzgoczący ze stanów emocjonalnych. Potrafi zniszczyć człowieka w taki sposób, o jakim narkomania i alkoholizm nawet działając wspólnie i w porozumieniu, nie mogą spróbować odważyć się zamarzyć. Miłość wyniszcza człowieka psychicznie, nie fizycznie. Ubezwłasnowolnia, mami i wodzi nas za nos długimi latami, brutalnie podcinając skrzydła, które wcześniej sama nas w nie ubrała. Wszyscy pchamy się w jej ramiona, bo daje nam nadzieję. Nadzieję na założenie wspaniałej rodziny, na regularny seks i posiłki, wspólny kredyt mieszkaniowy... powodów są tysiące, ale tak po prawdzie i tak nie mamy na to żadnego wpływu. Miłość zwykle decyduje za nas samych. Nie mamy nic do gadania. Po prostu pewnego dnia przybywa do nas, niczym jeździec apokalipsy, Amor, który znienacka wbija nam ostrze prosto w serce i czmycha pozostawiając bez opieki. Nawet Śmierć w chwili odbierania nam życia jest bardziej humanitarna.
Pewien Amerykański uczony, niejaki R.J. Sternberg, wymyślił i opatentował (pewnie w laboratorium) własną teorię miłości, z której to wyodrębnił sześć faz związków partnerskich. Faza zakochania, romantycznych początków, faza związku kompletnego, związku przyjacielskiego, pustego, by na rozpadzie związku swoją dogłębną analizę partnerstwa zakończyć. I w sumie trudno jej cokolwiek zarzucić. Początki zawsze są piękne i obiecujące, to chyba nie podlega dyskusji. Z biegiem czasu do głosu dochodzi rutyna i znudzenie, zwiększają się wymagania oraz skala trudności. Różowe okulary zastępują z czasem szkła przyciemniane, by skutecznie maskowały opuchliznę pod okiem. Zapewne każdy z nas mógłby na ten temat napisać mrożącą krew w żyłach sześciotomową powieść o lekkim zabarwieniu erotycznym. W historii kinematografii powstało także miliony filmów o skomplikowanych i zawiłych miłosnych ścieżkach losu, ale jak Salmę Hayek kocham, chyba tylko na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć produkcje, które swą liryką w bardzo dosłowny i szczegółowy sposób, spróbowały nieco odważniej zbesztać miłość i tak jak Bukowski, z premedytacją wepchnąć ją do strumienia cuchnących szczyn.
Derek Cianfrance, zupełnie nieznany mi dotąd reżyser, w pewnym sensie także postanowił zaryzykować i dołączyć do grona twórców, dla których miłość jest nie tylko i wyłącznie usłana różami. Blue Valentine to dość przygnębiające studium związku młodego stażem małżeństwa, które według skali Sternberga, z fazy zakochania i romantycznych początków, w kilka lat osiągnął najwyższy z możliwych leveli - rozpad związku.
Reżyser skupia się w nim na analizie związku przyczynowo-skutkowego i muszę przyznać, że całkiem nieźle mu to wszystko wyszło. Z pewnością bardzo pomógł mu w tym wspaniały duet aktorów młodego pokolenia. Fenomenalna Michelle Williams, która zresztą za tą rolę otrzymała nominację do tegorocznych Oscarów, oraz równie dobry Ryan Gosling. Oboje stworzyli wysokich lotów kreacje, które stronią od banału i romantycznego kiczu. Dla lepszego efektu i na zasadzie kontrastu, Cianfrance poszatkował całą opowieść na różne strefy czasowe, raz zabierając widza do chwili, w której to Dean i Cindy dopiero co się poznali, by w sekundę po pierwszym ich romantycznym pocałunku zabrać nas do czasów, w których dominuje między nimi tylko złość, żal i łzy.
To bardzo udany zabieg i jaskrawy przykład na to, jak niewiele dzieli miłość od nienawiści. Dowód na to, jak łatwo jest przekroczyć cienką i niewidoczną dla ludzkiego oka granicę jaka znajduje się pomiędzy szczęściem, a nieszczęściem. W końcu także przykład dowodzący tego, jak bardzo trudne jest utrzymanie zdrowej dla związku równowagi emocjonalnej. Miłość tak jak ogród, wymaga codziennej pielęgnacji, regularnego podlewania i poświęcania mu czasu. Inaczej więdnie i bezpowrotnie ginie. Niby takie to oczywiste, ale przecież nie każdy z nas jest ogrodnikiem.
Brakuje mi w tej opowieści więcej odwagi. Chciałbym doczekać wreszcie prawdziwej i mądrej fabularnej historii o skomplikowanej miłości, która porywa młodych ludzi, chwyta ich za serca, by po chwili doszczętnie ich zniszczyć, przerzuć i wypluć ich marzenia na wysypisku ludzkiej naiwności. Czekam na film, który wszystkim romantykom, życiowym optymistom i młodych duchem wskaże środkowy palec i zaśmieje się im głośno w twarz. W Blue Valentine oczywiście nie osiągnięto tak wysokiego pułapu dosłowności, ale i tak jest wystarczająco depresyjnie i smutno.
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że mimo, iż doskonale zdajemy sobie sprawę z tego w jak trudne obszary potrafi nas wpędzić przypadkowy błysk w oku pięknej kobiety, to jednak ciągle pchamy się w jej ramiona w poszukiwaniu tej jednej jedynej miłości, doszukując się jej spełnienia tuż za rogiem swojej ulicy. Miłość jest chyba jedyną dziedziną życia, której człowiek nie potrafi uczyć się na błędach. Bujamy w obłokach, bo tu na ziemi z czasem już nic nie jest w stanie nas zaskoczyć i zadowolić. Kształtujemy sobie w naszych wyobraźniach odrealnione od rzeczywistości ideały, które fizycznie nie istnieją, a w chwili brutalnego zetknięcia się ich z codziennością, stajemy przed trudną do zdzierżenia koniecznością rezygnacji z własnych marzeń i urojeń. W bardzo podobnym tonie kończy swoją opowieść Derek Cianfrance. Osiąga szóstą fazę według skali Sternberga, pozwala zniszczyć na naszych oczach związek kochających się niegdyś młodych ludzi, pokazując przy tym dramat pozostawionego w roli zakładnika ich małego dziecka, ale jednocześnie wskazuje błędy jakie zostały po drodze przez nich popełnione. Film instruktażowy? Być może. Ale i tak nikt niczego się z niego nie nauczy. Miłość jest niereformowalna. My także.
4/6
Filmweb: 7,5
te teksty czyta się jak bajkę na dobranoc, ciekawe i świetnie napisane, pozdrawiam, będę stałym gościem ;)
OdpowiedzUsuń