piątek, 26 października 2018

Samotność długodystansowca

Pierwszy człowiek
reż. Damien Chazelle, USA, 2018
141 min. United International Pictures
Polska premiera: 19.10.2018
Dramat, Biograficzny, Sci-Fi



Bardzo utalentowana jest ta rodzina Armstrongów. Podarowali światu świetnych muzyków - jazzowego i rockowego, zawodowego kolarza, a nawet astronautę, który pierwszy odcisnął podeszwę buta na księżycu. Nic dziwnego, że za wielką wodą kręcą później o nich filmy. Ale już tak poważnie. Neil Armstrong - człowiek, który stał się symbolem wielkości Ameryki musiał długo czekać na wysokobudżetową i globalną ekranizację swojego największego życiowego osiągnięcia, które przy zupełnej okazji stało się także wielkim krokiem w dziejach ludzkości. W czasach, kiedy to w ilościach hurtowych płodzi się sequele, rebooty oraz odgrzewa stare kotlety, każda historia napisana prawdziwą krwią, potem i heroizmem ludzi winna być chwytana w siatkę przez łowców w Hollywood jak szczupaki przez wytrawnych wędkarzy.

Historia świata ciągle ma w swoim spisie treści wielkie nazwiska, czasem już mocno zakurzone i zasiedlone przez pająki, które czekają w kolejce na ich kinematograficzne upamiętnienie. Niektórzy z nich czekają już zdecydowanie za długo. Np. Neil Armstrong. Ale tak oto w końcu i on doczekał się, odstał swoje w długiej kolejce do specjalisty, przez co możemy teraz zapoznać się z jego diagnozą. Niestety jemu samemu zabrakło do tego sześciu lat, film więc może obejrzy z nieco innej perspektywy, np. z gwiazd.

Nie będę tu teraz tłumaczył kim był, jak żył i jakim był człowiekiem, bo tego wcześniej nawet sam dokładnie nie wiedziałem. Poza rzecz jasna konkretami, o których wie każdy, a przynajmniej powinien. Ale już jego prywatne relacje z rodziną i najbliższymi, jego osobiste problemy i doświadczenia, to już w ogóle jest pustynia Gobi rozlana na świadomości całej współczesnej ludzkości. Pokonali ją tylko nieliczni i ci fanatyczni. Zgłębienie historii wycinka jego życia, a przy okazji doświadczenie ekscytującej podróży na księżyc, tej pierwszej, wymarzonej i najtrudniejszej, to było główne zadanie jakie postawił przed sobą złote dziecko Hollywood, Damien Chazelle.

W najważniejszą rolę i na najwyższego konia posadził on swojego pupila, Ryana Goslinga - obiekt westchnień milionów kobiet na świecie, co przyznaję, było także zabiegiem marketingowym lokowanym na polu tarczy strzelniczej z napisem „10”. Częste westchnienia na jego widok dwóch milfów pochłaniających z gracją odkurzacza ogromne ilości popcornu tuż po mojej prawicy w kinie tylko utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Gosling obok Tomka Hardy’ego jest takim współczesnym, samczym wytrychem, który otwiera niemal każde drzwi prowadzące do serc kobiet na całym świecie. Zaryzykuję nawet tezę, że te całe lądowanie na księżycu, te wszystkie kosmiczne ujęcia i starty rakiet obchodziło moje sąsiadki dużo mniej, niż charakterystyczne grymasy na twarzy Goslinga. Ale taki to już lajf i każdy ma prawo wzdychać do kogo mu się rzewnie podoba.


Gosling Goslingiem, postać Armstronga odwzorował poprawnie, acz tak trochę po swojemu, z miną numer pięć łamane na cztery. Nihil novi. Ale to co odstawiła w tym filmie Pani Armstrongowa - Claire Foy, to ja bardzo przepraszam. W warstwie emocjonalnej rozbiła bank. Te półtorej miliarda zielonych jakie właśnie ktoś wygrał w loterii w USA to była jej zasługa. Szczęśliwe cyferki aż zwariowały przez jej aktorskie ekscesy i ułożyły się tak jakoś nietypowo. Rola niby niepozorna, ot małżonka narodowego bohatera, matka dwójki dzieci, siedząca w domu i zamartwiająca się o męża, no flaki z olejem. A tu niespodzianka. Chazelle wyciągnął z niej maksimum, a nawet dodał coś ekstra. Te oczy, ten jej wzrok, wyrazisty oraz bardzo namacalny ból i cierpienie, Czizes, zastanawiam się nawet, czy to przypadkiem nie ona wzbiła się w kosmos zamiast Goslinga.

Zacząłem więc tak bardziej od warstwy emocjonalnej, od rodziny i ich wzajemnych relacji, bo właśnie tego jest tu jakby najwięcej. Oczywiście w tle cały czas odbywają się wieloletnie przygotowania do misji Apollo, są starty rakiet, kolejni astronauci giną jak muchy, wszystko jest więc niby na swoim miejscu, wszak Chazelle wygospodarował na to bardzo wiele miejsca (film trwa prawie dwie i pół godziny), ale też nie trudno odnieść wrażenia, że dla twórców najważniejsze było przedstawienie tego jakim prywatnie człowiekiem był Armstrong. Skupiono się głównie na jego samotności, odczuciu alienacji, na targających jego duszą demonach i tęsknocie za zmarłą córką. Samo lądowanie na księżycu, mimo, że przedstawione jest bardzo rzeczowo i realistycznie, było tak jakby tylko rozwinięciem, a zarazem szczęśliwym zakończeniem jego wszystkich kłębiących się w głowie zmartwień i problemów. Stanowi wymodlone i bardzo oczekiwane antidotum. Każdy z nas ma gdzieś taki swój prywatny księżyc na którym przez całe życie usilnie próbuje wylądować, niemniej udaje się to tylko nielicznym. Chazelle z gracją psychoanalityka i na podstawie biografii Armstronga próbuje zatem przy okazji wyleczyć też ułamek ludzkości z ich zaburzeń nerwicowych oraz prywatnych traum, podając na tacy pewnego rodzaju rozwiązanie i sposób na oczyszczenie głowy. Jest to zapewne dość karkołomna i nieco ryzykowna teza, ale dziś, kilka dni po seansie tak to wszystko trochę odbieram.

A jak tam  jest z warstwą audiowizualną i tą stricte techniczną? Wszak to także film o podboju kosmosu w latach 60-tych, gdzie wysyłano ludzi niczym króliki doświadczalne, w ciasnych metalowych trumnach gdzieś hen w nieznane. I tu małe zaskoczenie z mojej strony, takie raczej pozytywne. Chazelle postawił na nieco inne rozwiązania znane nam chociażby z Grawitacji, czy Interstellar. Nie korzystał hurtowo z szerokich kadrów, wielkich i spektakularnych lokacji, unikał tego bardzo. Brakuje tu także zapierającego dech w piersiach efekciarstwa i popisu grafików komputerowych. Postawił na zupełnie innego konia. Podbój księżyca obserwujemy więc raczej z roztrzęsionych wnętrz kapsuł wynoszących ciała astronautów w przestrzeń kosmiczną. Widzimy tą historię jakby oczami tamtych rycerzy odzianych w białe skafandry, gdzie przez małe okienka dostrzegamy ułamek kosmosu i ziemi widzianej ze stratosfery. Dla podkreślenia klimatu tamtej epoki twórcy korzystają z prawdziwych, historycznych ujęć i nagrań, a dla dodatkowego zachowania pozoru oryginalności trzęsą kamerami na prawo i lewo, jakby dali je do ręki praktykantom po studiach operatorskich. Wygląda to więc zasadniczo nieźle, ale czasem też nieco mnie to irytowało, co powoduje, że jakiś tam mały minusik wsadzam do koperty i wysyłam twórcom via gołąb pocztowy.


Muzyka? Cóż, zachwalana jest bardzo, ale jakoś nie odczułem jej szczególnej obecności, co można odebrać w dwojaki sposób. Pozytywny – jest, ale taka nieinwazyjna i wygodnie schowana na drugim planie tworząc idealne dopełnienie obrazu, oraz negatywny – yyy… muzyka? Jaka muzyka? No coś tam gra, słychać wiele razy motyw przewodni, ale po wyjściu z kina nic mi z tej muzyki w głowie nie zostało. Acz dla pełni uczciwości pozwolę sobie jeszcze umówić się z OST z filmu na małe randez vous w domowym zaciszu i na słuchawkach, ale to i tak nie zmieni mojego pierwszego odbioru w kinie. Dźwięk za to w porządku. Tu bez zastrzeżeń. Ale to też chyba żadne zaskoczenie.

Pierwszy człowiek zatem wydaje się być trochę inny w odbiorze, niż wielu zakładało, przez co można spotkać się z bardzo skrajnymi reakcjami. Jedni uznają go za geniusz i najlepszy film roku, inni za wielkie rozczarowanie. Ja lokuję siebie raczej w tej pierwszej grupie, ale jednoczesnie zamykam peleton, tak mniej więcej z pięciominutową stratą. Podoba mi się ta historia. Jest pełna pasji, wciąga i trzyma w szachu do końca. Chazelle pochylił się nisko człowiekowi, który, umówmy się, został bohaterem trochę z łapanki. Po prostu miał dużo szczęścia, że dożył do misji Apollo. Jego czasem wyżej notowani w NASA koledzy mieli pecha i zginęli w licznych poprzedzających ją testach. Ale też, zachowując wszelkie proporcje, szczęściu trzeba umieć dopomóc, tak rodzą się czasem bohaterowie i wielcy przywódcy, a komu jak komu, ale braku umiejętności, pasji i chłodnej głowy Armstrongowi odmówić nie sposób.

Chazelle tworzy więc obraz bardziej o człowieku, niż o jego sukcesie, z którego jest znany najbardziej. Sukces ten zresztą i tak jest wypadkową wielu lat ciężkiej pracy zespołu ludzi. Jest to praca zbiorowa, ale ryzyko, trauma i cierpienie należy już tylko do tych nielicznych, ubranych w białe skafandry, oraz do bliskich im osób, które emocjonalnie także wbijają się ku gwiazdom, jednak fizycznie zostają uwięzieni na twardej ziemi. To opowieść o odwadze, męstwie i podążaniu za marzeniami kosztem możliwie najwyższym. Na szczęście tylko delikatnie została ona muśnięta przez amerykański patos. Wprawdzie da się go tu i ówdzie dostrzec, ale mnie osobiście zupełnie to nie przeszkadzało. Uważam nawet, że nie ma niczego złego w podkreślaniu własnych, narodowych zasług w historycznych wydarzeniach, a tego Amerykanom akurat odmówić nie można. Lot na księżyc to ich dziecko, ich osiągnięcie i ich ludzie. Mają prawo pękać z dumy i mają prawo wtykać swoją flagę w powierzchnię księżyca. Ale i tu, nawet tego konkretnego historycznego momentu Chazelle nie pokazuje, co podobno doprowadziło w Stanach do lekkiej konsternacji i zawodu, zamiast tego obserwujemy osobistą i duchową rekolekcję w wykonaniu Armstronga, co tylko podkreśla rangę i klimat Pierwszego człowieka.

Reasumując. Film bardzo dobry, to nie podlega dyskusji. Jest mocno wyciszony, mimo, że skąpany w hałasie, nieco ascetyczny i minimalistyczny, mimo, że ginie w tłumie chaosu, skupiony na głównym celu prowadzącym nie tyle na księżyc, co do wnętrza głowy Armstronga, w której wojują ze sobą potworna samotność i tęsknotą. Niemniej przez moim zdaniem momentami irytującą pracę kamer, czasem zbyt duże skupianie się na rzeczach mniej istotnych z mojego punktu oczekiwania, oraz chyba także trochę przez długość trwania filmu odjąłem mu kilka małych punkcików ostatecznie kończąc z wynikiem oscylującym w granicach czterech i pół cycka, a pięć z minusem. Dlatego finalnie Pierwszy człowiek zaraz po zdobyciu księżyca oraz serc dwóch milfów wcinających obok mnie popcorn w kinie, ląduje niczym orzeł na dobrym, piątym cycku Evy Green. Zasłużył. Houston, bez odbioru.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz