piątek, 31 października 2014

30'WFF vol. 6

W pół drogi
reż. Geoffrey Enthoven, BEL, 2014
115 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia



Od razu zakumplowałem się z tym filmem. Jego krótki opis wraz z zamieszczonym na stronie WFF zwiastunem błyskawicznie zaprzyjaźniły się z moją absolutną pewnością na miłe spędzenie czasu w kinie. I faktycznie, tak też było. Myślę nawet, że niewiele osób w ciemno stawiając na tą belgijską tragikomedię nią się w ostateczności rozczarowało, w końcu W pół drogi zajął wysokie 10 miejsce w plebiscycie publiczności. O czymś to świadczy. Głównie o tym, że jest to po prostu udany film.

Cała heca dzieje się w wielkim, starym domu gdzieś na peryferiach miasta, który to sobie właśnie zakupił Stephen. Znajduje się on aktualnie na zakręcie życiowej dotąd trzypasmowej autostrady. Jest w trakcie rozwodu, świat wali mu się na łeb, oprócz małżonki traci też pracę, zawodowe kontakty, przyjaciół, a jego kochanka (fajne cycki) wbija mu nóż w plecy (suka, niemniej nadal z fajnymi cyckami). Pozostaje mu więc tylko nowy, opuszczony dom jaki kupił w promocyjnej cenie, i w którym to planuje rozpocząć nowy rozdział w swoim życiu. Szybko okazuje się jednak, że w domu tym kryją się ciemne i niezbadane moce tajemne, które w dość osobliwy sposób uzmysławiają mu, iż nie jest jego jedynym lokatorem.

Przy najróżniejszych i najmniej spodziewanych sytuacjach ukazuje mu się ciągle ten sam podejrzany rudy typ w mokrych włosach, odziany jedynie w slipy z zawieszonym na szyi ręczniku. Sceny, kiedy oboje są ze sobą razem, zwłaszcza te początkowe to istna wylęgarnia epickiego humoru zaakcentowanego salwami śmiechu całej sali kinowej. Nie wypada mi w tym miejscu wyjaśniać samego zjawiska występowania w opowieści tegoż oto zagadkowego roznegliżowanego współlokatora, gdyż spaliłbym w ten sposób przyjemność z odkrywania tejże wiedzy tajemnej w kinie w czasie seansu, ale mogę napisać jedno, że duet ten, jak woda i ogień, jak kot z psem, a nawet jak Michael Douglas z Kathleen Turner w Wojnie Państwa Rose przyciągają, bawią, uczą i rozczulają ze śmiertelnym uśmiechem na twarzy. Klasa.

Skoro więc nie mogę zdradzić szczegółów, toteż nie ma o czym specjalnie pisać. Po prostu kategorycznie stwierdzam, iż ten czarny, często wisielczy humor wraz z padającymi co chwilę świetnymi dialogami stoją tu na bardzo zadowalającym poziomie. Może nieco rozczarowuje druga połowa filmu, kiedy to już do kości zdarta jest początkowa aura tajemnicy i reżyser niczym specjalnym nas już nie zaskakuje, ale po prostu tak być musiało i basta. Mam nadzieję, że film trafi do dystrybucji kinowej. Z pewnością polecam poszukać go z czasem także gdzie indziej, wiadomo gdzie. A jeśli już wpadnie w wasze sidła, to nie lękajcie się go. Zaprawdę powiadam, że to bardzo mądra i zabawna komedia, bez dwóch zdań dla mądrych ludzi, którzy przecież także potrzebują czasem czegoś lekkiego i bezinwazyjnego, co nie wprowadzi nas w stan umysłowego zakłopotania.

4/6




------------------------------------------------------------------------------------------------------

Patriota
reż. Arto Halonen, FIN, 2014
97 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sport, Komedia



W tegorocznym festiwalowym repertuarze tym razem niewiele błyszczało skandynawskich propozycji, a z tych które spostrzegłem w pierwszym rzucie okiem, ledwie dwie wydały mi się warte nieco dokładniejszego powąchania. Z tejże dwójki najbardziej do gustu przypadł mi fiński Patriota, który to postanowił bronić w Warszawie honoru Skandynawów, według mnie bardzo skutecznie. Jego historia jest na wskroś i do bólu skandynawska, zdrowo odjechana, posolona ciężkim humorem i popieprzona uroczym dystansem do samych siebie. Styl zupełnie nie do podrobienia przez inne nacje.

Cofamy się do Finlandii lat 80-tych, w których oto żyje sobie spokojnie ponad pięćdziesięcioletni Al Bundy Toivo. Facet z twarzy podobny do Pana Mietka spod sklepu spożywczego, pod którym kręci się już o 7 rano w poszukiwaniu kompana do współudziału w zamachu na mocne piwo, a także przypominający poczuciem humoru i swym filozoficznym podejściem do życia samego mistrza szydery i nieudolności życiowej - Ala Bundy’ego. Nie ma innej opcji, od razu da się go polubić. Toivo, trochę taki życiowy pechowiec, nagle traci pracę i jak to zwykle bywa w takich przypadkach - popada w depresję. Jego wiecznie skrzecząca i moralizująca go małżonka - położna w szpitalu - ciągle mu dogaduje, a na boku jeszcze uśmiecha się do swojego kolegi w pracy. Aby w końcu poczuć się trochę bardziej użytecznym dla społeczeństwa, oraz po namowach żony, acz bardziej dla świętego spokoju udaje się do szpitala oddać krew potrzebującym. I tu raptem dowiaduje się, że pomimo fatalnej kondycji fizycznej i zaawansowanego już przecież wieku, jego krew ma nadzwyczajne właściwości, jest bogata w hemoglobinę za którą wielu ówczesnych sportowców mogło by zabić.

Opiekujący się nim lekarz szybko kontaktuje go z fińską reprezentacją w narciarstwie klasycznym, które dla Finów jest mniej więcej tym, czym dla nas siatkówka. Jego początkowy opór o charakterze moralnym zostanie częściowo przełamany i wykupiony szybkim awansem społecznym, oraz uznaniem go za prawdziwego patriotę służącemu ojczyźnie. Jakby tego było mało, wschodząca gwiazda narciarstwa - śliczna Aino, w zamian za transfuzję krwi nie żałuje mu swoich jędrnych wdzięków (mniam). Nielegalne praktyki szybko wznoszą fińskich biegaczy na sam szczyt, lecz mocno eksploatowany Toivo targany moralnymi wyrzutami sumienia ma coraz więcej wątpliwości.

Ale cóż, czego nie robi się dla ojczyzny. Zabawna komedia czerpiąca z będących tajemnicą poliszynela praktyk dopingowych i tylko ze sportem w tle (trzeba niestety podzielić przez pięć to co widzimy na ekranie). Finowie w uroczy sposób śmieją się z samych z siebie, własnych przywar i słabości, między wierszami także ze swoich sportowców, którzy ostatnio nie rozpieszczają swój naród wielkimi sukcesami, zwłaszcza w sportach stricte zimowych. Garść fajnych gagów, scen i dialogów, oraz zjawiskowo eksponujące się w zimowej aurze "Rivers of Babylon" zespołu Boney M. Skandynawia w pigułce.

4/6




-------------------------------------------------------------------------------------------------------

Istintobrass
reż. Massimiliano Zanin, ITA, 2013
94 min.
Polska premiera: ?
Dokument, Biografia



Jest to jedyny dokument jaki wybrałem na tegorocznym festiwalu, a jeśli jeszcze zjadę z wiadrem nieco głębiej do swojej studni pamięci, to może nawet będzie to także pierwszy dokument w mej dziesięcioletniej przygodzie z WFF. Zwykle w ogóle je sobie odpuszczam i koncentruję się na fabule. No zwyczajnie szkoda mi na nie czasu, ale tym razem zrobiłem mały wyjątek. Wszystko dlatego, ponieważ ta konkretna pozycja w reżyserii Massimiliano Zaniego dotyczy historii jednego z bohaterów mojej wieloletniej i młodzieńczej przygody z kinem… tak tak, erotycznym (to żaden wstyd ;)).

Nie, że od razu porno, najwyżej soft, na pewno unikatowa i wysokich lotów erotyka. Panie i panowie (głównie panowie), przed wami niekwestionowany mistrz wysublimowanej i zmysłowej erotyki, król tyłków i gumowych penisów – Tinto Brass.

Tabum dss!

Ponad 80-letni już dziś reżyser-skandalista jest dzieckiem francuskiej nowej fali. Za młodu zapowiadał się na jednego z większych reżyserów światowej kinematografii. Dostał nawet propozycję nakręcenia Mechanicznej pomarańczy, ale jako, że pracował wtedy nad swoim, według niego najlepszym w karierze filmem – Krzyk – to musiał odmówić. Zlecenie więc krótko potem trafiło do Kubricka (i całe szczęście). Jednak jego początki wcale nie zwiastowały nadejścia ery króla kobiecych tyłków i owłosionych bobrów. Jego pierwsze filmy były mocno, hmm... awangardowe, eksperymentalne, politycznie zaangażowane, a nawet anarchistyczne, acz już wtedy bardzo perwersyjne.

Dokument przedstawia historię człowieka, który przez całą swoją karierę pływał pod prąd i który kochał w życiu trzy rzeczy: Jedzenie, kino i seks. To prawie jak ja, tylko dodałbym jeszcze picie.

Tak jak wielu innych młodych twórców w latach 60-tych Tinto Brass eksperymentował z formą szukając własnego stylu. Doszło nawet do tego, że kręcił spaghetti westerny. Wielkim zwrotem w jego karierze był rok 1976 i film Salon Kitty - skandaliczne kino nazi-exploitation o burdelu dla nazistowskich notabli (brzmi wybornie c'nie?). Potem była słynna (porno) Kaligula z całą śmietanką ówczesnej brytyjskiej sceny teatralnej – Malcolmem McDowellem, Hellen Mirren, czy Peterem O’Toole. Film, który nakręcił Brass, ale zmontował jego porno producent - Bob Guccione, perfidnie wykluczając naszego bohatera z fazy montażu, o co trwał później wieloletni proces sądowy po raz pierwszy w historii wygrany przez reżysera.

W latach 80-tych zagnieździł się już na stałe w niezwykle apetycznych, krągłych tyłkach i cyckach, oraz skoncentrował się na rozwijaniu się w nowym i własnym stylu - na erotyce, która w jego wydaniu była czasem nieco perwersyjna, zawsze bardzo odważna, a przy tym wysmakowana, estetyczna i szalenie zmysłowa. Świat Erosa i Tanatosa, miłość i śmierć zawsze były dla niego nierozerwalne. W jego filmach eksponowały swoje nagości wspaniałe i wyzwolone kobiety, do których często wzdychałem. Serena Grandi, Stefania Sandrelli, Yuliya Mayarchuk, czy nawet nasza boska Kasia Kozaczyk, we Włoszech znana jako Katarina Vasilissa. Miał szósty zmysł do ich wyszukiwania, a do okiełzania seksapilu kobiety wykorzystywał trik z rzuconą na podłogę monetą, którą to chętnie kandydatki na jego muzę podnosiły odsłaniając przy tym nieco ze swej ekhm... tajemniczości.

Tinto Brass mimo ciągłej walki z cenzurą zawsze trzymał się swojej zasady, by forma przeważała nad treścią. Jego powiedzenie: „Dupa jest odzwierciedleniem duszy” jest jedną z moich ulubionych życiowych sentencji. Miło więc było zobaczyć co na jego temat mają do powiedzenia jego współpracownicy, przyjaciele, aktorzy, także krytycy filmowi. Co prawda nie dowiedziałem się z filmu zbyt wielu rzeczy o których bym wcześniej nie wiedział, ale i tak obcowanie z bezpruderyjnym światem Tinto Brassa dostarczyło mi sporo frajdy. Jak zawsze zresztą.

4/6



sobota, 18 października 2014

30'WFF vol. 5

Obce ciało
reż. Krzysztof Zanussi, POL, ITA, RUS, 2014
117 min. Kino Świat
Polska premiera: 5.12.2014
Dramat, Psychologiczny



Jeden z najważniejszych nurtów w polskiej kinematografii - kino moralnego niepokoju - teoretycznie umarło już na początku lat 80-tych poprzedniego stulecia. Jednak jeden z jego głównych protoplastów - Krzysztof Zanussi - niczym ostatni żyjący na ziemi dinozaur, z uporem godnego podziwu maniaka dalej walczy o moralność widza. W tamtych czasach chodziło głównie o postawienie się ówczesnym komunistycznym decydentom, którzy tłumili twórczą swobodę filmowców i którzy uniemożliwiali w ten sposób prowadzenia na ekranie dyskusji nad aktualnymi problemami społeczno-politycznymi. A dziś? Dziś walka, jak pokazuje to historia powstawania Obcego ciała, trwa niestety nadal, lecz już z nieco innymi siłami - siłami postępu i poprawności politycznej.

Krzysztof Zanussi, zanim udało mu się dokończyć swój projekt - mam wrażenie, że jedno z najważniejszych dzieł swojego życia - musiał przez okrągłe dwa lata o to ostro walczyć. Ze smutkiem wspomniał wczoraj na warszawskiej premierze, że ten film chyba nie pasuje do realiów dzisiejszego świata. Tak w skrócie, aby to wyjaśnić, opowiada on o dwóch wyzwolonych kobietach, które próbują zniszczyć mężczyznę - katolika. Zanussi powiedział, że gdyby było na odwrót, gdyby to katolicy próbowali zniszczyć biedną, niewierzącą niewiastę, wtedy i owszem, film zapewne powstałby bez trudu. A tak, PISF początkowo odrzucił scenariusz i nie chciał go w ogóle finansować. Zanussi, który jest przecież jednym z najbardziej utytułowanych i zasłużonych polskich reżyserów w historii kina, dostał od całego polskiego środowiska filmowego wielki cios między oczy. Napluto mu w twarz, pierwszy raz w jego karierze próbowano aby jego film po prostu nie powstał. I to dziś, w "wolnej" Polsce, a nie za komuny. Wymowne.

Kropkę nad i postawiono na tegorocznym festiwalu filmów fabularnych w Gdyni, gdzie Obce ciało odrzucono i nie zgodzono się na jego udział w konkursie. Wersja oficjalna komisji brzmiała - film jest nieukończony. A ja po prostu uważam, że taka jest właśnie dzisiejsza branża filmowa w tym kraju. Na produkcje o gejach molestowanych przez księdza, też geja, pieniądze znajdują się momentalnie. Gdy jest na odwrót - jesteś nie na czasie, radź sobie sam, wypierdalaj.

Na szczęście Zanussi to szalenie uparty i ambitny człowiek. Znalazł potrzebne mu fundusze, a film ostatecznie powstał, tyle, że dwa lata później i w koprodukcji polsko-włosko-rosyjskiej. Żeby oddać też sprawiedliwość PISF, instytut w końcu dorzucił coś do koszyczka, ale niesmak pozostał.


A film? Dla mnie najlepsze dzieło Zanussiego od przynajmniej 14 lat, od Życie, jako śmiertelna choroba... albo i dłużej. Jak już napomknąłem, opowiada on o młodym mężczyźnie, Włochu - Angelo (Riccardo Leonelli), który w grupie modlitewnej Focolari poznaje Polkę - Kasię (Agata Buzek) i się w niej zakochuje. Jednak ich związek przerywa nagłe powołanie jakie odkrywa w sobie Kasia i która w związku z tym wraca do kraju, by wstąpić do klasztoru. Zrozpaczony tym faktem Angelo przyjeżdża za nią do Warszawy. Próbując wpłynąć na zmianę jej decyzji tu, na miejscu, zadomawia się w naszej stolicy na dłużej i znajduje zatrudnienie w wielkiej międzynarodowej korporacji. A w korpo jak to w korpo, nie ma miejsce na Boga, na wyznawanie i obnoszenie się z jakąkolwiek wiarą, nie ma też miejsca na wartości etyczne i moralne, liczą się tylko słupki w Excelu, pieniądze i władza. Na czele firmy stoi bezwzględna i cyniczna Kris (Agnieszka Grochowska), którą razi po oczach prostolinijność naszego Włocha, a także fakt, że ten gorący ogier nie chce jej przelecieć. Głęboko wierzący Angelo staje się więc ofiarą drwin i mobbingu. Kris wraz ze swoją korporacyjną koleżanką Mirą (Weronika Rosati) urządzają mu festiwal gier. Wykorzystując swoją władzę bawią się nim i próbują zmusić do złamania jego własnych zasad moralnych.

Sam Zanussi mówi: Film zamierzony jako dramat psychologiczny relacjonuje zderzenie korporacyjnego cynizmu z młodzieńczym idealizmem. Przewrotność pomysłu zasadza się na tym, że stroną prześladowaną jest autentyczny chrześcijanin, a po drugiej stronie stoi rząd kobiet wyzwolonych, które w cynizmie i brutalności postępowania prześcigają mężczyzn. Rezultat starcia jest nierozstrzygnięty - idealizm chwieje się, a cynizm pęka, choć daleko mu do nawrócenia.

Oglądając Obce ciało dostrzegłem w nim wiele prawidłowości jakie i mnie otaczają na co dzień. W końcu sam jestem Warszawiakiem, żyję w tym mieście, pracuję też od ośmiu lat w międzynarodowej korporacji i rzygam poprawnością polityczną oraz jej pustymi, bezideowymi przyległościami. Uważam, że film wcale nie jest przejaskrawiony i tak bardzo czarno-biały, jak to niektórzy zaczynają już reżyserowi zarzucać. Cynizm, władza, pieniądze, szybki hajs, ładne gadżety, przypadkowy seks w toalecie klubu (no, z tym bym akurat polemizował ;)), brak jakichkolwiek zasad, to wszystko niestety nie idzie dziś w parze z moralnością i uczciwością, że o wierze w Boga nie pomnę. To robią tylko zacofane mochery. Siara w chooy, kiełbasa i Podkarpacie. Dlatego film ten nie tylko jest o dyskryminacji katolików w świecie postępu oraz o rozwiązłości obyczajowej, lecz ogólnie o zgniliźnie moralnej, o ludzkim fałszu i obłudzie, o braku zasad wszelakich, o wielkich siłach zła, które ubrane na co dzień w krótkie mini i błyszczące fury mamią coraz bardziej zagubioną w tym świecie jednostkę. Człowiek człowiekowi człowiekiem? Nie w świecie Zanussiego, acz i on pozostawia wymowną furtkę na koniec, daje światło i nadzieję, także tym najgorszym z najgorszych. W końcu dobro zawsze zwycięża, czyż nie?


Wielki film o ważnych, jakże aktualnych tematach, który dopinguje człowieka w tym, aby w trudnych czasach pozostał wierny samemu sobie, oraz żył w zgodzie z własnymi ideałami. Zapewne ciężko będzie mu się przebić przez komercyjny i często bezrefleksyjny repertuar, ale jeśli ktoś będzie chciał spróbować zmierzyć się z jakże widocznym i ciągle postępującym w świecie kryzysem człowieczeństwa, które samo myśli o sobie, że wszystko jest przecież ok, że panuje pokój i miłość i o co ci chodzi człowieku, to autentycznie polecam skupić się na licznych przesłaniach Zanussiego pieczołowicie i mądrze skrytych w tym obrazie. Heh... Sam pamiętam siebie sprzed prawie 20 lat, kiedy jeszcze jako nastolatek uważałem jego filmy za największą karę i Mt.Everest kinematograficznej nudy. Myślę, że do jego filozofii trzeba po prostu dorosnąć, dojrzeć, tak jak do Whisky, acz tak po prawdzie, to trzeba wpierw zrozumieć świat w którym żyjemy oraz w coś uwierzyć. Zanussi nie robi nic innego, jak tylko trafnie komentuje jego rzeczywistość. I robi to już od przeszło 50 lat. Wypada mi więc w tym miejscu tylko życzyć zdrowia panie reżyserze. I wytrwałości.

No dobra, jeszcze jeden akapit. Chcę napisać dwa słowa o Agnieszce Grochowskiej. Rola cynicznej i zepsutej moralnie Kris... to arcydzieło. Klasa. Palce lizać. Z ogromną przyjemnością patrzyłem na nią na ekranie. Wypełniała go całego wielkim talentem, zaangażowaniem i kunsztem aktorskim. Aż sama obecna na premierze Maja Komorowska zeszła po seansie na dół, pod scenę, na której znajdowali się reżyser, oraz Agata Buzek i Grochowska właśnie, i w wielkich, wzruszających słowach uznania wyraziła się o grze obu dziewczyn, z uwypukleniem Grochowskiej właśnie. Wielkie słowa, wielkie aktorstwo, wielki film. Warto jeszcze wspomnieć na koniec o tym, że Obce ciało jest ostatnim filmem w którym możemy usłyszeć muzykę zmarłego przed rokiem Wojciecha Kilara. Ich wieloletnia współpraca z Zanussim zakończyła się właśnie na tym etapie. Jak zwykle w wielkim stylu. Polecam film gorąco.

5/6


piątek, 17 października 2014

30'WFF vol. 4

The Drop
reż. Michael R. Roskam, USA, 2014
Polska premiera: 5.12.2014
Dramat, Kryminał, Gangsterski, Thriller




Właściwie to nie chciałem na to iść. Z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że za dwa miesiące odbędzie się w Polsce premiera The Drop (u nas jako Brudny szmal), a po drugie, pewnikiem lada chwila pojawi się on już na torrentach. Klasyczny Amerykański tytuł z głośnymi nazwiskami, którego będzie można zaliczyć na wszystkie możliwe sposoby i to nawet nie wychodząc z domu. Zasadniczo więc zamiast na niego wolałem postawić na jakiś inny festiwalowy film, którego późniejsze zdobycie będzie już niemożliwe, lub też przynajmniej będzie ono o wiele trudniejsze. No ale właśnie... Wystarczyło mi tylko jedno nazwisko - James Gandolfini, by z szczerego szacunku do niego zapłacić uczciwie za bilet i legalnie udać się do kina na jego ostatni film w życiu i cóż, tak po prostu oddać mu cześć oraz honorowo pożegnać. Zasłużył.

Dziwnie się go podziwiało na ekranie będąc wyposażony w przykrą świadomość, iż nie ma go już między nami - żywymi. Łatwo było więc popaść w jakieś nostalgiczne zawiasy, co też kilka razy, nie ukrywam, mnie się zdarzyło, a nawet więcej - kiedy na końcu zobaczyłem pożegnalną planszę z dedykacją - lekko spociły mi się oczy.

Kobitki z kolei piszczały do Toma Hardy'ego, który jest wyposażony w jakiś gigantycznych rozmiarów magnes do przyciągania kobiecych westchnień. A jakby jeszcze tego było mało, to wciśnięto mu do rąk małego szczeniaka - pitbullka. No ja cię przepraszam, przez chwilę myślałem, że niektóre jasnowłose zaraz wyskoczą na dół i będę w pozycji klęczącej lizać białe płótno. W pewnym sensie, acz bardzo naginając ów rzeczywistość, można było się w kinie poczuć jak na koncercie jakiegoś Justina Biebera, gdzie tysiące rozemocjonowanych nastolatek wydaje z siebie zmutowane odgłosy piskląt kurczaka, tyle, że podłączone do gigantycznego wzmacniacza i pomnożone przez kilkanaście tysięcy decybeli.


No dobra, ale wróćmy do filmu. The Drop jest opowieścią o charakterze delikatnie gangsterskim, delikatnie kryminalnym, delikatnie thrillerowatym oraz delikatnie sensacyjnym. W sumie to jest taki trochę nijaki niestety. Niby belgijski reżyser (co on może o tym wiedzieć?) próbuje oddać wytrawny klimat gangsterskiego Brooklynu, co zasadniczo czasem mu się udaje, ale jeśli sobie przypomnimy największe gangsterskie produkcje z Brooklynem w tle w dziejach kina, no to... lepiej sobie jednak ich nie przypominać. W Brooklynie Pana Roskama żądzą sobie Czeczeńcy, którzy rzecz jasna w tańcu się nie pierdolą. Przejęli część barów na dzielnicy i zmuszają ich byłych właścicieli do posłuszeństwa oraz płacenia haraczu. W jednym konkretnym barze, niegdyś należącym do Marva (Gandolfini), pracuje on sam wraz ze swoim kuzynem - Bobem Saginowskim (Hardy). Nie wiem czy polskie nazwisko użyto specjalnie do podkreślenia charakterystyki naszego Boba, który sprawia wrażenie prostolinijnego, lekko głupkowatego, ciężko pracującego i religijnego chłopaczka - wypisz wymaluj małomiasteczkowy Polak na obczyźnie. Mam nadzieję, że jestem po prostu przewrażliwiony i zbieżność faktów jest dziełem przypadku (tja... jasne).

Ktoś obrabia ich bar, wściekli Czeczeńcy żądają zwrotu skradzionych pieniędzy, pojawiają się kolejne szemrane postacie, strach, a intryga i poczucie tajemniczości przeciągane są do samego finału, więc powiedzmy, że emocje są zagwarantowane do końca (acz finał był dość łatwy do przewidzenia, przynajmniej przeze mnie). W międzyczasie Bob znajduje na śmietniku małego szczeniaka i ku uciesze zgromadzonych na sali kobiet, w lekko niezdarny (czytaj: słitaśny) sposób próbuje się nim zająć, a przy okazji także poznaną dzięki niemu kobietą (Noomi Rapace, lecz tej akurat zupełnie nie trawię, gdyż już w kilku filmach wcześniej postraszyła mnie swoją dziwaczną twarzyczką). W końcu następuje spodziewany finał, a na ekranie zadamawia się miłość i happy end. Wjeżdżają końcowe napisy, ja jeszcze przez chwilę rozczulam się nad ostatnią tlącą się planszą z nazwiskiem Gandolfiniego i wychodzę z sali kompletnie zapominając o tym, czego byłem przed momentem świadkiem. Taki to właśnie jest ten film, bardzo przeciętny, acz do bólu poprawny. Czwórka z wielgachnym minusem, bardziej z szacunku do zmarłego. Uroczy szczeniak Rocco też niech ma, na zachętę.

4/6




----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Prezydent
reż. Mohsen Makhmalbaf, GEO, GER, FRA, GBR, 2014
118 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Polityczny, Wojenny



Koprodukcja francusko-brytyjsko-niemiecko-gruzińska, reżyser irański, film kręcono w Gruzji (chyba) i otwierał tegoroczny festiwal w Wenecji. Taki oto powstał multinarodowy misz-masz, który chce komentować palące tematy, także te międzynarodowe. Na podstawie fikcyjnego i wymyślonego państwa na Kaukazie (acz wszędzie widać, że to raczej Gruzja właśnie) ukazany jest wycinek świata, raczej tego trzeciego, jaki znany jest nam głównie z głównych wydań Wiadomości, czy Faktów. Na naszych oczach i na dzień dobry upada dyktatura prezydenta, wydawać by się mogło, złego i krwawego generała inspirowanego wydarzeniami Arabskiej Wiosny z grudnia 2010, które to właśnie przyniosły kres rządom wielu dyktatorów.

Osobiście zdanie na temat tamtych wydarzeń mam nieco odmienne od międzynarodowej społeczności spod znaku flagi Amerykańskiej. Dyktatura sama w sobie owszem, z punktu widzenia europejczyka, czy też mieszkańca innej demokratycznej krainy jest zła, ale w przypadku krajów trzeciego świata i bliskiego wschodu gwarantuje ona jednak większy spokój, a także daje jakże potrzebną dla zachowania na świecie status quo przewidywalność. Obalenie Mubaraka w Egipcie = chaos. Odebranie Iraku Saddamowi = chaos. Tunezja bez Ben Alego = no, tu nieco mniejszy, ale też chaos. W końcu Syria, nagłe obrócenie się całego świata przeciw Al-Asadowi poskutkowało tym, że powstało na jej terenie Państwo Islamskie, które okazało się znacznie większym wrzodem na dupie światowej demokracji.

Tak więc z tym obalaniem dyktatury i wprowadzania siłą demokracji w dzikich, głównie arabskich krajach wcale nie jest takie znów opłacalne i jednoznaczne, o czym o dziwo możemy się dowiedzieć także i z filmu Prezydent, za co mały plusik ode mnie. Niestety więcej jest w nim jednak minusów, głównie przez spłaszczenie ogólnej problematyki i wepchnięcie jej w nawias groteski, też raczej średnio udanej. Mohsen Makhmalbaf stworzył bowiem coś na wzór współczesnego Życie jest piękne Roberto Benigniego, a przynajmniej próbował. Tam, ojciec w obozie koncentracyjnym aby przetrwać, wmawiał małemu synkowi, że to jest tylko gra, w której nagrodą będzie przejażdżka czołgiem. W Prezydencie zaś, obalony władca ukrywa się wraz z rozpieszczonym bogactwem 5-letnim wnukiem na terenie swojego kraju, gdzie co i rusz napotyka dzieło swojego wieloletniego zniszczenia oraz czystą nienawiść jego byłych poddanych. Tu także wmawia swojemu małemu podopiecznemu, że to tylko taka zabawa i za chwilę wrócą do pałacu skąd musieli uciekać. Nie jest to może klasyczne ksero, ale też ciężko uciec od licznych podobieństw, być może także i inspiracji.


Za głowę byłego już prezydenta wyznaczono wysoką nagrodę, więc nasza dwójka bohaterów w przebraniu za wędrownych muzyków przemierza przez cały swój zniszczony kraj próbując uciec spod niechybnego stryczka. Reżyser stara się wykrzesać gdzieś z między wierszy dramat jednostki ludzkiej pogrążonej w biedzie, głodzie i wojnie, lecz na moje oko ten ciężki temat jest nieco spłycony przez dość niechlujnie poprowadzoną warstwę merytoryczną i momentami mocno nierealistyczne, irytujące wręcz sceny. Acz pomysł w gruncie rzeczy był zacny, bowiem udowodniono tu mimochodem jak niewielka granica dzieli dziś bogactwo i władzę od biedy i głodu. Zły w oczach narodu generał u kresu swojej wędrówki jakby zmiękł, zrozumiał też jak złym był tyranem i z pokorą czeka na wymierzenie mu kary przez wściekły lud. Z drugiej zaś strony reżyser stara się także wykrzesać z tłumu opętanego nienawiścią i chęcią dokonania zemsty jakiś pierwiastek człowieczeństwa, moralnej zadumy i słusznie, ale tu także mam problem z odbiorem. Finalnie Prezydent mnie do siebie nie przekonał, ale mimo wszystko ma on w sobie trochę mądrości dla których warto poświęcić dwie godziny ze swojego spokojnego i niezagrożonego (póki co) żadnym zbrojnym konfliktem życia.

Koniec końców powstała z tego współczesna bajka o władzy, próbie pojednania i nadziei na przerwanie niekończącego się kręgu przemocy. Czy po krwawej rewolucji możliwa jest wolność i demokracja? - zadaje pytanie reżyser. Być może - odpowiadam - ale w tamtej części świata najczęściej po jednej rewolucji następuje kolejna, jeszcze bardziej krwawsza od poprzedniej. To się nigdy nie skończy. Nigdy.

3/6


środa, 15 października 2014

30'WFF vol. 3

Parking
reż. Bence Miklauzič, HUN, 2014
91 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia




Wpisując sobie przy okazji tego posta tag "HUN", zadumałem się przez chwilę nad tym, że na przeszło pięcioletnim już blogu nie zagościł dotąd ani jeden węgierski film. W sumie, jakby się tak nad tym głębiej zastanowić, to gdybym tak teraz nagle poszukał w otchłani mojej średnio radzącej sobie z rzeczywistością pamięci ostatniej dobrej produkcji naszych bratanków, to jak nic wyskakują mi od razu Kontrolerzy, a potem długo długo nic. A to przecież był rok 2003. Jedenaście lat czarnej dziury. Pewnikiem było coś jeszcze pośrodku, ale widocznie nie potrafiło się to coś wygodnie ulokować i na dłużej zagnieździć w odmętach mojej czachojebni.

Nie wiem jaka dokładnie jest dzisiaj kondycja madziarskiego kina, wiem natomiast jedno, acz to spostrzeżenie z pewnością nie wystawi mi na tym polu najlepszej laurki (mam to jednak w dupie), że w świecie filmów porno Węgrzy są akurat w ścisłej światowej czołówce i osobiście bardziej kojarzę węgierskie aktorki tejże stylistycznej filmowej ekspresji, aniżeli jej siostry po fachu z kina hmmm... nierozbieralnego. Jak widać jest to naród, który bardziej ceni sobie miłość francuską, od powiedzmy, że tego nieco bardziej ambitnego repertuaru (oczywiście nie mam nic do miłości francuskiej - żeby nie było ;))

Na szczęście raz na pewien czas i na tym polu coś ciekawego się u nich pojawi, czego dowodem jest właśnie film, którego wczoraj miałem przyjemność doświadczyć. Parking w reżyserii Bence Miklauzicia od razu przypadł mi do gustu, a nawet napiszę więcej, czytając już jego krótki opis w czasie festiwalowej selekcji nieco szybciej zabiło mi serce.

A to dlatego, bowiem w filmie tym został wykorzystany pomysł na scenariusz jaki siedział mi w głowie od lat (no, powiedzmy, że połowa pomysłu, te większe pół). Poważnie. Otóż parkując swój samochód wykombinowałem sobie lat temu, niech będzie że z pięć, taką oto krótką opowieść, w której głównym bohaterem będzie dziadek parkingowy. Trochę podobny do tego, jaki akurat siedział w kanciapie na moim przydomowym parkingu. Pijaczek, niechluj, erotoman gawędziarz, z niejasną przeszłością, po rozwodzie i z dzieciakami, które nie chcą mieć z nim zbyt wiele wspólnego. W mojej, tej już wymyślonej historii, dorabiałby on sobie do emerytury na dużym osiedlowym parkingu, a jego życie urozmaicałyby relacje z parkującymi u niego właścicielami różnych pojazdów. Jego kumple z osiedla wpadaliby do niego na piwko i zatracaliby się w najróżniejszych tematach o charakterze stricte życiowym. I jak ten głupi osioł zamiast to wszystko gdzieś spisać i wysłać do biura patentowego, to czekałem cierpliwie aż ktoś mi ten pomysł zajuma spod nosa i spije całą śmietankę, moją śmietankę. Niestety padło na Węgrów. Trochę szkoda, ale jako, ze lubię ten naród, puszczę im to mimo uszu.


Oczywiście Miklauzič opowiedział całość w zupełnie inny sposób niż to sobie obmyśliłem, inaczej też scharakteryzował głównego bohatera, także w inne nawiasy znaczenia upchał całą tą całkiem zabawną historię, niemniej w pewnym sensie pozostał wierny mojemu oryginału i główną scenerią filmu pozostał ulokowany gdzieś między kamienicami i biurowcami wielkomiejski parking. Legionista (od Legii cudzoziemskiej, a nie Legii Warszawa ;)) jest właścicielem, panem i władcą placyku w centrum Budapesztu. To jego cały świat, mieszka tu beztrosko w przyczepie, gotuje, karmi miejscowe gołębie, wieczorami gra na gitarze basowej i w asyście kilku ekscentrycznych znajomych ogląda na ścianie budynku wyświetlone zdjęcia krajobrazów uwolnionych z projektora. Jego leniwy dotąd żywot zakłóca pewnego dnia Imre - budapesztański krawaciarz, bezwzględny i zero-jedynkowy biznesmen, prywatnie właściciel pięknego Forda Mustanga (na moje oko - rocznik 1967, może 68), którego to postanawia pozostawiać w ciągu dnia pracy właśnie na parkingu Legionisty.

Problemem nie do pokonania staje się obsesja właściciela wychuchanej amerykańskiej legendy szos, który to chce ją stawiać pod jedynym daszkiem jaki znajduje się na parkingu, na co od samego początku nie chce się zgodzić nasz nieco tajemniczy pan i władca małego placyku. I tu zaczyna się gra o władzę. Ścierają się ze sobą dwa różne szorstkie charaktery, iskrzy męski upór, honor i chorobliwa ambicja. Oczywiście przy tej okazji jest też sporo śmiechu, trochę też ludzkiego dramatu. Reżyser wplata do tej osiedlowej, z pozoru niewinnej wojenki bardzo zacne relacje międzyludzkie jakie zachodzą pomiędzy kobietą, jej dzieckiem, starszym mężczyzną w wolnej chwili odczytującym kod morsa z wrzącego czajnika, także taksówkarzem, byłym policjantem i właścicielem tureckiej restauracyjki po sąsiedzku. Bardzo, ale to bardzo sympatyczna słodko-gorzka opowieść. Film, którego sam bym się nie powstydził, gdybym rzez jasna dysponował talentem i możliwością tworzenia czegoś więcej niż tylko kilkuminutowe teledyski na YT. Mniej więcej tak właśnie go sobie wyobrażałem. Wybaczam więc reżyserowi wykorzystanie mojego pomysłu, na szczęście tego nie spieprzył. Oby tylko tak częściej bracia madziary i żebym nie musiał czekać na wasze dobre kino kolejnych jedenastu lat.

Aha. Na koniec jeszcze mała i osobista dygresja.
Wiele już lat uczęszczam do kina, także wielu dziwnych ludzkich zachowań byłem w nim świadkiem, ale to czego doświadczyłem w czasie tego seansu osiągnęło apogeum prywatnego wkurwienia. Obok mnie, dokładniej rzecz biorąc to po mojej prawicy, jakieś 30 cm dalej siedziała kobieta, w sumie koło trzydziestki, w okularach, której śmiech był wprost nie do zniesienia. Nie, przepraszam, to nie był śmiech, to było skomlenie osła w porze godowej. W dodatku ta niby człekokształtna istota śmiała się do rozpuku nawet wtedy, kiedy na ekranie nie było niczego do śmiechu, zupełnie nic. Po seansie i zapaleniu się świateł spojrzałem jej głęboko w oczy, gdyż chciałem ją zapamiętać i unikać na przyszłość, a przy tym przekazać jej podświadomie, że jest szkodnikiem, który winien do ZOO chodzić i dla dobra ogółu zamykać się w klatce, a nie w kinach straszyć. Niestety nie mam pewności czy zrozumiała.

4/6

Zwiastuna niestety jeszcze brak. Nie wiem też, czy kiedykolwiek film trafi do Polski. Oby.




--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------



Szef, anatomia przestępstwa
reż. Sebastián Schindel, ARG, 2014
95 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Thriller



Bez dwóch zdań jest to film, który powinien być wyświetlany w krajach gdzie panuje głód. Ja na ten przykład na seans poszedłem już lekko przegłodzony, a po jego zakończeniu nie miałem na nic ochoty, a już tym bardziej na cokolwiek mięsnego. Chryste, ile tu mięsa, i nie mam na myśli rzucania kurwami na prawo i lewo, nie - mięso, dosłownie mięso, głównie surowe, jest tu wszechobecne, bowiem opowiada historię, zresztą inspirowaną faktami, o pracowniku sklepu mięsnego, który dopuszcza się rzeczy karygodnej z punktu widzenia moralnego - morderstwa, ale które jest jednocześnie karkołomnie tłumaczone i uzasadniane przez reżysera - Sebastiana Schindela.

Osobiście mam mały problem z tym filmem, ponieważ pomimo tego, iż ma w sobie wszystko to, co powinien dysponować w swoim pierwotnym założeniu, to jednak wyszedłem z niego zupełnie obojętny na to, co w zasadzie przed chwilą na tymże ekranie zobaczyłem. Być może jakimś tam niewielkim czynnikiem tłumaczącym moje lekko olewcze zachowanie był fakt, że w czasie seansu leciał mecz Polska - Szkocja, w związku z czym co chwila korciło mnie, aby sprawdzić ukradkiem i w kinowych ciemnościach aktualny wynik, czego ostatecznie nie uczyniłem. Ale wiercenie w fotelu pozostało mi już do końca.

Szef... opowiada o dość przykrej sytuacji jaka w podświadomości i marzeniach sennych nierzadko nawiedza pewnie i wielu z nas. Bo też któż z nas nie chciałby czasem zabić swojego szefa, zwłaszcza, kiedy jest tyranem, wykorzystuje cię, gardzi tobą, cofa ci urlop i w ogóle jest nieludzki. Taki właśnie jest szef Hergomenesa - wieśniaka z prowincji, analfabety, który wraz z żoną przyjeżdża do Buenos Aires w poszukiwaniu lepszego życia, znaczy się pracy przede wszystkim. Znajduje ją w sklepie mięsnym. Staje się więc rzeźnikiem, a my wraz z nim uczymy się tej jakże zacnej sztuki tajemnej. Oczami kamery dowiadujemy się co i jak robi się z mięsem, tonami mięsa. Jak robi się z niego kotlety, rumsztyki, sznycle, kiełbasę i inne mięsne jeże. Od razu mogę powiedzieć, że często robi się to w niefajny sposób (jakby kto jeszcze nie wiedział). Delikatnie rzecz ujmując, to nie jest film dla wegan i innych kulinarnych zboczeńców. No, chyba, że przeżywają aktualnie jakiś kryzys i chcą się umocnić w anty mięsnej wierze, wtedy owszem, zachęcam na seans, wybije on wam mięso z łbów do końca życia. Całe szczęście, że nie wynaleziono jeszcze jakichś receptorów zapachu, które montowano by w sali kinowej. Niemniej przy umiarkowanie sprawnie działającej wyobraźni, smród zepsutego mięsa nie jest tu specjalnie trudny do osiągnięcia.


Właściciel w sumie kilku sklepów mięsnych traktuje swoich podwładnych w sposób niedopuszczalny w cywilizowanym świecie - wykorzystuje pracowników, pobiera od nich haracz, mami wielkimi pieniędzmi, zmusza do ciężkiej pracy i bezdyskusyjnego posłuszeństwa, w dodatku szantażuje ich, straszy i karze sprzedawać zepsute mięso. Napisałem "w cywilizowanym świecie"? No to cofam to. Są to standardy pracy doskonale znane wszystkim i występujące także w bardziej przychylnych prawom człowieka szerokościach geograficznych. Niestety. Przytłaczająca naszego bohatera przemoc, manipulacja i zwykłe skurwysyństwo popycha go do ostateczności, do morderstwa, które w tym świecie wydaje się być jedynym lekarstwem na całe zło. Ale reżyser nie daje za wygraną, próbuje przekonać widza, że czasem po prostu trzeba tak postąpić, dla zasady. Ja, powiem szczerze, ani przez chwilę nie miałem co do tego wątpliwości.

Film oparty jest na prawdziwych wydarzeniach jakie miały miejsce 10 lat temu. Reżyser w dosłowny sposób ukazuje niewolnictwo w XXI-wiecznym wydaniu w Buenos Aires, lecz tak po prawdzie tyczy się ono całego świata i poniekąd ukazuje również to jak traktuje się dziś w nim ludzi pracy. Opowieść z uporem maniaka poszukująca godności ludzkiej, w zasadzie polecam, acz uważam, że film nadaje się bardziej na mały ekran telewizji, aniżeli na kinowe salony. Dlatego też nie wróżę mu wielkiej kariery, mimo, że zdobywa on już jakieś nagrody na festiwalach. Cóż, najwyżej się pomylę. Nie pierwszy raz z resztą.

4/6

Tu także brak jeszcze zwiastuna. Był to dopiero drugi międzynarodowy pokaz filmu, a reżyser jest spoko, typowy Argentyńczyk, pogratulował nam zwycięstwa z Niemcami i szczerze ucieszył się, że prowadzimy ze Szkotami 1:0 ;)

wtorek, 14 października 2014

30'WFF vol. 2

Serce, serduszko
reż. Jan Jakub Kolski, POL, 2014
114 minut
Polska premiera: 12.10.2014
Dramat, Film drogi



Są na świecie mężczyźni, którzy mają słabość do alkoholu, są też tacy, którzy wzdychają do kształtnych, kobiecych piersi, a także do dźwięku silnika typu boxer od Subaru. Ja mam słabość do wszystkich tych trzech zjawisk jednocześnie... oraz do filmów Jana Jakuba Kolskiego. No lubię faceta, tak zwyczajnie. Mniej lub bardziej kręcą mnie jego filmy. Wszystkie. Są trochę jak te wychuchane reklamowe teledyski powstałe za kilka milionów złotych, które promują Polskę za granicą ulokowane gdzieś między reklamami proszków do prania w telewizji. Niby faktycznie pokazują doskonale nam przecież znane ładne lokacje jakie występują tuż obok nas w kraju, ale ukazane są one w nieco innej, znacznie piękniejszej perspektywie, w dodatku jedno po drugim, w asyście świetnego kadru i montażu oraz muzyki. Wydają nam się one wtedy zupełnie inne niż są w rzeczywistości. Tak właśnie odbieram filmy Kolskiego. Są magiczne, wręcz baśniowe i też ukazują trochę inną Polskę, choć przecież ciągle tą samą, w której my żyjemy.

Dlatego rzecz jasna polowałem na ten film, zwłaszcza, że wcześniej nie można było się o nim zbyt wielu faktów dowiedzieć, poza tym, że za chwilę będzie gotowy. Dotąd nie doczekał się on nawet choćby promującego go plakatu, że o zwiastunie nie pomnę. Gdy więc dowiedziałem się, że będzie miał on swoją polską premierę właśnie na WFF, to było dla mnie jasne, że i mnie na niej nie zabraknie.

Usadowiłem się więc przedwczoraj wygodnie w kinowym fotelu, jak zawsze w najlepszym możliwym dla swojego kaprysu miejscu, nawet specjalnie nie zwracając uwagi na to, że dokładnie za mną biegnie rząd białych zagłówków, znaczy się rezerwacji. Po chwili zostałem dosłownie otoczony aktorami i ludźmi którzy mieli swoje pięć groszy w udziale filmu i jego produkcji. Cóż, jako, ze w filmie występuje także trochę dzieciaków, to było dość hmm... specyficznie. Zupełnie jak na premierze Munionków. Tuż za mną usadowił się Borys Szyc, który do wszystkich zwracał się dodając na końcu: "szczęść Boże", lub "z Bogiem moje dziecko", co nie dawało mi spokoju aż do momentu, kiedy w końcu ujrzałem go na wielkim ekranie. Wtedy wszystko okazało się już zupełnie jasne. Szyc zagrał w tej opowieści księdza Pietrygę, innego niż wszyscy i zaprawdę powiadam wam, że zrobił to wyjątkowo zacnie. Prywatnie nie przepadam za nim, tak najogólniej rzec biorąc, grywa w nazbyt dużej ilości gniotów, ale tylko jedną sceną z filmu przebił dotychczasową najlepszą (według mnie) swoją rolę: Silnego wrzeszczącego do walkie-talkie w Wojnie polsko-ruskiej. Czyli całkiem duża to rzecz była, mówię ja wam.


Serce, serduszko opowiada o szalenie prostej historii, może i trochę naiwnej, banalnej w treści i formie, ale która dostarcza odbiorcy tak duży i pozytywny ładunek emocjonalny, że ten po wyjściu z kina faktycznie czuje się trochę jak przeciętny smartfon po ośmiogodzinnym ładowaniu swojej baterii. Mała Maszenka (debiutantka - 11 letnia Maria Blandzi) jest wychowanką bieszczadzkiego domu dziecka i pasjonuje ją balet. Jej celem i marzeniem nadrzędnym jest zdany egzamin do szkoły baletowej w Gdańsku. Aby go zrealizować, ucieka z domu dziecka do ojca pijaka (Marcin Dorociński), aby wraz z nim oraz w ich rozklekotanym starym Mercedesie udać się w podróż przez cały kraj. Niestety ojciec, jak to pijak, nie jest w stanie spełnić woli swojej córeczki, więc ta wybiera się w podróż z nowo zatrudnioną w Domu Dziecka wychowawczynią - Kordulą (Julia Kijowska), która z kolei jest życiowym wykolejeńcem (krzyżówka EMO, metalówy, satanistki i sam nie wiem czego jeszcze). Obie więc przemierzają całą Polskę, ukrywając się przed policją i spotykając głównie dobrodusznych i sympatycznych ludzi, którzy pomagają im w potrzebie. W ich rolach kwiat polskiego kina: m.in. Franciszek Pieczka i Maja Komorowska. Fajnie było ich znów zobaczyć.

Klasyczny film drogi z pięknymi plenerami, bieszczadzkimi górami i kazimierzowskim rynkiem w tle, a także współczesna baśń o marzeniach i próbie ich realizacji. Czasem śmiesznie, czasem śmiertelnie poważnie, czasem też nieco familijnie, ale wszystko to łączy ze sobą w jedną spójną całość typowy Kolski. Nareszcie. Po średnio udanym Zabić bobra, także Afonia i pszczoły, facet wraca na właściwe tory. Plusem dodatnim jest tu także fantastyczne aktorstwo. Dorociński klasa dla samego siebie, a jego taniec łabędzi na peronie dworca będzie niedługo hitem internetów. Tak samo będzie ze wspomnianą wyżej sceną z udziałem wytatuowanego Matkami Boskimi księdza Pietrygi, znaczy się Szyca. Do tego fenomenalna Kijowska, która z każdą kolejną rolą zbliża się do aktorskiej perfekcji. Warto też wyróżnić trochę mniejszą, acz równie zacną rolę Gabrieli Muskały, że o licznych występkach dziecięcych nie pomnę. Te, swoją naturalnością zawsze wypadają na ekranie wspaniale.

Już teraz widzę w pierwszych o dziwo mało pochlebnych recenzjach, że jest to film nazbyt familijny, zbyt naiwny i za bardzo baśniowy, przez co w konsekwencji jest niepoważny i głupi. Być może trochę tak jest, ale tak po prawdzie, to co złego jest w spełnianiu dziecięcych marzeń? W każdym bądź razie mnie - skończonego chama i bydlaka to nie raziło, trzeba po prostu zawczasu wziąć poprawkę na ten magiczny realizm Kolskiego i odpowiednio się do niego nastawić. To taka współczesna baśń o marzeniach i odwadze, o relacji dziecko-dorosły, w końcu jest to także historia, która pozwala dorosłemu, aby ten znów poczuł się przez chwilę jak małe dziecko. Warto choćby przez chwilę wejść do tego świata i tak właśnie się poczuć. Na prawdę, serce rośnie i raduje się życiem.

5/6




---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Co robimy w ukryciu
reż. Taika Waititi, Jemaine Clement, NZL, 2014
86 min.
Polska premiera: ?
Czarna komedia, Satyra, Mockument, Horror



Gdy dwa tygodnie temu zobaczyłem jego zwiastun po raz pierwszy - zwariowałem. Zwyczajnie oszalałem na jego punkcie i od razu postanowiłem, że koniecznie muszę nim nakarmić własne oczy. W dniu wczorajszym moje postanowienie stało się ciałem. Na największym sesyjnym ekranie stolicy, kto wie, może i całej Polski, doświadczyłem zderzenia z najbardziej szalonymi wampirami na świecie.

Lubię, uwielbiam absurdalne poczucie humoru, inteligentny czarny humor i satyrę na świat, ludzi, wszystko co nas otacza. A jeśli to wszystko ukazane jest jeszcze w krzywym zwierciadle, z dystansem, momentami z bezczelną wręcz ironią i sarkazmem, oraz z pomysłem i mądrością, wtedy okrąg zajebistości zamyka swój bieg w punkcie wyjścia i nic mi już więcej nie potrzeba. Taki właśnie jest, nie zawaham się użyć tego słowa - genialny Co robimy w ukryciu. Film, który ma w sobie wszystko to, by oczarować warszawską publikę i stać się najlepszym filmem festiwalu według publiczności właśnie (acz zapewne nim nie zostanie, bowiem nigdy nie mogę trafić z prognozą). Dawno już w kinie nie byłem świadkiem tak wielu eksplozji braw, żywiołowych reakcji, salw śmiechów oraz ogólnej, świetnej interakcji jaka zawiązała się pomiędzy twórcami, aktorami i widownią. Aż nie chciało się, aby film po takim maratonie zajebistości dobiegł do napisu "Meta". Ludziska siedzieli jeszcze na napisach końcowych i czekali na jakiś rodzynek, spektakularny finał, puentę, choćby sekundową migawkę. I słusznie, że czekali, ja zawsze siedzę na napisach, tym razem wszyscy mieliśmy nosa. Autorzy zabawili się z widzem do samego końca ;)

Nowa Zelandia dotąd kojarzyła mi się głównie z rugby i żeglarstwem. Dziś dodaję do tego zjawiskowe poczucie humoru. Chyba tylko Brytyjczycy mogli stworzyć aż tak szalony obraz, acz Co robimy w ukryciu ma w sobie coś więcej niż tylko wyspowy charakter. Jest to wybuchowa mieszanka skeczów i stylu znanego z Monty Pythona, oraz krwawej jatki wraz z kinematograficzną ekspresją samego Quentina Tarantino. Yummie.


Film jest przede wszystkim satyrą na horrory, kalką niedorzeczności wyciągniętą trochę rodem z filmów ze ś.p. Leslie Nielsenem, trochę też z Jackassa. Zwariowany komediowy horror i mockument w jednym, który zabiera nas do dzisiejszego Wellington w Nowej Zelandii, w którym jak gdyby nigdy nic mieszka sobie czwórka wampirów:  Vladislav lat 862, Viago 379, Deacon 183 i najstarszy z całej paczki - Peter, lat 8000.
Żyją w starej posiadłości w otoczeniu wielu przedmiotów ze swoich epok i starają się jakoś przetrwać w tych trudnych okoliczności przyrody, jaką bez wątpienia jest współczesna cywilizacja. Nie mają lekko, coraz trudniej jest dziś zdobyć świeżą krew i dorwać jakieś dziewice. Poza tym żyją niemal jak prawdziwi ludzie, szydełkują, słuchają płyt na gramofonie, opowiadają sobie historie sprzed kilkuset lat, sprowadzają do domu gości, zmywają naczynia, także kłócą się i skaczą sobie do gardeł. W nocy wychodzą na ulice miasta, próbują się trochę zabawić w nocnych klubach, a także spotykają się z innymi żyjącymi w okolicy wampirami, zombie, czy też wilkołakami. W ich codziennym życiu towarzyszy im kamera, oraz dwóch operatorów - ludzi, którzy dostali od nich zgodę (także krucyfiks i wodę święconą, tak na wszelki wypadek) na robienie dokumentu na ich temat, czego owocem jest właśnie ten film.

Dialogi są wprost nieziemskie. Nasze wampiry często pozwalają sobie na prowadzenie niekończących się rozważań na temat różnic jakie występują pomiędzy ludźmi a nieumarłymi, oczywiście za każdym razem przy tym udowadniając, że mają bardziej klawe życie od nas - zwykłych śmiertelników. Acz i oni borykają się z problemami dnia codziennego, np. z niemożliwością przejrzenia się w lustrze przed wyjściem na imprezę, praktycznie zanikiem dziewic, czy też z problemami żołądkowymi po zjedzeniu jednej głupiej frytki. W ich świecie dostaje się wszystkim, nawet nazistom, a ich urocze na swój sposób pokraczne niedopasowanie do dzisiejszych realiów prowokuje multum zabawnych zdarzeń. Przez ich gapiostwo, pedantyczność, nieumiejętność obsługi komputera i komórki, czy też po prosu pech w sytuacjach codziennych i losowych, jak np. ponowne feralne natrafienie u ofiary na szyjną tętnicę, momentami aż skręcało mnie ze śmiechu gdzieś w okolicach śledziony. Humor jest zjawiskowy i niepowtarzalny, powtórzę - ZJAWISKOWY i NIEPOWTARZALNY

Ten film koniecznie trzeba obejrzeć. Nie wyobrażam sobie sytuacji, aby nie trafił on do polskiej dystrybucji kinowej. Murowany hit i przebój kasowy. Zapamiętajcie tą pozycję i szukajcie jej wszędzie z uporem maniaka, aż do skutku. Daję wam słowo śmiertelnika, że się nie zawiedziecie oraz zakochacie się w ich szalonym świecie. To są bez dwóch zdań najlepsze, najzabawniejsze i najbardziej ludzkie wampiry jakie kiedykolwiek wytworzyło kino. Już teraz chcę mieć ich na DVD. Będę oglądał w nieskończoność i śmiał się z tych samych tekstów tak samo jak ze Św. Graala, czy Żywota Briana. Nieśmiertelny humor.

5/6


poniedziałek, 13 października 2014

30'WFF vol. 1

Mapy Gwiazd
reż. David Cronenberg, USA, CAN, FRA, 2014
111 min. Monolith Films
Polska premiera: 07.11.2014
Dramat


No dobra, przyznam się już na samym początku, iż Mapy gwiazd, mimo, iż otwierały tegoroczny 30 Warszawski Festiwal Filmowy, obejrzałem już kilka dni wcześniej, gdyż miałem taką sposobność. Niemniej jest to tytuł WFFowy, więc zacznę właśnie od niego.

David Cronenberg pochyla się niżej i to po raz już drugi z rzędu nad zepsutym i zmanierowanym światem celebrytów, w którym obowiązują zupełnie inne standardy życia, inne też przyświecają im normy etyczne i moralne, a także funkcjonują w jakże odmiennych obszarach praw i zwyczajów. Tym razem udaje się z kamerą do samej paszczy lwa, do Hollywood. Co ciekawe, jest to dopiero jego pierwsza produkcja, która powstała w USA. Kanadyjczyk, nie wiedzieć czemu zawsze miał do swojego południowego sąsiada jakoś nie po drodze. Fabryka Snów dała mu jednak kredyt zaufania, a ten od razu postanowił ją bezceremonialnie zbesztać i wymieszać z błotem. Oczywiście za obopólną zgodą, być może nawet w ramach terapii odwykowej całej branży. Ponoć opluwanie samego siebie, oraz pozwalanie na to innym jest dziś w modzie. Szanują cię za to bardziej, mimo, że prywatnie się z Ciebie śmieją i nienawidzą. Też bardziej.

Już w swoim poprzednim filmie - wyjątkowo słabym Cosmopolis, na którym prywatnie rzecz biorąc, bardzo się zawiodłem, Cronenberg nie wysiadając z długiej limuzyny ośmieszył nieco świat finansjery, inteligencji i wszech celebryctwa. Niestety zrobił to w sposób stosunkowo miałki i płytki, a wręcz odpychający. Tylko delikatnie musnął temat spacerując z dala od treści zawartej w literackim pierwowzorze Dona DeLillo. W nazbyt przeintelektualizowanych dialogach nie sposób było natrafić na coś ważnego. To samo odczucie zażenowania towarzyszyło mi w jeszcze jego wcześniejszym filmie - w Niebezpiecznej metodzieCo u licha stało się z tym facetem? - nie raz zadawałem sobie w myślach to pytanie. Z pewnym więc dystansem podchodziłem do jego trochę rozwydrzonego nowego dziecka.

Tym razem jednak nie było tak źle. Mapy gwiazd udały mu się odrobinę bardziej. Bez szału rzecz jasna, jeśli ktoś powie, że to arcydzieło - zabijcie go śmiechem. Niemniej jest poprawnie i całkiem interesująco. Złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze, Cronenberg stworzył smaczny klimat i tło, które bardzo mocno przypominają scenerię rodem z Mulholland Drive Davida Lyncha. Ze szczególnym uwypukleniem dość apetycznych motywów spirytystycznych, które w całkiem przyjemny sposób podnoszą wartość artystyczną całości. Nie jest to broń Boże xero z bardziej wielbionego przeze mnie reżysera, raczej coś w rodzaju jego continuum. Po drugie, Kanadyjczyk powrócił do tego, co było dotąd jego znakiem rozpoznawczym. Do plastycznych obrazów ociekających odrealnionymi i sennymi wizualizacjami naszych bohaterów. Jawa przenika się tu z koszmarem i z czymś z pozoru niedefiniowalnym, czasem też trochę niegrzecznym. Zawsze mi się to u niego podobało.


Historia Map gwiazd skupia się na przeplatających się ze sobą wątkach głównych postaci z branży filmowej oraz powiedzmy, że około filmowej. I tak, poznajemy podstarzałą aktorkę-lekomankę Havanę Segrand (Julianne Moore), trzynastoletniego gwiazdora sitcomów Benjiego Weissa (Evan Bird), jego zniszczonych przez otoczenie i chorą ambicję rodziców: Christinę (Olivia Williams) i Dr Stafforda (John Cusack), a także ich wydziedziczoną siurniętą córkę Agathę (Mia Wasikowska), oraz szofera wszystkich gwiazd - Jerome’a (stary znajomy Cronenberga Robert Pattinson). Ich świat skąpany jest w zawiści, ludzkiej podłości, "życzliwej" fałszywości i permanentnej zazdrości. Rzeczywistość w jakiej się poruszają opętana jest przez kult sławy i pieniądza, gdzie jedynym akceptowalnym Bogiem jest co najwyżej prywatny psychoterapeuta, a lekiem na przetrwanie w tym moralnym katharsis jest święta trójca spod znaku medykamentów: Vicodin, Ambien i Xanax. W tym świecie tylko wille, pałace, samochody i kultowy napis "Hollywood" na wzgórzu wyglądają dobrze. Reszta, to ponura gra, której stawką jest przetrwanie, a raczej utrzymanie się na krawędzi znaczenia, jakiegokolwiek, które jest dla nich wszystkim. Walka ta wyniszcza i psuje ich od środka. Trzynastolatek zarabia w tydzień kilkaset tys. zielonych i kończy właśnie terapię odwykową dla ćpunów. Inni przybysze marzą o wielkich karierach aktorskich, reżyserskich, chcą pisać scenariusze, ale póki to pracują jako asystentki gwiazd, tudzież jako ich szoferzy (w najlepszych przypadkach). Jeszcze inni wielkie kariery mają już dawno za sobą, ale nie potrafią się z tym nieubłaganie przemijającym czasem pogodzić. Wszystkich splata jedna wspólna klamra, która swym wyglądem przypomina bardziej kajdanki.

Każdy myśli tu tylko o sobie i własnych potrzebach. Człowieczeństwo w Hollywood Cronenberga, a może i nawet w tym prawdziwym, rzeczywistym, o jakim czytamy czasem na Pudelku, dawno już złożyło broń i wywiesiło białą flagę. Podoba mi się tak postawienie sprawy i nazwanie rzeczy po imieniu. Płonące wzgórza Hollywood jakie widzimy na plakatach filmu nie są tylko symbolem, ale także ostrzeżeniem i werdyktem w jednym. Cronenberg osądza, karci i grozi palcem. Szkoda tylko, że po całkiem obiecującym początku tak szybko się nomen omen wypala i nieco gubi. Może to ze strachu, że jednak trochę przeszarżował?

Mapy gwiazd są więc jednak bardziej bezpłciowe, niż jakieś. Jakby nie mogły się zdecydować, czy mają być głosem krytycznym, krzywym zwierciadłem, a może też tylko artystyczną wizją bohemy całego zgniłego środowiska. Zapewne są wszystkim jednocześnie, a to dla mnie trochę jednak za dużo. Brakuje mi bardziej spektakularnego finału, wykrzyknika na końcu szalenie rozbudowanego zdania, tudzież przynajmniej widowiskowej kropki nad i. Tym bardziej mnie to razi, kiedy uzmysłowię sobie, iż film ten naprawdę dysponuje sporym drzemiącym w sobie potencjałem, ponownie niewykorzystanym w pełni. Nie dowiadujemy się tu o branży filmowej rzeczy nowych, a relacje międzyludzkie, na których głównie skupia się Cronenberg, mimo świetnej, momentami kapitalnej wręcz gry aktorskiej (Moore i Wasikowska), nie przekazują widzowi zbyt wiele wartościowych informacji. Pewnie dlatego, że z żadną postacią nie można było się bliżej zaprzyjaźnić, wgłębić w jej umysł, identyfikować, ani nawet zrozumieć. Ich lęki i pragnienia były mi obce, mimo, że klarowne i zupełnie oczywiste. Nawet niespecjalnie mnie to irytuje, ani też dziwi. Skurwienie tego świata nie dotyczy przecież tylko Hollywood i tylko świata celebrytów. Jest wszędzie wokół nas, każdego dnia. Tylko dobrych ludzi w tym wszystkim, kurwa żal.

Film za miesiąc ma swoją kinową premierę. Mimo wszystko zachęcam.

4/6

IMDb: 6,5
Filmweb: 6,3






Anioły dnia powszedniego
reż. Alice Nellis, CZE, 2014
97 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia, Czarna komedia



Czy zgadzacie się, że popularny w Polsce termin "czeski film", w którym zwykle nie wiadomo o co chodzi ma swoje uzasadnione odniesienie także i do waszego filmu? - Spytała tuż po projekcji pani prowadząca obecnych na sali osłupiałego producenta i jedną z aktorek Aniołów dnia powszedniego. A ja się złapałem lekko za głowę. W tym filmie przecież wszystko było podane jak na tacy.

Co prawda nie należę do wielkich fanów czeskiego kina, niemniej doceniam ich wkład w rozwój światowej kinematografii. Czeska, a właściwie to wtedy jeszcze Czechosłowacka Nowa Fala lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, z Milosem Formanem i Jirim Menzelem na czele, na lata zakorzeniła w umysłach kinomanów pewien stereotyp definiujący czeskie kino. Czarny, dosadny, momentami absurdalny humor (według mnie tylko mało inteligentni uważają go za niezrozumiały), oraz komentowanie otaczającej, wtedy zwykle jeszcze ponurej rzeczywistości w sposób dosłowny, acz uroczo doń zdystansowany. Dzisiejsze czeskie kino lubi czerpać całymi garściami z tamtych inspiracji, ale wychodzi mu to już raz lepiej raz gorzej, często zupełnie inaczej. Niemniej oglądając czeski film, często odnajduję w nim tą samą sprawdzoną już wielokrotnie formę. Czarny humor, satyrę na otaczającą rzeczywistość oraz trafną analizę ludzkiej, z reguły lekko zagubionej jednostki. Moim problemem z czeskim filmem jest z kolei to, iż za cholerę nie mogę przemóc w sobie groteskowego odbioru ich ojczystego języka. Za każdym razem, gdy go słyszę, zwłaszcza w poważnych scenach i tematach - śmieję się w głębi duszy. Jakże więc w tych okolicznościach mam traktować poważnie ich kino?

Nie inaczej jest i tym razem. W najnowszym obrazie Alice Nellis już sam opis filmu brzmiał niedorzecznie, nieco absurdalnie i jednocześnie szalenie interesująco:

Wielowarstwowa mozaika pokazująca jeden dzień z życia kilkorga ludzi pochodzących z różnych warstw społecznych: świeżo owdowiałej młodej lekarki, kucharki i jej syna, instruktora jazdy i jego żony oraz ich najbliższych krewnych. Łączy ich jedna praska dzielnica - Nusle i przeznaczenie, które w niezwykły sposób splata ich losy. Codziennemu życiu zwykłych ludzi przygląda się czwórka aniołów, którzy widzą ich przeszłość i możliwą przyszłość. Zwracają uwagę na szczegóły, z których składa się życie, niepozorne chwile, które mogą zmienić bieg wydarzeń. Tego dnia anioły wkraczają w życie bohaterów. Nie mogą bezpośrednio zainterweniować, jednak mogą naprowadzić ich na to, co przyniesie im spokój. Film powstał na podstawie powieści jednego z najpopularniejszych czeskich pisarzy Michala Viewegha.


Wystarczy spojrzeć na czwórkę naszych Aniołków. Wypisz wymaluj czeskie poczucie humoru. Ale o dziwo nie jest to klasyczna czeska komedia. Wyjątkowo mało jest w niej śmiechu do rozpuku. Opowieść ta balansuje pomiędzy klasycznym dramatem społecznym, a kinem moralnego niepokoju. Czuć tu także powiew kina skandynawskiego, a wszystko to scala ze sobą czeska wrażliwość i dystans. Nie jest to typowy "czeski film", i chyba własnie w tym tkwi jego największa siła.

Reżyserka na tej z pozoru komediowej płaszczyźnie trafnie ukazuje zawiłości międzyludzkich relacji, szuka także lekarstwa na ich codzienne, często błahe problemy. Nie mówi, że świat jest piękny i wszystko nam się należy, prędzej w uroczy, a wręcz radosny sposób opowiada o nieuniknionej śmierci, przeznaczeniu i jego konsekwencjach. Zwraca uwagę na rolę przypadku w naszych ziemskich wcieleniach, oraz stara się udowodnić, że nawet najbardziej tragiczne wydarzenie w naszym życiu może być początkiem czegoś wielkiego i wspaniałego. Głowa do góry, żyj dalej - mówią ci to zwariowane Anioły stróże, które wypalone rutyną, same już czasem gubią się w swoich misjach, a także powątpiewają w istnienie Boga - bądź co bądź, ich bezpośredniego przełożonego. Zabawna, słodko-gorzka satyra, opowieść o zwyczajnym życiu, po prostu. Może nie tak głęboka, jak Niebo nad Berlinem, ale z pewnością warta odnotowania w naszych kinowych kajecikach. Mam nadzieję, że film trafi do polskiej kinowej dystrybucji. Jeśli nie, szukajcie go... wiadomo gdzie. Ahoj ;)

4/6