środa, 17 października 2018

34'WFF vol. 1

Anioł
reż. Koen Mortier, BEL, HOL, SEN, 2018
105 min.
Polska premiera: ?
Dramat


My tu gadu gadu, a to już mija się szósty dzień Warszawskiego Festiwalu Filmowego, wypadałoby więc coś napisać. W pierwszej części skupię się na trzech filmach, tych mniej znanych i na które liczyłem chyba najmniej. Tak się złożyło, że były wyświetlane w pierwszej kolejności, zatem na początek mojego maratonu padło na belgijskiego Anioła, który bazuje na powieści Dimitriego Verhulsta i opowiada o ostatnich dniach życia belgijskiego kolarza Franka Vandenbroucke zmarłego w Senegalu w roku 2009. 

Vandenbroucke to swego czasu dość znana postać dla znawców zawodowego kolarstwa, czyli dla jakiejś 0,00001 % populacji Ziemi. W przeszłości wygrywał wiele jednodniowych klasyków, startował też w największych tourach, wygrał nawet dwa etapy na Vuelta a Espana i klasyfikację punktową. W życiu prywatnym był jednak dość kontrowersyjny. Był m.in. podejrzany o posiadanie i zażywanie środków dopingujących, zatrzymywany za jazdę po pijaku (mniemam, że nie rowerem), cierpiał też na depresję i próbował kilka razy popełnić samobójstwo. Zmarł przebywając na wakacjach w Senegalu z powodu zakrzepu płucnego. Cóż, jakie życie, taki rap.

W bardzo inspirowanym tymże życiorysem filmie jego rolę odegrał fikcyjny kolarz o nazwisku Thierry, którego poznajemy podczas wylotu na wakacje do Senegalu właśnie. Facet z pozoru poukładany emocjonalnie i ambitny, ale po godzinach lubi sobie trochę dychnąć, także wciągnąć trochę koksu, poszprycować się strzykawką z bliżej nieokreśloną substancją, do tego facet trochę pije i jara - taki typowy zawodowy sportowiec. Podczas pobytu w Dakarze w nocnym klubie poznaje miejscową kurtyzanę, nie powiem, sam bym się w takiej gazeli zatracił. Dochodzi więc do klasycznego zauroczenia w oparach fajek, w oparach koksu, w oparach wódki. Ależ to romantyczne...

Obserwujemy ich romans przez jedną szaloną noc w afrykańskich klimatach, której ostatecznie Thierry, tak jak i Tour de France - nigdy nie ukończy, Z góry wygląda to wszystko na całkiem ciekawą acz nieco ckliwą historię, bynajmniej jednak nie pachnie tu jakimś banalnym pudrowanym romansem dla Grażyny spod Mielca, raczej stanowi wizualizację odwiecznej tęsknoty nas, męskich świń za tą jedną jedyną, za którą w naszych marzeniach uganiamy się jak wariaci, a których w realnym życiu znaleźć jakoś nie sposób. No i cóż. Miało być tak światowo, czerwone dywany, wywiady miały być, a wyszło jak w tym naszym ostatnim meczu w Lidze Europy z Włochami. Stratą bramki w ostatnich minutach, tyle, że tu reżyser dojebał nam już w pierwszej minucie. 

Sama historia jest ok, wciąga jak główny bohater koks. Jest całkiem pomysłowo rozrysowany wątek, problem polega jednak na warstwie wizualnej, tej stricte technicznej. Otóż twórcy, nie wiedzieć czemu postawili na bardzo dynamiczne ruchy kamery i wielkie zbliżenia. Efekt jest dramatycznie zły, jakby kamerą bawił się jakiś pięcioletni Brajanek. Całosć sprawia wrażenie kręcenia filmu telefonem. Obraz trzęsie się w sposób nie do zaakceptowania przez mój błędnik. Sorry, ale tak filmów się nie robi, a przynajmniej nie powinno. Miałem chęć zadać pytanie obecnemu na pokazie reżyserowi - „Koen, why?”, ale śpieszyłem się na następny seans. Mam nadzieję, że ktoś z publiczności zrobił to za mnie. Szkoda wielka, bo ta historia warta jest wyjścia do kina. Fajnie odwzorowanie afrykańskiej rzeczywistości i namiętności pomiędzy dwojgiem ludzi pochodzących z jakże skrajnie różnych światów, ma to w sobie coś z bajki. Ale tego niestety nie da się oglądać. Oczy bolą i płaczą, dlatego z mocnej czwórki film ląduje na trzecim cycku.







Tramwaj w Jerozolimie
reż. Amos Gitai, ISR, 2018
94 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Niestety potem było tylko gorzej. Film otwarcia festiwalu, w dodatku światowa premiera. Nikt jeszcze praktycznie tego filmu nie widział, zatem nie można było zawczasu gdzieś w sieci przeczytać, że to strata czasu np. Z początku film wydał mi się mało interesujący i przy pierwszej selekcji wrzuciłem go do koszyka z napisem 2 sort. Ale tak się jakoś dziwnie złożyło, że śledząc z ołówkiem w łapie późniejszy harmonogram, w sobotnim okienku, kiedy miałem akurat wolne, ze wszystkich wyświetlanych w tym czasie filmów Tramwaj w Jerozolimie zapowiadał się tak jakby najlepiej. Zatem ostatecznie zakreśliłem go w swoim scenariuszu, Pani w kasie grzecznie wydrukowała bilet i cyk, klamka zapadła. Niestety. 

Żałuję ogromnie, bo to był bezsprzecznie jeden z najgorszych filmów jaki widziałem w tym roku. We łbie mi się nie mieści jak można było z mimo wszystko dość obiecującego projektu zrobić takie śmierdzące gówno. Z opisu wyglądało to na taką trochę Jarmuschową improwizowaną jazdę bez trzymanki, na typowy samograj, którego nie da się spieprzyć. Mamy bowiem proszę ja was tramwaj, taki nowoczesny i niskopodłogowy, który sobie jedzie po torach w Jerozolimie. Niby nic, ale warto mieć świadomość, że trasa tego tramwaju przebiega przez różne dzielnice i osiedla, raz jedzie przez dzielnice żydowskie, innym razem przez arabskie, raz Betlejem za szybą, raz Ramallach, czy inny Gusz Dan. To tak jakby trochę większy hardcore niż jazda tramwajem po warszawskiej Pradze. Po zmroku. Z miejscowymi Sebixami na pokładzie. 

Nasz pejsaty tramwaj tak sobie więc jedzie, a na kolejnych przystankach wsiadają do niego różni pasażerowie - raz z pejsem i inną jarmułką, a raz z burką czy inną hidżabą. Nad wszystkim czuwa gospodarz domu, który krzywdy nie da zrobić nikomu, znaczy się uzbrojony ochroniarz, taki tramwajowy szeryf z charyzmą i aparycją naszych kanarów, który według własnego widzimisię może nagle kogoś wylegitymować, ba, może sobie nawet jakiegoś podejrzanego pasażera obezwładnić i wykopać z tramwaju. Tak to się proszę ja was podróżuje komunikacją w Izraelu. Zatem mamy całkiem obiecujący motyw wyjściowy, który w dodatku gdzieś tam z tyłu głowy łechtał mi czaszkę od wewnątrz, gdyż powiem wam w tajemnicy, że miałem kiedyś takiego pomysła, aby napisać scenariusz, w którym jedzie sobie taki tramwaj po Warszawie, tyle, że nie niskopodłogowy, i że też dosiadają się różni pasażerowie, a ja dzieląc ich perypetie, dramaty i historie na odrębne sceny robię z tego film, taki wiecie, trochę w stylu Tarantino.

Gdzieś tam więc miałem nadzieję, że zupełnie obcy mi reżyser pójdzie w podobnym kierunku i tego zwyczajnie nie spierdoli, a ja będę miał jakąś tam satysfakcję, że i tak wpadłem na to pierwszy. Niestety tu także brutalnie się zawiodłem. Z całych kilkunastu dziwnie rozrysowanych historyjek godne wyróżnienia nadają się może ze dwie i to też tak na siłę. Reszta, to opowieści tak miałkie i nudne, że telewizyjna debata kandydatów na Prezydenta Warszawy jawi się przy tym jak „Jeden z dziesięciu” przy „Ex na plaży”. Pasażerowie tramwaju jacyś tacy nie za dobrzy, gadają jakieś koszmarne bzdury, właściwie to oni w ogóle mało rozmawiają ze sobą, raczej wygłaszają monologi tak durne, jak ostatnia wypowiedź Suskiego na temat lotniska w Radomiu. A ze osiemnaście razy patrzyłem w kinie na zegarek i modliłem o końcowe napisy. Tego się po prostu nie dało oglądać. Postanowiłem więc uciąć sobie komara, ha, wspaniały pomysł wuju, zawsze to jakaś korzyść z wydania 20 zł na bilet. Niestety nie siadło. Musiałem więc cierpieć i dogorywać do końca. Szkoda mojego czasu, waszego tym bardziej. Zatem, jeśli gdzieś i kiedyś natraficie na ten tytuł – spierdalajcie jak Adaś Miauczyński na planie filmu z którego sam spierdolił.





Zanurzenie
reż. Yona Rozenkier, ISR, 2018
90 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Wojenny


Trzecim filmem obejrzanym pierwszego dnia, przepraszam, to już był drugi, był również owoc izraelskiej kinematografii (ależ kumulacja) - Zanurzenie. Jednak tym razem była to już produkcja o bardzo przyzwoitych i obiecujących recenzjach krytyki, zdobywca nagród na najlepszy izraelski film, aktorów i debiutu reżyserskiego, a także zdobywca nagrody na festiwalu w Locarno. Ok, tym razem już trochę mniej niewiadomych, można więc było zaryzykować.

Film opowiada o historii pewnej rodziny mieszkającej na (w?) kibucu tuż przy granicy z Libanem, w którym to aktualnie toczą się działania wojenne. Każdy z pozostałej tu garstki mieszkańców chodzi z kałachem zawieszonym na ramieniu, zatroskane matki przyrządzają obiad z wciśniętą giwerą za pasek spodni, a cykliczne bombardowania z powietrza to taki niewinny przerywnik codziennej rutyny, jak dajmy na to poranna kawa w korpo. Rzeczywistość jest tu więc z jednej strony dość przygnębiająca, z drugiej zaś dostarcza śladowe ilości humoru, tego z rodziny czarnych.

Do takiej oto rzeczywistości przyjeżdża na pogrzeb ojca jeden z trzech braci, który swego czasu opuścił rodzinną wioskę i wyniósł się do Tel Avivu wkurwiając przy tym wszystkich pozostałych członków rodziny. Na tle wojny z Libanem rozgrywa się więc inna batalia, ta rodzinna, w której poznajemy losy i dramaty wszystkich członków tej zwariowanej familii. Jest czasem kupa śmiechu, czasem trochę łez, świetnie jest to wszystko wyważone, czuć dojrzałość reżysera, mimo, że to przecież żółtodziób. Klasycznie słodko-gorzka opowieść o lojalności, braterstwie i patriotyzmie z wojną w tle. Bardzo przyjemnie to się ogląda i mam nadzieję, że film wypłynie na szersze wody. Jakby co, to polecam.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz