sobota, 13 marca 2010

Prosta historia

Nord
reż. Rune Denstad Langlo, NOR, 2009
78 min. Gutek Film


Nie wiem jak wy, ale ja osobiście mam już śmiertelnie dosyć tej zimy. Nie mogę patrzeć na swoją zimową kurtkę. Dość mam już czapek, rękawiczek i gapienia się dzień w dzień na zupełnie bezużyteczny w tym okresie zimujący w moim mieszkaniu rower. Marzy mi się skosztowanie pianki piwka na łonie natury w asyście słońca, krótki rękawek i skąpo odziane w wiosnę niewiasty. Z takim to mniej więcej nastawieniem zabrałem się dość przewrotnie za wybitnie zimowy film. I wiecie co? Zima w wydaniu skandynawskim... jest nie tyle inna, co po prostu piękna.

Oczywiście piękno to pojęcie względne. Na dłuższą metę, bardzo ciężko jest rywalizować płatkom śniegu z letnimi promieniami słońca. Ale jeśli oddzielimy od zimy jej miejską odmianę z całym tym błotem pośniegowym, zasypanymi jezdniami i chodnikami, notorycznymi korkami (jakby latem było inaczej), śniegiem żółtym, czarnym i wszelakim... wtedy autentycznie można się w niej zakochać. Ale jak to z miłością bywa, szybko przechodzi, po czym następuje odwilż.

Jednak nie o zimie i jej postrzeganiu chcę pisać, lecz o filmie tylko z pozoru zimnym. Nord (Białe szaleństwo) to coś więcej niż opowieść o ludziach z północy. Permanentny śnieg, wiatr i mróz, hartują charaktery mieszkańców odległych wiosek i mieścin, ale takie warunki potrafią też utopić człowieka w szklance pełnej depresji, sporządzonej z braku słońca i dokuczliwej samotności. O tym, że nie każdy potrafi sobie radzić w takich warunkach, doskonale wie Rune Denstad Langlo – reżyser pochodzący z norweskiego Trondheim, któremu mentalnie jest znacznie bliżej do Bieguna Północnego, aniżeli do piaszczystych plaż Morza Śródziemnego.

Nord, to klasyczny film drogi. Pełna groteski opowieść o przezwyciężaniu swoich słabości i przyzwyczajeń na rzecz celów nadrzędnych i pragnień silniejszych od nas samych. Główny bohater filmu, ex zdolny narciarz - Jomar Henriksen, zanurzony przed laty w depresji spowodowanej porzuceniem go przez dziewczynę, leczy się z niej za pomocą pracy przy wyciągu narciarskim, wizytom w lokalnej świetlicy i dużych ilości bimbru. Gdy pewnego dnia nieoczekiwaną wizytę składa mu jego dawny przyjaciel, który wsławił się odbiciem jego kobiety, Jomar dowiaduje się że ma z nią pięcioletniego synka.

No i cóż. Prostolinijny i nieco ofermowaty Jomar rzuca wszystko w diabli, wskakuje na skuter śnieżny i z zapasem bimbru udaje się daleko na północ ku norweskim fiordom, gdzie za siedmioma górami i za siedmioma zaspami, mieszka jego była z jego dzieckiem. Niby banał, ale w wydaniu skandynawskim przedstawiono to w szalenie uroczy sposób. Nie wiem jak oni to robią, ale zdecydowana większość filmów nordyckich jakie dane mi było dotąd obejrzeć, mimo że to często bardzo proste w przekazie kino, to jednak zarazem jest bardzo mądre, oraz po mistrzowsku wyposażone w charakterystyczny dla nich skandynawski czarny humor, który jest absolutnie nie do podrobienia przez żadną inną nację. No po prostu mają na to wyłączność niczym Pampers na pieluchy.

Już sam widok pędzącego na śnieżnym skuterze przez zimową scenerię lekko otyłego Jomara skutecznie przepędza grymas z mej twarzy. Nasz zmierzający do swojego celu bohater, zatrzymuje się tylko po to żeby przytankować sobie bimbru, lub kiedy zbliża się noc. A te spędza gdzie popadnie. A to w opuszczonym domku, a to w jakiejś wiosce, lub na zupełnym odludziu. Co ważne dla całej opowieści, spotyka po drodze wielu ludzi północy, którzy prezentują zupełnie różne filozofie życia. Inny status materialny, mentalny, inny wiek i płeć. Ich jednorazowe kontakty między sobą od razu przywodzą na myśl bohaterów z filmów Jarmuscha, co rzecz jasna jest dużą zaletą. Każda z napotkanych przez Jomara postaci w jakiś sposób wzbogaca jego wnętrze, choć on za każdym razem opuszcza swoich dobroczyńców i chwilowych towarzyszy niedoli w niewzruszony sposób.

Sama formuła ukazania jego wędrówki, bardzo przypomina Prostą historię Davida Lyncha. Cele podobne, odległości do pokonania również. Tam głównemu bohaterowi do pokonania własnych słabości służyła kosiarka, tu skuter śnieżny. Ale czy należy uznać prostą historię Langlego za kopię amerykańskiego pierwowzoru? Nie. Mimo licznych podobieństw, obie opowieści jednak dość zasadniczo się od siebie różnią. Przede wszystkim dzieli je wiele tysięcy kilometrów, oraz okoliczności natury, po drugie i co ważniejsze, Lynchowska historia jest naznaczona amerykańskim casusem spod znaku Znikającego punktu i Easy Ridera. Hołdem dla amerykańskiej filozofii życia. Nord zaś pozbawiony jest tak wymownej symboliki, choć dość przewrotnie dobrana do filmu muzyka (pojawiające się amerykańskie country) w jakiś pokrętny sposób nawiązuje do klasycznych amerykańskich filmów drogi. Ale czy celowo? Tego nie wiem. Nie mniej jednak Langlo wyzbył się efekciarstwa, wolt i fajerwerków. Opowiada prostą historię, nie dorysowując jej wąsów. Jest szczerze i przewidywalnie aż do bólu.

Jedyne do czego mogę się przyczepić, to do długości trwania filmu. Jest trochę za krótki. Po jego obejrzeniu poczułem lekki niedosyt, ale nie rzutuje on jakoś specjalnie na jego całościowy odbiór, który rzecz jasna jest bardzo pozytywny. Miłośnicy nordyckiej kinematografii z pewnością się nie zawiodą, zaś miłośnicy słońca i wyczekiwanej z utęsknieniem wiosennej swobody, dostrzegą w zaśnieżonych norweskich pejzażach bardzo wiele ukrytego ciepła.

No. To by było tyle o zimie. Wiosno... nadciągaj.

4/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz