wtorek, 5 maja 2020

THE END

Coś się kończy, a coś się… kończy.

Myślę, że to dobry moment, żeby powiedzieć: „nie chce mi się”.

Mija dokładnie 11 lat od momentu, kiedy ni z gruchy ni z pietruchy, będąc pod wpływem wirusa filipińskiego założyłem bloga „ekran pod okiem”. Do dziś nie wiem po co. Tzn. myślałem, że może dzięki niemu uda mi się wyrywać fajniejsze niewiasty, ale jeśli ktoś liczy na podobne bonusy, to tak w tajemnicy napiszę, że nie warto. Może chociaż było to opłacalne finansowo? Yyy, no nie. Zarobiłem na reklamach okrągłe 114,70 zł. Popularność? No słabo w uj. Ledwie 398 tys. odsłon w całym okresie żywotności bloga, czyli pewnie tyle, co w jeden tydzień robi Instagram Julki Wieniawy. Niemniej nie żałuję.

Przez 11 lat zamieściłem 368 recenzji filmowych (acz wolę je nazywać po prostu tekstami), które co prawda z recenzjami nie miały zbyt wiele wspólnego, ale dostarczyły mi wiele frajdy i radości. Tak, ten blog stworzyłem głównie dla samego siebie i dla własnych plebejskich przyjemności. To naprawdę klawe i relaksujące uczucie stukać tak bez sensu w te klawisze. Nie zależało mi na promocji, reklamie, ani na zdobywaniu kolejnych fanów. Nigdy nie stosowałem żadnych praktyk mających na celu dotarcie do jak największej rzeszy ludzi, uznałem, że jak ktoś ma tu trafić, ten zrobi to albo przez przypadek, albo przez zupełną pomyłkę, ale gdy jednak zostanie ze mną na dłużej, to taki jegomość/jasnowłosa będzie dla mnie więcej wart/a niż tysiąc nowych followersów naganianych przez płatną reklamę.

Niemniej zapału starczyło mi na ledwie jedną dekadę, co i tak biorąc pod uwagę inne samozwańcze blogi filmowe, oraz ich średnią żywotność - nie jest złym wynikiem. Prawda jest taka, że przestało mi się już chcieć, nie tyle dla tej skromnej garstki mnie czytających (wielkie joł dla was), co przede wszystkim dla samego siebie. Ale przede wszystkim, przestało mnie to kręcić. Cały ten fun opuścił mnie już dobre dwa lata temu, a przez ten czas tylko siebie oszukiwałem i mamiłem, że może ma to wszystko jakiś sens. W końcu przejrzałem samego siebie na wylot i powiedziałem własnemu alter ego prowadzącemu tego bloga – żeby mnie już więcej nie męczył i poszedł won. No i poszedł.

Nie zamykam bloga na kłódkę, jest na nim jeszcze sporo treści, lepszej, gorszej, ale może ktoś kiedyś będzie chciał tu do czegoś wrócić, czegoś poszukać – zapraszam o każdej porze dnia i nocy. Niemniej nowych tekstów tu raczej już nie uświadczycie. Co prawda zachowuję prawo do zmiany zdania, za rok, dwa, może nawet za tydzień wstając z wyra i waląc się kolanem o kant stołu poczuję wewnętrzną potrzebę, by jednak powrócić, ale na dziś jest to mgliste i wątpliwe. Pozwólcie więc, że w tym miejscu się z wami pożegnam, co by mieć spokój duszy i lekkość na wątrobie.

Blog idzie do zamrażarki, ale jakby ktoś bardzo za mną tęsknił, to nadal wydurniam się na fejsowym fanpage’u. Tu nadal nic się nie zmienia. Dalej będę sobie śmieszkował i obrażał innych, a czasem też coś dla odmiany polecę i zrecenzuję zupełnie na poważnie. Zatem, żeby nie przedłużać, szerokości, bajo.

Wujek Ekran



czwartek, 30 stycznia 2020

A Virtual Reality Soldier Simulator

1917
reż. Sam Mendes, USA, GBR, 2019
119 min. Monolith Films
Polska premiera: 24.01.2020
Dramat, Wojenny, Historyczny


Kupiłem sobie proszę ja was nową i zachwalaną wszędzie grę, taką na konsolę. Co prawda spóźniłem się z nią na Sylwestra, no ale teraz przynajmniej można ją kupić taniej w promocji. Gra ta jest trochę brutalna, bynajmniej nie dla gówniaków, zabiera nas bowiem do okopów pierwszej wojny światowej i robi z mózgu kisiel. Jest bardzo realistyczna, aż czuć swąd porozścielanych wszędzie gnijących ciał żołnierzy. Świetne odwzorowane lokacje, zaś grafika, no ja nie mogę, wprost wgniata w fotel. Podobał mi się także sposób sterowania jednej z dwóch głównych postaci jakie mamy do wyboru, jest wręcz intuicyjny i łatwy w opanowaniu. Ogólna grywalność tej symulacji stoi na bardzo wysokim poziomie, acz trochę szkoda, że do wyboru mamy tylko jedną misję, którą, jak się sprężymy, można przejść w dwie godziny. Niemniej polecam bardzo. Gra ta nazywa się „1917” i ponoć dostała już nawet kilka jakichś nagród, z tych bardziej liczących się.

Właściwie to po tym wstępie mógłbym już poprzestać swojego wywodu i dalej nic nie pisać, ale wtedy pewnie nazwalibyście mnie chujem, a ja nie lubię być tak nazywany. Zgoda. 1917 Sama Mendesa zasługuje na zdecydowanie więcej akapitów. To bardzo gruby tytuł na tle setek chudych i to z kilku powodów.

Po pierwsze, z powodów stricte konstrukcyjnych i technicznych. Sposób realizacji nie jest typowy i często spotykany w kinie, i to pomimo tego, że nie jest też czymś nowatorskim na tle wielu wcześniejszych podobnych produkcji, to jednak zwraca na siebie uwagę i powoduje, że obcowanie z tym kawałkiem mięcha dostarcza dodatkowych smaczków, acz zapewne te docenione zostaną przez niewielu. Historia zawarta w filmie, przynajmniej w teorii, przedstawiona jest widzowi za pośrednictwem jednego, niekończącego się ujęcia kamery stale podążającej za bohaterami z punktu A do B, co oczywiście nie jest do końca prawdą, bowiem cięcia istnieją i jest ich zapewne całkiem wiele, są one jednak bardzo dobrze zakamuflowane, co nie zmienia faktu, że odczucie ciągłości i spójności realizacyjnej przy pochłanianiu tegoż befsztyczka jest jednoznaczne. To jest przede wszystkim dobry chwyt marketingowy, ale też nie sposób nie pochylić nisko głowy z uznaniem przed autorem zdjęć, którym jest nie kto inny, jak sam mistrz w swoim fachu - Roger Deakins.

Po drugie, z powodów stricte historycznych. Pierwsza wojna światowa nie jest częstym bywalcem w mainstreamowym kinie, by nie napisać wprost, że nie bywa tam prawie w ogóle. I nic dziwnego. „Wielka Wojna” była zderzeniem XX-wiecznej techniki z XIX-wieczną strategią i taktyką, a główne działania wojenne miały charakter pozycyjny. W praktyce oznaczało to mniej więcej tyle, że dwie walczące ze sobą armie zatrzymywały się w pewnym momencie natarcia na liniach frontów, które ciągnęły się na niespotykanej dotąd długości i wzajemnie ostrzeliwały się czym popadnie. Żołnierze często pozbawieni ze sobą łączności siedzieli w labiryntach okopów i w schronach. Oddzieleni byli od siebie nawzajem polami minowymi oraz zasiekami z drutów kolczastych, które co pewien czas jedni i drudzy próbowali przełamać robiąc wyłom w obronie wroga, co najczęściej kończyło się jednak dużymi stratami i tylko chwilowym zyskaniem małego fragmentu obronnej linii wroga. Ten z kolei dążył do jego szybkiego odzyskania, co koniec końców pochłaniało z jednej jak i drugiej strony ogromną ilość strat w ludziach i tym samym nie prowadziło to do żadnego rozstrzygnięcia. Z punktu widzenia widowiskowości kinowej – nuda. Coś, jak partia szachów wybornych sowieckich szachistów. Jak więc zrobić z tego porywający współczesnego rozkapryszonego widza film wojenny z elementami kina akcji i do tego jeszcze odnieść sukces?


Sam Mendes poprosił o potrzymanie mu złocistego nektaru bogów i wziął się do pracy. Postanowił tą „nudę” wykorzystać w pełni i wycisnąć z niej całą esencję, by na podstawie niezwykle prostej historii, opartej z resztą na prawdziwych faktach, zmaterializować na ekranie tamtejsze piekło wojenne w sposób nie tyle widowiskowy, co też bardzo realistyczny, a przy tym wiercący dziurę w głowie widza. Wziął za chabety dwóch młodych brytyjskich chłopaków odpoczywających chwilowo pod drzewem między jednym natarciem, a drugim, starszego szeregowego Blake’a oraz kaprala Schofielda i poprzez rozkaz wydany im przez generała Erinmore wysłał ich z niezwykle ważną, iście straceńczą misją polegającą na przedostaniu się za linię wroga do 2 pułku piechoty z Devonshire z rozkazem adresowanym do pułkownika Mackenziego, od czego zależeć będzie życie 1600 żołnierzy. 24 godziny, marsz z punktu A do punktu B przez linię frontu, ziemię niczyją, splądrowaną i boleśnie doświadczoną przez wycofujących się Niemców. Bułka z masłem. Teoretycznie można by tą historię opowiedzieć w gromkim towarzystwie już przy pierwszym piwie, by już przy drugim zapomnieć o czym ona w ogóle opowiadała. W praktyce jednak panowie Mendes i Deakins zrobili bardzo wiele, by do tego jednak nie doszło, co, mówiąc wprost, w dużym stopniu im się udało.

Dla mnie, trochę psychofana techniki kręcenia filmów i przedstawiania mi ich z punktu widzenia stricte realizacyjnego, to była prawdziwa rozkosz dla oczu. Może nie tak wielka jak biust Salmy Hayek, ale też patrzyłem na to wszystko z niekłamanym zachwytem i zarazem z wielkim podziwem. Jak wspomniałem wyżej, pierwsze linie frontu bazowały wtedy na niekończących się labiryntach okopów i właśnie to scenograficzne katharsis udało się twórcom filmu zobrazować w 1917 procentach. Batalistyka również nie pozostawia wiele do życzenia, może poza kilkoma scenami, z których można wywnioskować jedno, że szkopy kompletnie nie umiały strzelać do ruchomego celu i to nawet z bliskiej odległości, co niektórych pewnie będzie trochę razić w oczy, mnie w sumie też raziło, ale i tak w końcu machnąłem na to ręką. Da się to obronić. Poza tym cały ten syf, zgnilizna, odór rozkładających się ciał i padające trupy jeden po drugim, także permanentne błoto, brud, szczury wielkości psów i ogólnie cały ten nędzny i przytłaczający swym koszmarem wojenny krajobraz przedstawiony został w sposób bardzo przekonujący łamane na wstrząsający. I to, co podoba mi się tutaj najbardziej, twórcy nie zrobili tego w sposób hmm… inwazyjny, i już tłumaczę co mam na myśli.

Film pozbawiony jest moralizatorskiego tonu, nie ma w nim krzty patosu, ani też gloryfikowania tudzież osądzania jednej ze stron konfliktu. Nawet ciężko tu o charakterystyczny antywojenny wydźwięk, acz z pewnością wielu go w nim dostrzeże. 1917 ogląda się raczej jak sprawnie nakręcony dokument, którego celem nadrzędnym jest przekazanie odbiorcy suchych faktów i informacji. Wróg jest tu wrogiem, rozkaz rozkazem, a zabijanie zabijaniem. Nie ma czasu na zastanawianie się nad sensem, ideą, nie ma też czasu na zaczerpnięcie świeżego powietrza. Kto zaczyna w tym pozbawionym nadrzędnych cech człowieczeństwa tyglu myśleć, ten zaraz ginie. To są zupełnie oczywiste mechanizmy obronne oraz instynkty samozachowawcze ludzi, w tym przypadku żołnierzy wysłanych na front, którzy pragną w tych trudnych warunkach tylko jednego - przetrwać. Albo on ukatrupi mnie, albo ja jego. Proste jak... wiecie co.


Myślę, ba, widuję to prawie codziennie, że tej szalenie prostej i zero-jedynkowej postawy chyba nigdy już nie zrozumieją wszech maści współcześni antywojenni pacyfiści w kapciach namawiający cały świat do wzajemnego miłowania się i pokoju, jednocześnie kompletnie nie ogarniając kuwety, historii, polityki i faktów. Oni powinni się tym filmem trochę zawieść. Narrator Mendes nie sili się na jakieś wymuszone przez współczesne normy społeczne moralitety. Być może gdzieś między wierszami mówi, że każda wojna jest złem samym w sobie, niby pokazuje zupełnie niepotrzebną, często bezsensowną, a nawet przypadkową śmierć jednostek, ale opowiada nam o tym w sposób chłodny, uczciwy. Nie próbuje zawracać kijem rzeki, raczej dostojnym głosem Krystyny Czubówny czytającej o krwawych drapieżnikach i ich ofiarach mówi, że tak już po prostu w przyrodzie jest i to od zarania dziejów. Że czasem nasi chłopcy i synowie, mężowie i ojcowie muszą iść się bić, za nas i dla nas, dla celów wyższych, których może nie wszyscy rozumiemy i nie zawsze się z nimi zgadzamy. Nic i nikt tego nie zmieni, choć nadal próbuje wielu. Możemy za to pamiętać o tych, którzy zginęli, którzy poszli się bić, którzy polegli, lub zwyciężyli, o których zapomniał już cały świat. Wszyscy zasługują na pamięć. Zasługują na takie filmy.

W 1917 podobało mi się także to, że pomimo tego, iż na ekranie nieco więcej zaczyna się dziać dopiero po kilkudziesięciu minutach, to cały czas i od niemal samego początku siedziałem na zaciśniętych pośladach. Nie, to nie przez pewną potrzebę fizjologiczną, tylko przez umiejętne przykuwanie mojej uwagi do ekranu nawet w chwilach, gdy sytuacja tego nie wymagała. Kolejny z plusów - Brak znanych i oklepanych gęb na ekranie. Oczywiście mamy Colina Firtha, mamy też Benedicta Cumberbatcha, ale tylko w epizodycznych rolach, natomiast nasi główni bohaterowie, to, przynajmniej dla mnie, bardziej nołnejmy (przynajmniej do dziś), dzięki czemu oglądając ich poczynania nie miałem w głowie żadnych skojarzeń z innych filmów z ich udziałem. Dodaje to bardzo przyjemnego w odbiorze poczucia naturalności, tak rzadkiej w mainstreamowym kinie. Na co dzień skazani jesteśmy na aktorów z top listy, zwłaszcza w pierwszym planie, ale też z drugiej strony, czy George MacKay nie zapukał właśnie do tejże topki?

Kończąc swój wywód, bo też nie ma sensu więcej pisać o dziele niemal kompletnym i bardzo udanym, nadmienię, że 1917 może i nie jest dziełem monumentalnym, pozbawione jest patosu i widowiskowości, nie uświadczymy w nim także spektakularnych wybuchów, epickich walk, efekciarstwa i eksplozji, daleko mu do Szeregowca Ryana, czy ubiegłorocznego Midway, raczej bliżej mu do Dunkierki nakręconej w stylu Zjawy, to i tak jest to produkcja wyjątkowa i awangardowa już w swoim źródłowym zamyśle. Cenię ten film raz, za odwagę w procesie realizacyjnym, dwa, za podjęcie się trudnej i z pozoru niemal niewykonalnej misji. To prawie tak, jakby mało urodziwy i pryszczaty młodzieniec w swetrze informatyka miał wyrwać w nocnym klubie najlepszą laskę na imprezie. Aby to się udało musisz dać z siebie coś ekstra, coś, czego nikt, a zwłaszcza ta laska się nie spodziewa. Mendes & Deakins (Newman za muzykę w sumie też) by wyrwać najlepszą niewiastę na imprezie, czyli nas wszystkich, dali od siebie niezwykłe zdjęcia, kadry i ujęcia, którymi naszkicowali jeden z najpiękniejszych obrazów o piekle wojny w okopach. Nocne sceny z płonącego miasteczka oraz bieg młodego kaprala wzdłuż szturmującego okopu to właśnie te supermoce, którymi zdobywa się wszystko, rządy dusz, cały świat i najlepsze dziewczyny na imprezie. Właśnie dla takich scen chodzę do kina.