Wyspa tajemnic
reż. Martin Scorsese, USA, 2010
138 min. United International Pictures
Nie mam ostatnio weny. Nie mam też specjalnie chęci. W ogóle to mało ostatnio oglądam. A tragiczne wydarzenia z przed dwóch tygodni, mocno zniechęciły mnie do obcowania z ekranem tv. Zmęczenie psychiczne owymi wydarzeniami oraz w konsekwencji utworzoną papkę w mózgu, starałem się wyleczyć przede wszystkim odcinając się od wszelkich dopływów informacji. Od najbardziej irytujących mnie źródeł przekazu, oraz od ludzi i ich szalonych teorii, a także niesmacznych opinii na temat tych wszystkich przykrych wydarzeń. No ale już najwyższy czas by powrócić na właściwe (filmowe) tory. Do odreagowania wybrałem film, którym podniecał się (i pewnie nadal to robi) ogrom moich znajomych. To oczywiście już na dzień dobry zwiastowało klęskę w odbiorze. No ale w sumie to czemu i tym razem miało by to się potwierdzić?
Poczciwy i już lekko zdziadziały Martin Scorsese jest ostatnio bardzo aktywny za kamerą. Zupełnie jak za swych najlepszych lat. Oczywiście chwała mu za to i oby mógł jak najdłużej (robić filmy oczywiście). Niestety niezupełnie przekłada się to na jakość jego produkcji. Mały wyjątek stanowi niezła Infiltracja sprzed czterech lat, ale poza tym, to od 1995 roku (Kasyno) nie nakręcił niczego genialnego, lub choćby po prostu świetnego. Oczywiście zaraz ktoś krzyknie „A Aviator? A Gangi Nowego Yorku?”. Krzyknąć zawsze można, ale ja na ten krzyk pozostaję głuchy.
Wyspa tajemnic z początku nie wzbudziła we mnie jakiegoś większego zainteresowania, ale wysokie oceny filmu kazały mi się jej przyjrzeć nieco uważniej. To już czwarty film Scorsese w którym główną rolę gra jego stara/nowa muza - Leonardo Titanic DiCaprio. Widać De Niro jest już zwyczajnie za stary na filmy akcji i sensacje. Coraz częściej więc gra w głupich komediach, nie rzadko romantycznych (niestety). No ale wracając do DiCaprio. Jest to jeden z tych aktorów, do którego nadal nie potrafię się przekonać i to bez względu na to co akuratnie gra. Mimo że jest ode mnie 4 lata starszy, to w mej podświadomości nadal spoczywa gdzieś na dnie oceanu i we wraku Titanica ugania się z młodzieńczą werwą za babcią Winslet. Nie potrafię wyzbyć się tej przyczepionej mu trzynaście lat temu łatki przystojnego dzieciaka. Może za kolejne lat naście, kiedy już siwe włosy i zmarszczki przysłonią ten jego słodki wizerunek, może wtedy wreszcie zaakceptuję, a nawet i go polubię.
Nie mniej jednak po przeczytaniu opisu i pierwszych recenzji, byłem ciekaw jak poradzi sobie w roli twardego i błyskotliwego Szeryfa Federalnego Teddy'ego. No i cóż. Może i sobie radzi, na pewno się stara. Z pewnością też jest świetnym aktorem. Ale nadal mnie nie przekonuje. Jak pisałem wyżej, ciągle pozostaję do niego uprzedzony i to pomimo tego, że jego buźka w tym filmie wcale nie była już taka słodka. Na szczęście prywatny odbiór tej postaci nie był dla mnie aż tak istotny, gdyż, po pierwsze – akcja i klimat filmu skutecznie odwracały od niego uwagę, a po drugie – na wyspie było też wiele innych świetnie sobie radzących postaci, także tych z dalszych planów.
No właśnie. Odnośnie klimatu, bowiem o fabule rozpisywać się nie zamierzam. I tak każdy wie o co kaman. Tak jak zapowiadano i opisywano, również i ja dostrzegłem pewne analogie do różnych kultowych produkcji i innych reżyserów. Nie wiem czy to celowa zagrywka Scorsese, czy może tylko zupełny przypadek. Trzeba też wziąć pod uwagę, iż scenariusz wyszedł z pod pióra autora powieści - Dennisa Lehane'a, tak więc Scorsese mógł nie mieć na to wielkiego wpływu. Bardzo też możliwe, że to tylko ja niepotrzebnie szukałem na siłę podobieństw których formalnie wcale tu nie ma. Cokolwiek było tego przyczyną, i tak spostrzegłem nawiązania do, bądź co bądź – kultu.
Po pierwsze Alfred Hitchcock. Z nim kojarzyły mi się przede wszystkim lata 50te. Intrygująca zagadka kryminalna, powtarzająca się niepewność i zaniepokojenie nawet w bardzo prostych i klarownych sytuacjach. A także trochę oldskoolowa adrenalinka tu i ówdzie właśnie w stylu wielkiego mistrza. Po drugie David Lynch. Jego rękę dostrzegłem w nieco szalonych i surrealistycznych wizjach sennych oraz omamach Szeryfa Teddy'ego. Aczkolwiek trzeba uczciwie przyznać, że gdyby naprawdę sam Lynch wziął się za ich produkcję, to obserwowalibyśmy je oczami zakrytymi dłońmi z ciągle powiększającą się dziurą w głowie. Zagadkowy bohater i rezydent wyspy - Dr Cawley, także przypominał mi trochę charakterystycznych bohaterów z filmów Lyncha. W końcu sam Stanley Kubrick, a raczej porównanie jego kultowego Lśnienia do Wyspy Tajemnic. W Lśnieniu za wyspę na morzu robił opuszczony wielki hotel otoczony morzem śniegu. A to co działo się pod jego dachem miało bezpośrednie przełożenie na rozwój szaleństwa jaki zapanował w głowach głównych bohaterów obu produkcji.
No i wszystko fajnie. Jak już czerpać wzorce, to z pewnością od najlepszych. Ale gdy w trakcie oglądania filmu starałem się dostrzec kolejne analogie do innych wielkich kina, w pewnym momencie uzmysłowiłem sobie, że w tym wszystkim najmniej jest właśnie samego Scorsese. Z początku uznałem to za wielką wadę filmu. Ale pisząc teraz ów słowa, patrzę na to już z trochę innej perspektywy. Jeśli oglądając z pozoru średni film, dostrzegamy w nim elementy wielkiego kina i wielkich kina, dzięki czemu średni film staje się filmem znaczącym, to z całą pewnością osobą dzięki której ten błyskotliwy awans zawdzięcza.... jest sam reżyser.
Całość broni się świetnie poza klimatem, także dzięki solidnej produkcji. Tu akurat Scorsese trzyma poziom od lat (no właśnie, może tu należy szukać stylu reżysera?). Mocną stroną filmu jest także jego dualizm w interpretacji. Mimo że w zasadzie na końcu powiedziano widzowi wszystko tak jak formalnie było, lub być powinno, to jednak pewne niedopowiedzenia, elementy, szczegóły i znaki, nękają nasze szare komórki i prowokują je do dokonania głębszej analizy. „Czy aby na pewno był wariatem?”, „A może jednak było na odwrót?”. To oczywiście skłania do myślenia zaraz po końcowych napisach. Choćby tylko przez moment, to i tak sukces. Podobało mi się także to, że mimo iż dość szybko przewidziałem zakończenie, to z przyjemnością oglądałem w skupieniu dalszy rozwój wypadków. I mimo wielu braków, oraz pewnej naiwności i nadal irytującej mnie chłopięcej twarzy DiCaprio, film muszę uznać za całkiem udany. Obawiam się jednak, że Martin Scorsese nie zdąży mnie już uraczyć niczym ponadprzeciętnym. No ale próbuj dalej dziadku.
4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz