Przełęcz ocalonych
reż. Mel Gibson AUS, USA, 2016
131 min. Monolith Films
Polska premiera: 4.11.2016
Dramat, Wojenny, Biograficzny
Nie od dziś wiadomo, że w Hollywood - filmowym bastionie mocno lewicującego liberalizmu - istnieje "czarna lista konserwatywnych filmowców", której środowisko utrudnia pracę jak tylko się da. Listę "hańby" otwierają nazwiska dziarskiego i niepoprawnego politycznie dziadka Clinta Eastwooda, oraz chyba największego persona non grata w Hollywood - Mela Gibsona. Ten drugi popadł w niełaskę jakoś zaraz po premierze Pasji, gdzie został potępiony przez środowisko i oskarżony o antysemityzm, bigoterię i homofobię. Na Gibsonie postawiono krzyżyk, a ten potrzebował blisko dziesięciu lat, by wygramolić się z tego syfu i powrócić na fotel reżysera. Tak się szczęśliwie złożyło, że "coming back" Gibsona nastąpił przy okazji wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, w których niespodziewanie wygrał republikanin Donald Trump. Na ekrany polskich kin wszedł więc bardzo mocny ze względów moralnych, religijnych oraz politycznych obraz obyczajowego konserwatysty - Przełęcz ocalonych. Czy amerykańska "dobra zmiana" przyniesie jakże potrzebną ideologiczną odwilż w Fabryce snów? Cóż, oby. Silne skrzydło konserwatystów w Hollywood, które w latach 60-tych straciło na znaczeniu jest światu bardzo potrzebne, wszak w kinie, tak jak i w przyrodzie, potrzebna jest równowaga.
Przełęcz ocalonych bazuje na niesamowitej historii kaprala Desmonda Dossa, który był pierwszym obdżektorem (osoba odmawiająca z powodów moralnych walki oraz noszenia broni) w Armii USA i który został odznaczony Orderem Honoru Kongresu za swoją heroiczną i bohaterską postawę sanitariusza podczas krwawej bitwy o Okinawę w 1945 roku. Typowy samograj. Historia tak bardzo szalona i niedorzeczna, że aż piękna, silnie patetyczna i wręcz romantyczna. Aż dziw, że nikt dotąd w Hollywood po nią nie sięgnął. Ale też ze względu na wielką religijność głównego bohatera, oraz niechęć do obrazowania tego typu historii przez Hollywood, w sumie aż tak bardzo nie dziwi.
Angielski pisarz - Gilbert Chesterton - powiedział niegdyś, że "Moralne problemy są zawsze straszliwie skomplikowane dla kogoś bez zasad". Odnoszę wrażenie, acz nie mam ku temu żadnych dowodów, że Mel Gibson sięgając po historię Desmonda Dossa chciał światu udowodnić, że pewna bliska mu wizja świata, zupełnie dziś niepopularna i zwalczana przez wojujące z nią postępowe i lewicowe środowiska, potrafi być równie piękna, sprawiedliwa, nowoczesna i uczciwa. To może i duże nadużycie z mojej strony, ale pal licho, mam prawo, zwłaszcza po dwóch drinkach - dla mnie młody kapral Doss, który wiernie chroni swoich zasad moralnych oraz zasad wychowania według doktryny Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego (to taka chrześcijańska odnoga protestancka opierająca się tylko na Piśmie Świętym), jest pewnego rodzaju symbolem, a nawet alter ego Mela Gibsona, który celowo użył go do uderzenia w swoich ideologicznych wrogów.
Oczywiście w tym filmie chodzi głównie o opowiedzenie wspaniałej historii wielkiego-małego człowieka, o pochylenie głowy przed bohaterem wojennym, który zawsze był bardzo skromnym, religijnym i dobrodusznym człowiekiem. Amerykanie jak nikt inny na tym padole potrafią czcić i wielbić swoich bohaterów w mundurach. Szacunek jakim obdarza się weteranów w tym kraju jest godny pozazdroszczenia. To nieodłączny element ich tradycji, która na szczęście jeszcze nie wymarła. Od najmłodszych lat uczy się dzieciaków w ich szkołach szacunku do flagi państwowej, szacunku do hymnu, historii i munduru. Może nie we wszystkich stanach tak samo, a patrząc na to jak Amerykanie (wyznawcy Clinton, ci wykształceni i z wielkich ośrodków) depczą w proteście przeciw Trumpowi flagi narodowe, a nawet na nie srają (publicznie!), to czasem można odnieść wrażenie, że nauka idzie w las. Nie zmienia to postaci rzeczy, że poddając się wygodnej generalizacji, Ameryka czci swoich bohaterów bardzo, bo w istocie - bardzo ich na co dzień potrzebuje. Dzieciaki mają więc swoich bohaterów komiksowych, młodzież wielkich muzyków i aktorów, dorośli i starsi - polityków, żołnierzy i weteranów. Ameryka zbudowana jest rękoma bohaterów i wielkich ludzi, w końcu też, Ameryka potrafi się o nich zatroszczyć.
Przełęcz ocalonych utkana jest z bardzo charakterystycznych i dobrze nam wszystkim znanych nici, z których powstały takie historyczne obrazy jak Pearl Harbor, Szeregowiec Ryan, czy Listy z Iwo Jimy. Gibson poświęcił wpierw trochę czasu na przedstawienie nam głównych postaci, na okrzepnięcie i zaprzyjaźnienie się z nimi, głównie rzecz jasna z pogodnym i prostolinijnym Dossem. Dla uwiarygodnienia postaci wplątał w to wszystko wątek miłosny, po czym brutalnie przeniósł nas na linię frontu, gdzie sielankowy dotąd obraz świata nagle dostał się pod zmasowaną linię ognia. Liczba trupów, rozerwanych kończyn i wylewających się z rozszarpanych przez kule ciał wnętrzności czasem mogą co wrażliwsze osoby zniesmaczyć, ale to jest wojna w szczytowym swoim barbarzyńskim wydaniu, a nie elegancja Francja. Na polu bitwy, zwłaszcza podczas walki z honorowym i niezwykle walecznym narodem jakim są Japończycy, nie ma mowy o półśrodkach, o udawaniu i grze na czas. W tak trudnych warunkach potrafią przetrwać tylko najsilniejsi, lub ci, którzy mają najwięcej szczęścia. Desmond Doss, mimo, iż zamiast karabinu dźwigał na plecach apteczkę z pierwszą pomocą i kulom się nie kłaniał - miał jedno i drugie. A może to była boża opatrzność? Jedno jest pewne. Kapral Doss był wspaniałym żołnierzem i człowiekiem, który robił to w co wierzył. Niby prosta recepta na życie, a jakże dziś zapomniana i rzadko praktykowana przez jego współczesnych rówieśników.
Mel Gibson stworzył nienachalny obraz, dobrze wyważony, bez przesadnego stygmatyzowania wiary i aspektów moralnych, z których mimo to utkano bardzo chwalebny obraz mogący służyć milionom ludzi za drogowskaz, jakże potrzebny w dzisiejszych bezdusznych czasach zawłaszczonych przez brak jakichkolwiek zasad. Do tego odrobina amerykańskiego patosu, lecz bez ekstremalnych przegięć, świetne batalistyczne sceny walki i ta nieodłączna w tej historii gęsia skórka, która pojawia się w wielu momentach i ma czelność chwycić jeszcze za serce, prowokując przy tym łzy do wypłynięcia ze swego źródełka. Bardzo dobre emocjonalnie dzieło, które wbija w fotel. Takiej lekcji historii powinno dawać na całym świecie, również u nas. Bardzo mi brakuje takiego podejścia do odwzorowywania nad Wisłą obrazów historycznych. Mamy przecież mnóstwo wspaniałych scenariuszy z życia wziętych na poziomie tego z Desmondem Dossem. Na szczęście Przełęcz ocalonych jest bardzo uniwersalną historią, która swoim przekazem potrafi przekroczyć wszystkie geograficzne granice, by nieść piękno i prawdę.
Wielki film, jednocześnie wojenny i antywojenny, czego dotąd chyba nie byliśmy świadkami, a przynajmniej nie w takiej skali. Bardzo mnie oczarował. Najlepszy w tej kategorii od lat. A jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że Gibson nie opowiedział w tym filmie wszystkiego co rzeczywiście miało miejsce, bo jak sam uznał, ludzie by w to po prostu nie uwierzyli, to przed oczami rysuje nam się obraz człowieka giganta, nie pasującego do dzisiejszych realiów (tamtych zresztą również), który z uśmiechem na twarzy i z tą jego naturalną życzliwością pokazuje współczesnemu porządkowi świata środkowy palec. Bardzo krzepiące i pouczające kino. Co ciekawe, wielką siłę bijącą z kaprala Dossa mogą czerpać nie tylko polityczne i moralne konserwy (acz oni przede wszystkim), ale też wszelkie inne frakcje i ideologie od prawa do lewa, co czyni z Przełęczy ocalonych film niezwykle uniwersalny i potrzebny. Wielkie pięć ode mnie. Dobra robota panie Gibson, mam nadzieję, że teraz, kiedy u najważniejszych sterów w państwie ponownie są republikanie, będziesz pan częściej krzyczał z tej strony kamery.
IMDb: 8,7
Filmweb: 8,5
reż. Mel Gibson AUS, USA, 2016
131 min. Monolith Films
Polska premiera: 4.11.2016
Dramat, Wojenny, Biograficzny
Nie od dziś wiadomo, że w Hollywood - filmowym bastionie mocno lewicującego liberalizmu - istnieje "czarna lista konserwatywnych filmowców", której środowisko utrudnia pracę jak tylko się da. Listę "hańby" otwierają nazwiska dziarskiego i niepoprawnego politycznie dziadka Clinta Eastwooda, oraz chyba największego persona non grata w Hollywood - Mela Gibsona. Ten drugi popadł w niełaskę jakoś zaraz po premierze Pasji, gdzie został potępiony przez środowisko i oskarżony o antysemityzm, bigoterię i homofobię. Na Gibsonie postawiono krzyżyk, a ten potrzebował blisko dziesięciu lat, by wygramolić się z tego syfu i powrócić na fotel reżysera. Tak się szczęśliwie złożyło, że "coming back" Gibsona nastąpił przy okazji wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, w których niespodziewanie wygrał republikanin Donald Trump. Na ekrany polskich kin wszedł więc bardzo mocny ze względów moralnych, religijnych oraz politycznych obraz obyczajowego konserwatysty - Przełęcz ocalonych. Czy amerykańska "dobra zmiana" przyniesie jakże potrzebną ideologiczną odwilż w Fabryce snów? Cóż, oby. Silne skrzydło konserwatystów w Hollywood, które w latach 60-tych straciło na znaczeniu jest światu bardzo potrzebne, wszak w kinie, tak jak i w przyrodzie, potrzebna jest równowaga.
Przełęcz ocalonych bazuje na niesamowitej historii kaprala Desmonda Dossa, który był pierwszym obdżektorem (osoba odmawiająca z powodów moralnych walki oraz noszenia broni) w Armii USA i który został odznaczony Orderem Honoru Kongresu za swoją heroiczną i bohaterską postawę sanitariusza podczas krwawej bitwy o Okinawę w 1945 roku. Typowy samograj. Historia tak bardzo szalona i niedorzeczna, że aż piękna, silnie patetyczna i wręcz romantyczna. Aż dziw, że nikt dotąd w Hollywood po nią nie sięgnął. Ale też ze względu na wielką religijność głównego bohatera, oraz niechęć do obrazowania tego typu historii przez Hollywood, w sumie aż tak bardzo nie dziwi.
Oczywiście w tym filmie chodzi głównie o opowiedzenie wspaniałej historii wielkiego-małego człowieka, o pochylenie głowy przed bohaterem wojennym, który zawsze był bardzo skromnym, religijnym i dobrodusznym człowiekiem. Amerykanie jak nikt inny na tym padole potrafią czcić i wielbić swoich bohaterów w mundurach. Szacunek jakim obdarza się weteranów w tym kraju jest godny pozazdroszczenia. To nieodłączny element ich tradycji, która na szczęście jeszcze nie wymarła. Od najmłodszych lat uczy się dzieciaków w ich szkołach szacunku do flagi państwowej, szacunku do hymnu, historii i munduru. Może nie we wszystkich stanach tak samo, a patrząc na to jak Amerykanie (wyznawcy Clinton, ci wykształceni i z wielkich ośrodków) depczą w proteście przeciw Trumpowi flagi narodowe, a nawet na nie srają (publicznie!), to czasem można odnieść wrażenie, że nauka idzie w las. Nie zmienia to postaci rzeczy, że poddając się wygodnej generalizacji, Ameryka czci swoich bohaterów bardzo, bo w istocie - bardzo ich na co dzień potrzebuje. Dzieciaki mają więc swoich bohaterów komiksowych, młodzież wielkich muzyków i aktorów, dorośli i starsi - polityków, żołnierzy i weteranów. Ameryka zbudowana jest rękoma bohaterów i wielkich ludzi, w końcu też, Ameryka potrafi się o nich zatroszczyć.
Przełęcz ocalonych utkana jest z bardzo charakterystycznych i dobrze nam wszystkim znanych nici, z których powstały takie historyczne obrazy jak Pearl Harbor, Szeregowiec Ryan, czy Listy z Iwo Jimy. Gibson poświęcił wpierw trochę czasu na przedstawienie nam głównych postaci, na okrzepnięcie i zaprzyjaźnienie się z nimi, głównie rzecz jasna z pogodnym i prostolinijnym Dossem. Dla uwiarygodnienia postaci wplątał w to wszystko wątek miłosny, po czym brutalnie przeniósł nas na linię frontu, gdzie sielankowy dotąd obraz świata nagle dostał się pod zmasowaną linię ognia. Liczba trupów, rozerwanych kończyn i wylewających się z rozszarpanych przez kule ciał wnętrzności czasem mogą co wrażliwsze osoby zniesmaczyć, ale to jest wojna w szczytowym swoim barbarzyńskim wydaniu, a nie elegancja Francja. Na polu bitwy, zwłaszcza podczas walki z honorowym i niezwykle walecznym narodem jakim są Japończycy, nie ma mowy o półśrodkach, o udawaniu i grze na czas. W tak trudnych warunkach potrafią przetrwać tylko najsilniejsi, lub ci, którzy mają najwięcej szczęścia. Desmond Doss, mimo, iż zamiast karabinu dźwigał na plecach apteczkę z pierwszą pomocą i kulom się nie kłaniał - miał jedno i drugie. A może to była boża opatrzność? Jedno jest pewne. Kapral Doss był wspaniałym żołnierzem i człowiekiem, który robił to w co wierzył. Niby prosta recepta na życie, a jakże dziś zapomniana i rzadko praktykowana przez jego współczesnych rówieśników.
Wielki film, jednocześnie wojenny i antywojenny, czego dotąd chyba nie byliśmy świadkami, a przynajmniej nie w takiej skali. Bardzo mnie oczarował. Najlepszy w tej kategorii od lat. A jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że Gibson nie opowiedział w tym filmie wszystkiego co rzeczywiście miało miejsce, bo jak sam uznał, ludzie by w to po prostu nie uwierzyli, to przed oczami rysuje nam się obraz człowieka giganta, nie pasującego do dzisiejszych realiów (tamtych zresztą również), który z uśmiechem na twarzy i z tą jego naturalną życzliwością pokazuje współczesnemu porządkowi świata środkowy palec. Bardzo krzepiące i pouczające kino. Co ciekawe, wielką siłę bijącą z kaprala Dossa mogą czerpać nie tylko polityczne i moralne konserwy (acz oni przede wszystkim), ale też wszelkie inne frakcje i ideologie od prawa do lewa, co czyni z Przełęczy ocalonych film niezwykle uniwersalny i potrzebny. Wielkie pięć ode mnie. Dobra robota panie Gibson, mam nadzieję, że teraz, kiedy u najważniejszych sterów w państwie ponownie są republikanie, będziesz pan częściej krzyczał z tej strony kamery.
IMDb: 8,7
Filmweb: 8,5
Świetna recenzja. Film na granicy arcydzieła, a może i ponad nią (nawet na pewno pod względem warsztatu). Bardzo mnie cieszy, że Mel, podobnie jak Clint, się nie cacka i w dobie politycznej poprawności, w czasach gdy tradycyjne wartości chcą przez lewicowo-liberalne środowiska zostać wywrócone do góry nogami, realizuje takie obrazy - chciałoby się tego więcej i u nas. Po twórcy Pasji i Apocalypto wiedziałem, że nie będzie się on cackać i zrobi wielki film bez owijania w bawełnę, zwłaszcza że przy jednej z najkrwawszych bitew IIWŚ byłoby to ciosem dla realizmu. Gdy zaczęły się napisy końcowe, z kluchą w gardle zdołałem jedynie wykrztusić z siebie skromne "łał". Wspaniałe przesłanie, totalny realizm (choć i tak okrojony by ludzie w czyny Dossa nie wątpili, sic!) i aktorstwo, brak nadmiernego patosu - podana dawka uzasadniona i kompletnie nie drażniąca, perfekcyjna realizacja. Właśnie co do strony technicznej, mamy tu chyba najwybitniejsze jak dotąd sceny batalistyczne jakie kino widziało. Przy całej drugiej połowie filmu, taki "Szeregowiec Ryan" ze swoją sceną lądowania w Normandii sprawia teraz wrażenie łagodnej, króciutkiej dobranocki. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń