Coś się kończy, a coś się… kończy.
Myślę, że to dobry moment, żeby powiedzieć: „nie chce mi się”.
Mija dokładnie 11 lat od momentu, kiedy ni z gruchy ni z pietruchy, będąc pod wpływem wirusa filipińskiego założyłem bloga „ekran pod okiem”. Do dziś nie wiem po co. Tzn. myślałem, że może dzięki niemu uda mi się wyrywać fajniejsze niewiasty, ale jeśli ktoś liczy na podobne bonusy, to tak w tajemnicy napiszę, że nie warto. Może chociaż było to opłacalne finansowo? Yyy, no nie. Zarobiłem na reklamach okrągłe 114,70 zł. Popularność? No słabo w uj. Ledwie 398 tys. odsłon w całym okresie żywotności bloga, czyli pewnie tyle, co w jeden tydzień robi Instagram Julki Wieniawy. Niemniej nie żałuję.
Przez 11 lat zamieściłem 368 recenzji filmowych (acz wolę je nazywać po prostu tekstami), które co prawda z recenzjami nie miały zbyt wiele wspólnego, ale dostarczyły mi wiele frajdy i radości. Tak, ten blog stworzyłem głównie dla samego siebie i dla własnych plebejskich przyjemności. To naprawdę klawe i relaksujące uczucie stukać tak bez sensu w te klawisze. Nie zależało mi na promocji, reklamie, ani na zdobywaniu kolejnych fanów. Nigdy nie stosowałem żadnych praktyk mających na celu dotarcie do jak największej rzeszy ludzi, uznałem, że jak ktoś ma tu trafić, ten zrobi to albo przez przypadek, albo przez zupełną pomyłkę, ale gdy jednak zostanie ze mną na dłużej, to taki jegomość/jasnowłosa będzie dla mnie więcej wart/a niż tysiąc nowych followersów naganianych przez płatną reklamę.
Niemniej zapału starczyło mi na ledwie jedną dekadę, co i tak biorąc pod uwagę inne samozwańcze blogi filmowe, oraz ich średnią żywotność - nie jest złym wynikiem. Prawda jest taka, że przestało mi się już chcieć, nie tyle dla tej skromnej garstki mnie czytających (wielkie joł dla was), co przede wszystkim dla samego siebie. Ale przede wszystkim, przestało mnie to kręcić. Cały ten fun opuścił mnie już dobre dwa lata temu, a przez ten czas tylko siebie oszukiwałem i mamiłem, że może ma to wszystko jakiś sens. W końcu przejrzałem samego siebie na wylot i powiedziałem własnemu alter ego prowadzącemu tego bloga – żeby mnie już więcej nie męczył i poszedł won. No i poszedł.
Nie zamykam bloga na kłódkę, jest na nim jeszcze sporo treści, lepszej, gorszej, ale może ktoś kiedyś będzie chciał tu do czegoś wrócić, czegoś poszukać – zapraszam o każdej porze dnia i nocy. Niemniej nowych tekstów tu raczej już nie uświadczycie. Co prawda zachowuję prawo do zmiany zdania, za rok, dwa, może nawet za tydzień wstając z wyra i waląc się kolanem o kant stołu poczuję wewnętrzną potrzebę, by jednak powrócić, ale na dziś jest to mgliste i wątpliwe. Pozwólcie więc, że w tym miejscu się z wami pożegnam, co by mieć spokój duszy i lekkość na wątrobie.
Blog idzie do zamrażarki, ale jakby ktoś bardzo za mną tęsknił, to nadal wydurniam się na fejsowym fanpage’u. Tu nadal nic się nie zmienia. Dalej będę sobie śmieszkował i obrażał innych, a czasem też coś dla odmiany polecę i zrecenzuję zupełnie na poważnie. Zatem, żeby nie przedłużać, szerokości, bajo.
Wujek Ekran
Myślę, że to dobry moment, żeby powiedzieć: „nie chce mi się”.
Mija dokładnie 11 lat od momentu, kiedy ni z gruchy ni z pietruchy, będąc pod wpływem wirusa filipińskiego założyłem bloga „ekran pod okiem”. Do dziś nie wiem po co. Tzn. myślałem, że może dzięki niemu uda mi się wyrywać fajniejsze niewiasty, ale jeśli ktoś liczy na podobne bonusy, to tak w tajemnicy napiszę, że nie warto. Może chociaż było to opłacalne finansowo? Yyy, no nie. Zarobiłem na reklamach okrągłe 114,70 zł. Popularność? No słabo w uj. Ledwie 398 tys. odsłon w całym okresie żywotności bloga, czyli pewnie tyle, co w jeden tydzień robi Instagram Julki Wieniawy. Niemniej nie żałuję.
Przez 11 lat zamieściłem 368 recenzji filmowych (acz wolę je nazywać po prostu tekstami), które co prawda z recenzjami nie miały zbyt wiele wspólnego, ale dostarczyły mi wiele frajdy i radości. Tak, ten blog stworzyłem głównie dla samego siebie i dla własnych plebejskich przyjemności. To naprawdę klawe i relaksujące uczucie stukać tak bez sensu w te klawisze. Nie zależało mi na promocji, reklamie, ani na zdobywaniu kolejnych fanów. Nigdy nie stosowałem żadnych praktyk mających na celu dotarcie do jak największej rzeszy ludzi, uznałem, że jak ktoś ma tu trafić, ten zrobi to albo przez przypadek, albo przez zupełną pomyłkę, ale gdy jednak zostanie ze mną na dłużej, to taki jegomość/jasnowłosa będzie dla mnie więcej wart/a niż tysiąc nowych followersów naganianych przez płatną reklamę.
Niemniej zapału starczyło mi na ledwie jedną dekadę, co i tak biorąc pod uwagę inne samozwańcze blogi filmowe, oraz ich średnią żywotność - nie jest złym wynikiem. Prawda jest taka, że przestało mi się już chcieć, nie tyle dla tej skromnej garstki mnie czytających (wielkie joł dla was), co przede wszystkim dla samego siebie. Ale przede wszystkim, przestało mnie to kręcić. Cały ten fun opuścił mnie już dobre dwa lata temu, a przez ten czas tylko siebie oszukiwałem i mamiłem, że może ma to wszystko jakiś sens. W końcu przejrzałem samego siebie na wylot i powiedziałem własnemu alter ego prowadzącemu tego bloga – żeby mnie już więcej nie męczył i poszedł won. No i poszedł.
Nie zamykam bloga na kłódkę, jest na nim jeszcze sporo treści, lepszej, gorszej, ale może ktoś kiedyś będzie chciał tu do czegoś wrócić, czegoś poszukać – zapraszam o każdej porze dnia i nocy. Niemniej nowych tekstów tu raczej już nie uświadczycie. Co prawda zachowuję prawo do zmiany zdania, za rok, dwa, może nawet za tydzień wstając z wyra i waląc się kolanem o kant stołu poczuję wewnętrzną potrzebę, by jednak powrócić, ale na dziś jest to mgliste i wątpliwe. Pozwólcie więc, że w tym miejscu się z wami pożegnam, co by mieć spokój duszy i lekkość na wątrobie.
Blog idzie do zamrażarki, ale jakby ktoś bardzo za mną tęsknił, to nadal wydurniam się na fejsowym fanpage’u. Tu nadal nic się nie zmienia. Dalej będę sobie śmieszkował i obrażał innych, a czasem też coś dla odmiany polecę i zrecenzuję zupełnie na poważnie. Zatem, żeby nie przedłużać, szerokości, bajo.
Wujek Ekran