reż. Paolo Sorrentino, ITA, SUI, FRA, GBR, 2015
118 min. Gutek FIlm
Polska premiera: 18.09.2015
Dramat
Ponad trzy miesiące walczyłem z tym tekstem, wyrzucałem do kosza i rozpoczynałem od nowa pięć razy. Rekord. Mój, prywatny, osobisty. Rację miał więc ktoś głosząc niegdyś tezę, że najtrudniej jest opowiedzieć o filmie wybitnym. Te koszmarne, złe, przeciętne i gówniane można zjechać oraz streścić na milion sposobów, potrafi to zrobić byle kretyn obudzony w środku nocy i po gramie haszyszu, ale wyciągnąć esencję z kina kompletnego, w którym niemal w każdej scenie kryje się jakaś mądrość i magia, to już potrafią tylko nieliczni. Z pewnego rodzaju smutkiem stwierdzam, że ja się do nich niestety nie zaliczam. Trzy miesiące, kurwa.
No ale z drugiej strony jak niby mam przelać na ekran te wszystkie emocje, prywatne przemyślenia, wnioski i świetne z punktu widzenia kinowego fotela samopoczucie jakie towarzyszyło mi podczas wrześniowego seansu? Właśnie po to chodzę do kina. Nie, żeby pogadać, spędzić miło czas, obejrzeć reklamy i zjeść popcorn, lecz dla duchowej satysfakcji oraz pewnego rodzaju emocjonalnego zaspokojenia. To może nie zdarza się często, ale na szczęście ciągle jeszcze istnieje i jest namacalne. Młodość Paolo Sorrentino była dla mnie właśnie taką duchową wycieczką, czymś w rodzaju wyjazdu na południe, do ciepłych krajów w środku polskiej zimy. Z jednej strony jest to coś zupełnie normalnego, wszak każdy dziś może sobie polecieć gdzie chce, ale trochę też i niecodziennego, bo też nie każdy może sobie na to pozwolić.
To niesamowite jak jeden film potrafi przyczynić się do przetasowań w hierarchii światowego kina. Myślę, że nawet sam Sorrentino nie spodziewał się tego, jak bardzo Wielkie piękno namiesza w głowach milionów. Nawet włosi z początku nie docenili w pełni jego siły i przyznali swoją główną filmową nagrodę innemu, znacznie słabszemu tytułowi. Ale świat momentalnie oniemiał, wprost oszalał z zachwytu. Z marszu ochrzcił Sorrentino spadkobiercą filmowej filozofii maestro Felliniego za którym od lat tak bardzo tęskni, a bufoniasty i kiczowaty Hollywood wręczył mu nawet Oscara. Odtąd, siłą rzeczy Wielkie piękno stało się czymś więcej, niż tylko hołdem złożonym neorealizmowi włoskiemu. Sorrentino w pewnym sensie wpadł w kajdany własnego ekspresjonizmu, a jego najnowszy film - Młodość, stał się zakładnikiem Wielkiego piękna - dzieła, które już w dniu swojej premiery przeszło do panteonu debeściaków.
Jak zatem nakręcić kolejny film zaraz po dziele kompletnym i matematycznie skończonym? To koszmarnie trudne zadanie. Wielu miało z tym problemy. Poprzeczka przed Młodością zawisła więc bardzo wysoko, a wzrok publiczności rządnej igrzysk, krwi i emocji skoncentrował się na skoczku wzwyż, który właśnie szykuje się do oddania pierwszej próby bicia ustanowionego przez samego siebie rekordu świata.
Sorrentino jakby zdając sobie sprawę z ilości porównań oraz odniesień przed którymi i tak nie ucieknie spakował walizki i wyjechał z gorącego, tętniącego artystyczną werwą Rzymu. Obrał kierunek na zimne i ośnieżone szwajcarskie Alpy. Ogromny skok lokacyjny, który na dzień dobry gwałtownie zrywa z przeszłością i zaczyna pisać zupełnie nowy rozdział. Sam potrzebowałem chwili, aby do tych górskich krajobrazów przywyknąć. Tak jak zresztą i do zmiany języka filmu, do przesiadki z ekspresyjnego włoskiego na międzynarodowy, zimny i wyrachowany angielski. Ale szybko zrozumiałem sens zmiany krainy geograficznej. Góry same w sobie są mistyczne, kojarzą się z bliskością najwyższego stwórcy, prowokują do przemyśleń natury egzystencjalnej, stanowią dla zatraconego w krainie kulturowego i cywilizacyjnego przepychu człowieka, a przynajmniej dla mnie samego, jakże potrzebny dla duchowej równowagi reset.
W takich to okolicznościach przyrody poznajemy grupkę, już na pierwszy rzut oka interesujących i jakże różnorodnych bohaterów, którzy podczas wspólnego ładowania akumulatorów pod jednym dachem szwajcarskiego wysokogórskiego kurortu odkrywają w sobie największe tajemnice, a także prowokują życiowe mądrości do gwałtownych erupcji. Tytułowa młodość sprowadza się tu więc do pewnego rodzaju próby odnalezienia równowagi pomiędzy światem jaki definiuje swoją bytność mnożąc ją przez teraźniejszość oraz mglistą przyszłość, a światem, który dzieli ją tylko przez mocno zakurzoną już przeszłość. Z pozoru nie można z tego równania wyciągnąć wspólnego mianownika, bo to trochę jak dzielenie przez zero, zupełnie bez sensu, niemniej Sorrentino próbuje go, zresztą skutecznie, z godną podziwu lekkością określić oraz zmaterializować.
Młodość nie jest adresowana do ludzi młodych, prędzej młodych duchem, a to nie to samo. Młodość samą w sobie można określić oraz okiełznać dopiero z perspektywy człowieka, który ją przeżył. Lepiej, gorzej, ale doświadczył, przetrawił, nierzadko także ją już zapomniał oraz wielokrotnie za nią też tęsknił. Tylko z takiego punktu widzenia można się o niej w interesujący sposób wypowiedzieć, nazwać po imieniu, określić wady i wychwycić zalety. Starość to mądrość i doświadczenie, Młodość nisko się jej kłania i jednocześnie karci ją za anemiczność, zgorzkniałość, nieznośny upór i słabość do poddawania się przed kolejnymi wyzwaniami. Tytułową młodość Sorrentino z jednej strony lokuje w sposób bardzo klasyczny, czyli za pomocą pięknych młodych ciał i świeżości ducha, z drugiej zaś strony zapętla w niej te same problemy dnia codziennego: konflikty, zdradę, miłość i bunt. To właśnie te cechy ostatecznie łączą oba jakże odległe światy w jedną logiczną całość, w jeden ludzki byt, który w ciągu swojego żywota nie wiedzieć kiedy przepotwarza się z dziecka w starca i z głupca w mędrca.
Z perspektywy dwóch bliskich przyjaciół, reżysera Micka (Keitel) oraz kompozytora Freda (Caine), wspólnie dobiegających już do osiemdziesiątki, obserwujemy tyleż mądre co i zabawne próby pogodzenia się ze swoim starzeniem się. Obaj pragną okiełznać strach przed nieuchronnie zbliżającą się śmiercią. Naturalną konsekwencją ich walki staje się wybuch tęsknoty za latami minionymi, za utraconą młodością, która w całości zdefiniowała ich życie i dała im obu wszystko co najlepsze. W otoczeniu ludzi młodych i pięknych próbują ją przed samymi sobą odtworzyć na nowo. Pragną po raz ostatni wychwycić z niej wszystko co najpiękniejsze, a przy tym chcą zamknąć pewien ważny etap w swoim życiu, w którym wyjaśniają sporne kwestie przed przyjaciółmi i rodziną, rozliczają się także przed samym Bogiem. To zdecydowanie ostatni rozdział jaki sporządzają w swoich wielotomowych grubych biografiach. Chcą zejść ze sceny godnie, ale z przytupem.
Dlatego Młodość, to epickie epitafium dla życia. Filozoficzne rozważania w doborowym towarzystwie, oraz w asyście dobrych trunków, jedzenia i piękna okolicznej przyrody. To także ekranizacja mentalnej próby pogodzenia ze sobą młodości i starości, które w pewnym momencie życia powinny umieć spojrzeć sobie w oczy i podać ręce. Sorrentino daje nam między wierszami do zrozumienia, że nie warto jest się uganiać za młodu za rzeczami małymi, trywialnymi i nic nie znaczącymi, ale też niczego nie krytykuje. Żadnej z postaw. Po prostu mówi jak jest. Niczym dziadek bujający się w swoim fotelu barwnie opowiadając przy kominku swoją życiową historię, pełną bólu, cierpienia, łez, ale też i radości, szczęścia oraz miłości. Tak właśnie wygląda nasze życie z perspektywy miliona doświadczeń. Piękne kino, tak samo jak piękna jest naga i młoda kobieta. Nic więc dziwnego, że młodość jest rodzaju żeńskiego. Film nie tylko dla estety i filozofa, acz głównie oni odkryją w nim wszystko to, co w Młodości jest najpiękniejsze.
Uff... udało się zdążyć przed końcem roku.
5/6
IMDb: 7,5
Filmweb: 7,6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz