niedziela, 24 maja 2009

Cannes 2009

Ależ ten rok zasuwa. Zakończył się właśnie 62 już Festiwal Filmowy w Cannes. Zdobywcą Złotej Palmy na rok Anno Domini 2009 jest Austriak Michael Haneke i jego "Biała wstążka".

Powiem szczerze że nie wiele wiem o tym filmie, ale to co czytałem, jak najbardziej mnie zaciekawiło. Z resztą... od lat już oglądam wszystkie wyróżnione w Cannes filmy i w zdecydowanej większości są to po prostu kapitalne produkcje. Myślę że nie inaczej będzie i tym razem.

Równie interesującą nagrodę Grand Prix otrzymał francuski "Un Prophete" Jacquesa Audiarda. W tym przypadku jest to dla mnie nawet jeszcze większa niewiadoma.

Swoją premierę miał za to w Cannes długo oczekiwany "Antychryst" Larsa von Triera. Lada chwila wchodzi do naszych kin i nie ukrywam że mam na niego wielką chrapkę. Zasłyszane zdania i opinie są mocno zróżnicowane. Jedni klaskali, inni wychodzili w trakcie i gwizdali. Cóż.. umiesz liczyć licz na siebie. Sam nie długo ocenię.

Lista nagrodzonych:


Złota Palma Biała wstążka

Grand Prix Un Prophete

Najlepsza aktorka Charlotte Gainsbourg (Antychryst)

Najlepszy aktor
Christoph Waltz (Bękarty wojny)

Najlepszy reżyser Brillante Mendoza (Kinatay)

Najlepszy scenariusz Mei Feng (Chun feng chen zui de ye wan)

Nagroda jury:

"Fish Tank" reż. Andrea Arnold
"Thirst" (Bak-jwi) reż. Park Chan-wook

Złota Kamera (dla debiutanta)

Nagroda główna: "Samson and Delilah" reż. Warwick Thornton
Specjalne wyróżnienie: "Ajami" reż. Scandar Copti i Yaron Shani

Złota Palma dla filmu krótkometrażowego:

Złota Palma: "Arena" reż. Joao Salaviza
Wyróżnienie: "The Six Dollar Fifty Man" reż. Mark Albiston, Louis Sutherland

sobota, 16 maja 2009

Szukając siebie

Brick Lane
reż. Sarah Gavron, GBR, 2007
101 min. Vivarto


Był ktoś kiedyś w Bangladeszu? Ja też nie. Mimo że to jeden z najbardziej zaludnionych i najbiedniejszych państw na świecie, mocno prowokuje do zgłębienia się w jego tkankę. Przynajmniej mnie. Jednak Brick Lane to nie wycieczka krajoznawcza po tym jakże barwnym kraju, lecz nazwa ulicy znajdującej się w East Endzie w Londynie. Mieszkają tam obywatele i uchodźcy z Bangladeszu. Stworzyli tam swoje małe-wielkie Bangaltown, czyli coś w stylu naszego Jackowa w Chicago.

Swoje schronienie znalazła tam i nasza główna bohaterka Nazneen. Wychowana na bengalskiej prowincji w wieku 16 lat została rozdzielona przez ojca ze swoją ukochaną siostrą i wydana za mąż za majętnego i obcego jej Bengalczyka mieszkającego w Londynie. Jej dzieciństwo oraz tęsknotę za swoim krajem poznajemy stopniowo w trakcie przysłuchiwaniu się jej opowieści. Widać że film jest zrobiony przez kobietę. Bardzo dużo tu typowych dla tej płci wrażliwości oraz pełnych bólu i cierpienia rozważań nad dolami i niedolami kobiet. Jest to wprawdzie czasem irytujące dla mnie - faceta, ale też w ogólnym rozrachunku zbytnio nie przeszkadza.

Wracając do naszej bohaterki. Piękna trzydziestokillkuletnia Nazneen wiedzie dość smutne i monotonne życie w Anglii. Jej mąż Chanu wcale nie okazał się przystojnym i bogatym księciem z innego lepszego świata, tylko prostym i naiwnym urzędnikiem, acz na swój sposób jednak budzącym pewnego rodzaju sympatię. Mimo że u boku męża Nazneen do szczęśliwych kobiet, delikatnie mówiąc nie należy, to mimo wszystko z typowym dla bengalek charakterem i aż kłującym w oczy posłuszeństwem, rodzi mu dwie córki i dochowuje mu wierności. Według pana domu i bengalskiego kodeksu, Nazneen nie ma prawa pracować, tylko zajmować się domem oraz wychowywaniem dzieci. Jej egzystencja w wielokulturowym Londynie sprowadza się tylko do odwiedzania kilku ulic i targu na którym robi codziennie zakupy, a także do korespondowania z jej ukochaną siostrą, która pozostała w Bangladeszu.

Jej ambitny mąż Chanu jest nam ukazany jako niepoprawny optymista, który ciągle myśli że niebawem dostanie awans i znacznie poprawi byt swojej rodziny. Rzeczywistość jest jednak o wiele brutalniejsza. Nie dostaje awansu, w zamian traci pracę. Jednak nawet wtedy przyjmuje to z podniesioną głową i snuje zupełnie oderwane od rzeczywistości plany na przyszłość. Nazneen wie że oznacza to jedno. Brak środków na życie, a w konsekwencji oddalająca się perspektywa do powrotu do domu o czym marzy najbardziej na świecie. Co jest akurat na rękę dla jej najstarszej córki Shahany, która to wychowana w Londynie wydaje się przesiąknięta europejską kulturą i pomysłem na życie.

Zamknięta w sobie Nazneen bierze więc sprawy w swoje ręce. Na przekór pustym naukom męża, rozpoczyna pracę na własną rękę i za pomocą pożyczonej maszyny do szycia próbuje zarobić na powrotny bilet do Bangladeszu. Jednak całe to zdarzenie prowokuje kolejne. Bardziej niebezpieczne. Naznenm mimowolnie zakochuje się w młodym Karimie który to dostarcza pod nieobecność jej męża materiał do szycia. Jej wierność zostaje zachwiana, a tłumione przez lata pragnienia zwalczają zdrowy rozsądek i wpychają ją w ramiona przystojnego młodziana. Oddaje się więc swojemu nowemu ukochanemu, jednak błogość nie trwa długo. Chanu odkrywa bowiem sekret swojej niewiernej żony i tu po raz pierwszy robi mi się go autentycznie żal.

Zatracona w nowym związku Nazneem zmienia nagle swój punkt widzenia. Już nie marzy o powrocie do domu. Dom zmienił właśnie swoją szerokość geograficzną. Wydaje się być wreszcie szczęśliwa i to pozostając na Brick Lane. Jej najstarsza córka zatem znajduje znaczącego sojusznika. Niepowodzenia zawodowe Chanu oraz zawirowania geopolityczne (11 września 2001), które prowokują w Londynie zamieszki na tle rasowym, powodują iż głowa rodziny decyduje się na błyskawiczny powrót całej gromadki do Bangladeszu. Nazneen postawiona jest więc przed wyborem pomiędzy jej ukochaną siostrą a swoją nową miłością. Jednak ku naszemu zdziwieniu, wybiera inną drogę. Pozostaje w prawdzie wraz z córkami w Londynie, ale sama. Bez męża jak i jej ukochanego, który okazał się tylko chwilowym kaprysem Nazneen i ostatecznie odrzuca jego uczucie.

Romantyczna miłość otworzyła jej oczy na świat. Uzbrojona przy tym w pewność siebie i nowe siły odnajduje wreszcie swoje miejsce na ziemi. Odnajduje też w końcu samą siebie. Sarah Gavron przez niemal cały film na każdym kroku podkreślała dramat Nazneen. Jednak odnoszę wrażenie, że mimo wszystko uniknęła wydawania ostatecznego osądu. Raczej z zachowaniem bezpiecznego dystansu chciała opisać nam świat w którym co prawda panują trochę inne zwyczaje, lecz jednak koniec końców udowadnia, że pewne prawdy są szalenie uniwersalne i powtarzalne w każdych okolicznościach natury. Nie jest więc to chyba kino feministyczne jak gdzieś czytałem. Choć pewnie nie jedna może się pod niego podczepić dorysowując mu wąsy. Jest to film dla kobiet, zgoda. Ale dla tych które targane szarą codziennością, szukają życiowych inspiracji. A my faceci powinniśmy obejrzeć go po to... aby je lepiej zrozumieć.

4/6


piątek, 1 maja 2009

Do parków marsz!

Scenes of a Sexual Nature
reż. Ed Blum, GBR, 2006
91 min. SPInka


Majówka kojarzy mi się jednoznacznie z zielenią. Z zapachem trawy, kwitnącymi kwiatami i pięknymi skąpo odzianymi kobietami, których to zimą zdaję się nie zauważać. Natura przebudza się do życia po zimowym letargu, a w ciebie wstępują nowe siły których potęgi nie sposób przeliczyć na żadne znane mi jednostki miary i wagi. Dnia przybywa, robi się coraz cieplej, a pierwsze wolne dni od fabrycznej monotonii, w tych oto okolicznościach przyrody nabierają rumieńców, oraz prowokują do wielogodzinnych dyskusji z matką naturą. W takich to oto mniej więcej okolicznościach przyrody, Ed Blum osadza historię swojego filmu pod jakże uroczym i dwuznacznie brzmiącym tytułem "Scenes of a sexual nature" (u nas jako "Burza hormonów" - wolę jednak oryginalną pisownię).

Bynajmniej nie jest to tytuł najnowszej produkcji branży z pod znaku XXX. Nie gra w nim Rocco. Jest to jednak zupełnie lekka, delikatnie pieprzna i szalenie sympatyczna brytyjska komedia PRAWIE romantyczna. Dlaczego prawie? Zaraz powiem.

Od razu zaznaczam. Seksu nie ma, przynajmniej nie uświadczyłem go w czynach i ruchach. Ale za to Ed, w perfekcyjnie doskonałych proporcjach przemycił do poszczególnych scen pewne małe erotyzmy i niewinne ociekające dwuznacznością oraz seksowną grę słów. Jest do tego bardzo zielono i wiosennie. Nawet bardzo, bowiem akcja filmu w całości rozwija się w jednym tylko słonecznym popołudniu spędzonym w największym parku publicznym w Londynie (Hampstead Heath).

Blum kieruje w jego soczysto zielone ustępy, siedem zupełnie różniących się od siebie i w żaden sposób ze sobą nie powiązanych par. Mamy do czynienia z najróżniejszymi i najbardziej oryginalnymi konfiguracjami jakie w obecnych czasach jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. I tak np. widzimy klasyczne młode małżeństwo wylegujące się na kocyku, nakryte tylko promieniami słońca oddaje się słodkiemu nic nie robieniu. Jednak mężulek wcale nie wydaje się być zainteresowany tym co opowiada mu jego żona, lecz z ukrycia obserwuje opalającą się obok młodą i piękną dziewczynę. Ten jakże haniebny (akurat) czyn, prowadzi do szalenie urokliwej intrygi. Inna para staruszków, przypadkowo zasiada na tej samej ławce i rozpoczyna ze sobą wysokich lotów konwersację, która koniec końców prowadzi do nieprawdopodobnego dla ich dwojga odkrycia. Mamy też parę świeżych rozwodników, którzy wybrali park jako miejsce spotkania w celu przekazania sobie do podpisania dokumentów rozwodowych. Jest też młoda dziewczyna która właśnie zrywa ze swoim chłopakiem i zrozpaczona zostaje w dość oryginalny sposób poderwana przez mało rozgarniętego brytola. Są też jeszcze inni, nie mniej oryginalni.

Niektórych ścieżki w parku krzyżują się z tymi którymi podążają inne pary, dzięki czemu Blum w bardzo prosty i nieskomplikowany sposób przechodzi z jednej sceny do drugiej. W zasadzie gdyby sugerować się tylko opisem zdarzeń, oraz tym co wszystkim wspomnianym parom doskwiera, a także w okół jakich tematów się poruszają, dawało by nam to w finalnym rozrachunku poczucie wręcz pewności, iż mamy do czynienia właśnie z typową komedią romantyczną. Jednak jak bardzo jest to złudna pewność, Blum udowadnia niemal w każdym momencie trwania filmu. Prawie na żywo i na naszych oczach skuwa z dialogów naszych bohaterów młotem pneumatycznym nadmiary lukru i różu, tak bardzo przecież charakterystycznych właśnie dla tego gatunku filmowego. Dzięki temu zabiegowi jest po prostu naturalnie, bez tej całej pompatyczności i chwytającej za serce taniej pseudo romantyczności. A zamiast przesadzać z lukrem dodaje szczyptę brytyjskiego dość wysublimowanego humoru. Z tego przepisu może wyjść tylko i wyłącznie pyszne ciacho.

I wychodzi. Do tego jak pachnie! Zapach świeżej zielonej trawy czuć praktycznie z każdego piksela uganiającego się po ekranie. A słonko przyjemnie praży oraz rozgrzewa i tak dobre przecież nasze majowe samopoczucie. Klimatem film przypomina mi inny brytyjski hit "To właśnie miłość". Obie produkcje powinny być przepisywane przez lekarzy na chandrę i doły. Również te spowodowane jesienno-zimową pluchą. Jest więc to zasadniczo wiosenny, lekki i przyjemny film dobry na każda porę roku. Jednak ze specjalną dedykacją napisaną dla Pani Maj. Przyjemności! I sru do parku.

4/6