piątek, 17 czerwca 2016

Hitler 2.0

On wrócił
reż. David Wnendt, GER, 2015
116 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia




Faszyzm, wszędzie faszyzm. Czasem słuchając doniesień wiodących polskich mediów oraz wypowiedzi niektórych, głównie liberalnych i lewicowych politycznych celebrytów odnoszę dziwne wrażenie, że żyjemy dziś w faszystowskiej Polsce (tak wiem, demokracja jest zagrożona, dzwońcie do Brukseli), a jej symbolem stała się ta wstrętna wąsata polska flaga narodowa z symbolem białego faszystowskiego ptaka, która wywieszana w święta państwowe prowokuje jedynych słusznych antyfaszystów i demokratów spod sztandarów sierpa i młota, czy tam innej UE, najlepiej jeszcze w asyście flagi tęczowej, no bo tolerancja płciowa też jest antyfaszystowska, wiadomo. Jesteś przeciwko przyjmowaniu muzułmańskich imigrantów? Faszysta. Nie lubisz gejów i jesteś za polityką prorodzinną? O matko, faszysta pełną gębą! Swego czasu mnie to irytowało, dziś już tylko śmieszy. Dewaluacja wszech wartości postępuje w zastraszającym tempie. Normalność i zdrowy rozsądek, jakkolwiek je definiować, często są dziś bardziej faszystowskie niż NSDAP i Hitler razem wzięci. Ba, Führer przy całym tym zaścianku wydaje się być sympatycznym starszym panem, który w dodatku po tuningu przeprowadzonym przez speców od marketingu oraz wygodnie lokowany w oparach celebryckiego absurdu i nowych technologii ponownie może stać się dziś idolem dla szerokich mas. Takim Hitlerem w poprawionej wersji beta. Hitlerem 2.0. I wiecie co? Nadal będzie mniej faszystowski niż pani Janina z mięsnego.

Dowód? Obejrzyjcie On wrócił Davida Wnedta. Film bazuje na literackim bestsellerze (ponad 700 tys. sprzedanych egzemplarzy!) autorstwa Timura Vermesa i teoretycznie lokowany jest w tagu "komedia", a to bardzo duże uproszczenie, które w wielu aspektach brutalnie mija się z prawdą. To jest w istocie bardzo mocna, niczym zapach klejnotów Joachima Loewa (fujka, wiem) satyra na współczesne Niemcy, Europę (w mniejszym stopniu, ale jednak) i ich mieszkańców. Przebiegła, inteligentna, acz niestety z błędnie rozrysowaną puentą i linią morału. No, przynajmniej ja się z nimi nie zgadzam, ale o tym na końcu.

Krótko i tytułem wstępu. Führer, ten prawdziwy z krwi i kości, budzi się w roku 2014 (w książce jest 2011) na trawniku jednego z berlińskich osiedli. Z głową oraz umorusanym mundurem lokowanymi jeszcze w roku 1945 nie potrafi odnaleźć się we współczesnej rzeczywistości. Mały niemiecki dzieciak w koszulce z napisem "Ronaldo", murzy... znaczy się Afroamerykanie spacerujący po ulicach miasta, do tego chmara Turków, dziwne ubrania, futurystyczne pojazdy i niedorzeczne obyczaje panujące w krainie III Rzeszy - klasyczny szok poznawczy charakterystyczny dla wielu utrzymanych w podobnym tonie opowieści Sci-Fi o podróży w czasie.


Adolf Hitler wyglądający zupełnie jak Adolf Hitler włóczy się więc po współczesnym Berlinie i co jest największym plusem tej nieco absurdalnej historii, ukazane jest to w wielu scenach w sposób zupełnie naturalny i realistyczny. Tzn. aktor (Oliver Masucci) grający postać Führera krąży w jego mundurze po centralnym i obleganym przez tłumy ludzi Berlinie, a ci w pierwszej chwili nie dostrzegając ukrytych w tłumie kamer reagują zupełnie spontanicznie i naturalnie na widok "ikony" Niemiec. Nie, wcale go nie przepędzają, nie pokazują mu także masowo środkowych palców, a starsze Niemki wcale nie podchodzą do niego i nie spluwają mu w twarz. Oni robią sobie z nim selfie. Tak, dokładnie. Roześmiani czternastolatkowie pozdrawiają go salutem rzymskim i czule się do niego uśmiechają. Jeden z największych zbrodniarzy w historii świata, pod Bramą Brandenburską w centrum swojej byłej ojczyzny, która po wojnie została na dziesięciolecia naznaczona piętnem narodu sprawców jest traktowany jak Święty Mikołaj, Paris Hilton, czy Myszka Mickey. Wyobrażacie sobie centrum Warszawy i jak nigdy nic spacerujących sobie po nim przebranych za Stalina i Hitlera straceńców, którzy pozdrawiają przy tym mieszkańców stolicy zniszczonej przez ów przeklęte w naszej historii persony? No dobra. Ja to sobie niestety nawet trochę wyobrażam, ale na pewno nie mieliby u nas lekko, a przynajmniej chciałbym w to wierzyć.

Niemniej, jest to fenomenalny socjologiczny trik autora, a jest ich tu przynajmniej kilka i każdy, dosłownie każdy, obnaża niewyobrażalną głupotę, brak wyobraźni i świadomości historycznej oraz straszne rozmiękczenie niemieckiego społeczeństwa. No dobra, jest tu też kilka pozytywnych wyjątków od reguły, ale tu już trudno jednoznacznie określić, czy jest to zupełnie naturalne zachowanie przypadkowych obywateli Niemiec, czy może jednak są to już wyreżyserowane sceny dla obrony pewnych zawartych w tej opowieści tez. To w końcu rasowy film fabularny, który tylko czasem korzysta z paradokumentalnych form, ale robi to, zaiste wyśmienicie.

Zatem Adolf Hitler po wyleczeniu się z szoku poznawczego próbuje zrozumieć współczesne Niemcy i wyrusza w podróż po całym kraju. Staje się spowiednikiem uciśnionego pod liberalną polityką Kanclerz Merkel narodu, który narzeka mu na napływ imigrantów, na brak społecznej sprawiedliwości, zachwiane poczucie bezpieczeństwa i ogólnie na złą kondycję demokracji. Tu akurat bardzo podoba mi się dotykanie przez reżysera niuansów niemieckiej, a pośrednio także i europejskiej polityki wewnętrznej, jak i tej międzynarodowej. Nawet jeśli robi to niechcący, a cholera wie, może nawet robi to celowo, to w kilku punktach wybornie obnaża słabość współczesnej i lansowanej przez UE polityki. Stara się także nie ulegać politycznej poprawności, powszechnego ugrzecznienia i nie cenzuruje artykułowanych w sposób naturalny myśli szarych niemieckich obywateli. To jest na swój sposób krzepiące, oczywiście pod warunkiem, że się z tymi poglądami zgadzasz ;)


Ramię w ramię z Führerem stają niemieckie media społecznościowe, które lansują postać sobowtóra Hitlera do statusu gwiazdy internetów. Miliony wyświetleń na YT i lajków na fejsie, istne cyberszaleństwo, które od razu stara się wykorzystać show-biznes oraz jego żołnierze - hieny telewizji i prasy. Zaproszenia do programów talk-show, teleturnieje, liczne wywiady, udział w reality-show, wszędzie tam bardzo chętnie pojawia się Hitler, który odkrywa w ten sposób nowe fascynujące go techniki manipulacji i propagandy, o których nie śnił nawet sam Józek Goebbels. Naród i publika uważająca Hitlera za dowcipnego komika staje się w pewnym momencie jego zakładnikiem. Tak oto przy pomocy współczesnych nowych technologii oraz mediów staje się on gwiazdą, która chętnie z tego przywileju korzysta i dzięki swoim pięciu minutom promuje na nowo odrodzone idee narodowo-socjalistyczne. W najlepszym czasie antenowym uderza we współczesne Niemcy, utopijną politykę multi-kulti i zjednoczoną Europę - symbole zdziczenia obyczajów. Führer zostaje świetnie sprzedającym się produktem, dostaje własny program oraz rekrutuje z młodych niemieckich neonazistów swoją małą armię gotową do pójścia za nim w ogień. Pisze nawet swoją najnowszą biografię, kolejny bestseller po Mein Kampf. Naród szaleje, igrzyska trwają, medialna paranoja trwa w najlepsze. Z dnia na dzień w środku cywilizowanej Europy po siedemdziesięcioletnim letargu powstaje z kolan przeklęta przez cały świat dyktatura zła i pogardy, ale reżyser dla zachowania zdrowej równowagi bardzo chętnie korzysta przy tym z komediowych trików, śmiertelnie poważne idee obraca w żart, a nawet parodiuje kultową już scenę z Upadku przez co całość, mimo mrocznej otoczki staje się czymś w rodzaju słodko-gorzkiej rozprawki o złym Hitlerze, który w gruncie rzeczy był spoko, tylko nikt go nie rozumiał (a.k.a "naziści byli źli, ale się dobrze ubierali/mieli fajne fryzury").

I generalnie wszystko byłoby w porządku, zabawnie, a w porywach mądre, gdyby reżyser (tudzież autor literackiego pierwowzoru) nie chciał na koniec zrobić widzowi psikusa. Wyśmiewane przez cały film poprawność polityczna wespół z tolerancją nagle odżywają w końcowych scenach i ruszają do kontrataku. Nie biorą jeńców. Nie chcę i nie mogę wszystkiego zdradzać, by nie psuć wam zabawy, ale prawione w tym momencie przez reżysera morały i wytykanie współczesnemu światu niesubordynacji wobec jedynie słusznej polityki miłości jest dokładnie takie samo, jak ten nasz rzekomy polski faszyzm zrodzony w sklepie mięsnym. No ale cóż, gdyby nie nazwanie zła po imieniu i nie wskazanie palcem winnych, film mógłby stać się zbyt kontrowersyjny, mógłby zostać też źle odebrany, bardziej jako pro, niż anty, przez co być może nawet nie doczekałby się swojej premiery. Teza została więc skrojona pod tą jedynie słuszną i lansowaną przez dzisiejszy świat, rzecz jasna teoretycznie dobrą - ostrzegającą przez narastaniem ruchów radykalnych - ale praktycznie złą, bowiem radykalizm zarzucany jest w tym filmie nie tym, którym czynić się to powinno, a to trochę psuje mój finalny, mimo wszystko i tak całkiem niezły odbiór całości. Jednak najbardziej szkoda mi tego, że po raz kolejny wrzucono mnie do jednego worka z nazistami, faszystami, nietolerancyjną hołotą i Bóg raczy wiedzieć z kim jeszcze, ale jak już wspomniałem w pierwszym akapicie, kiedyś mnie to irytowało, dziś już tylko śmieszy. Jeśli więc ktoś chce się trochę pośmiać, trochę zadumać, a może nawet lekko wkurwić, to zapraszam na seans. W każdym bądź razie nudzić nie będziecie. Heil Hipster!






IMDb: 7,1
Filmweb: 6,5



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz