środa, 15 grudnia 2010

Stypa aż do łez

Aż po grób
reż. Aaron Schneider, USA, POL, 2009
100 min. ITI Cinema



"Fiu fiu", wyśpiewałem sobie pod nosem, kiedy pierwszy raz przeczytałem o tym, że lada chwila trafia na ekrany pierwsza amerykańsko-polska koprodukcja (ta… pierwsza, akurat) z udziałem Billa Murraya i Roberta Duvalla. Czytam dalej. Polskim udziałowcem jest ITI Cinema, a jedną z ról w filmie gra we własnej osobie sam... Tomasz Karolak – Król polskich seriali i kina klasy C. No to klops. Czar prysł. Ciśnienie spadło i odbiło się z echem od podłogi. Ale nie, chwila (myślę sobie), nie może tak być. Murray, Duvall z Karolakiem? Razem? W jednym filmie? Przecież to fizycznie niemożliwe. Nie oni. Więc przysiadłem z ciekawości, obejrzałem i… uff, co za ulga. Nie znalazłem w filmie ani niczego tvnowskiego, ani też Karolaka, który na całe szczęście, pozostał tam gdzie jego miejsce. W montażowni.

Honor więc uratowany. Blamażu nie było. Znalazłem za to naprawdę świetnie zagraną, sprawnie zmontowaną i uroczo opowiedzianą historię. W sam raz na zalatany przedświąteczny okres. Powiewnie i zabawnie, ale z nostalgią o poważnych tematach.

Myślą przewodnią w filmie jest śmierć i pogrzeb. Na pierwszy rzut oka, mało zabawnie. Czają się na widza na zmianę niemal w każdej minucie filmu. Stary i zgorzkniały pustelnik Bush (Duvall), od przeszło 40 lat mieszka samotnie w środku lasu z dala od cywilizacji i najbliższego miasteczka, w którym to krążą zatrważające historie o ekscentrycznym miłośniku drzew i zwierzątek. Kim jest? Dlaczego z nikim nie rozmawia? Czy naprawdę kiedyś kogoś zabił? Tak, te pytania dręczą również od samego początku także widzów.

Stary Bush, przeczuwając swój rychły zgon, postanawia wyjść do ludzi i zorganizować sobie pogrzeb. Ale nie taki znów zwyczajny. To było by zbyt proste. Ceremonia bowiem, ma się odbyć jeszcze za jego życia, to raz. A dwa, to ma być wesoło i hucznie. Wszyscy znający jakąkolwiek historię o potencjalnym kandydacie na wyciągniecie kopyt (czyli jakieś cztery hrabstwa), mają się na stypie dobrze bawić. Mało tego, otrzymają nawet możliwość wygrania na loterii atrakcyjnej nagrody w postaci cennej działki po byłym już właścicielu. Pomysł jakby wycięty z tvnowskiego szablonu na udany reality show, nieprawdaż?

Pomoc przy tym dość niezwykłym przedsięwzięciu, ofiaruje Bushowi skuszony jego pokaźną sumką złożoną z grubych zaskórniaków, właściciel jedynego (nierentownego) zakładu pogrzebowego w miasteczku, Frank Quinn (Murray), wraz z młodym pomocnikiem Buddym (Black). O Murrayu mógłbym długo, bo to mój absolutny faworyt i ulubieniec, ale temat o nim tym razem utnę błyskawicznie. Powiem tylko tyle, że jak ktoś oglądał jego najlepsze role (Dzień Świstaka, Między słowami, Broken Flowers, czy nawet Ghostbusters) i zwyczajnie go lubi, to też doskonale zna jego miny, poczucie humoru i wyszukany styl gry. Tak więc w tym filmie jest z nim podobnie. Co prawda jest tylko na drugim planie, ale w swoim znanym stylu wzbogaca opowieść urokliwym i wyraźnym kolorytem.

Aaron Schneider (reżyser-debiutant) zestawiając ze sobą charakterologicznie ogień i wodę, bawi się w sposób wyborny ludzkimi emocjami. Osadzając w klimacie amerykańskiej prowincji lat 40-tych (istnieje możliwość, że pomyliłem się o jedną dekadę), bardzo wyraziste postacie grane przez wielkich tego kina (po raz enty dziękuję Bogu że nie ma wśród nich Karolaka), tworzy rozbujaną huśtawkę nastrojów. Groteska i humor idą w parze z egzystencjalnymi rozważaniami, ludzkim dramatem i opowiastkami o niespełnionej miłości.

Mimo luźnego podejścia do zagadnienia, reżyser przemyca tu i ówdzie liczne życiowe mądrości. Jest trochę o grzechu i próbie odkupienia win. O ludzkich błędach, zboczeniu z kursu za młodu, o ciężarze pokuty. Chęć zorganizowania swojego pogrzebu i dotarcia do innych, zupełnie obcych mu ludzi, nie jest tylko próżnym kaprysem Busha. Chce za pomocą tego wydarzenia wyrzucić z siebie skrywany przez lata grzech, prosić bliskich o wybaczenie, oraz w czystości jako rozgrzeszony, udać się do świata bram niebieskich. Chwila zadumy na końcu sprowadza widza na być może, właściwe tory. I pomimo tego, że końcowe sceny są trochę zbyt pretensjonalne, błahe i bardzo oczywiste, idealnie dopełniają wolę reżysera. Zaskakuje nas bowiem morałem. Może krótkim i niektórym znanym, ale to nie ważne. Nigdy nie jest za późno na śmiech i łzy. Po prostu.

Oczywiście film polecam gorąco wszystkim tym, którzy oczekują mądrości przekazu, jak i tym, którzy chcą się odstresować po ciężkim dniu pracy, uśmiechając się przy tym głupkowato do ekranu. Jest to jeden z tych filmów o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest głupią komedią. Nie nudziłem się na nim ani przez chwilę. Cieszyć się trzeba, że mimo udziału koncernu ITI w finansowym aspekcie przedsięwzięcia, nie ma tu nic z Kuby Wojewódzkiego i Tańca z gwiazdami, choć... gwiazd i owszem, jest tu co najmniej kilka. A i cholera, może to zbyt duże nadużycie, ale tak jakoś przez cały czas obcowania z filmem, miałem nieodparte wrażenie że już gdzieś to widziałem. Nie wiem czy to przez tego Murraya (sorry, musiałem), ale klimatem i swoją złożonością, bardzo przypomina mi wspomniany wcześniej Dzień świstaka. Myślę że oba filmy wrzucone na starą wagę, wskazałyby remis. Czy może być więc lepsza rekomendacja?

4/6


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz